10…, 9…, 8… Komentator sportowy z rosnącą ekscytacją mówi coś po francusku. Nie znam w tym języku więcej niż kilka zwrotów, ale domyślam się, że rozpoczął przedstartowe odliczanie. 7…, 6…., 5…. Jest sobota, piąta rano. W szwajcarskim Verbier położonym na wysokości 1500 metrów jeszcze ciemnawo, ale widać nadchodzący świt. 4…., 3….., Około trzystu osób w pełnym rynsztunku od znanych marek produkujących sprzęt do terenowego biegania oczekuje w napięciu na sygnał do startu. 2…., 1….. Poszli!!
Tłum górskich biegaczy z plecakami i kijkami wylewa się przez dmuchaną bramę startową oklejoną logo sponsorów i rusza w góry. Przed nami „The Boucle” – 110-kilometrowa pętla z Verbier do przełęczy świętego Bernarda i z powrotem. Po drodze czeka nas w sumie 7000 metrów podejść. Wysokości, na których przebiega trasa sięgają od 700 do 2700 metrów. Na uwinięcie się z całością mamy 31 godzin. Organizatorzy czekają do niedzieli w południe. Dystans mnie nie przeraża, limit czasu też nie. Boję się tylko tych siedmiu kilometrów pod górę, czegoś takiego jeszcze nie robiłem. Do tego wysokość grubo ponad 2000 metrów. Mój pierwszy skyrunning. Czy będzie zatykało tam na górze? Zobaczymy.
Na razie, choć nogi świeże i rwą się do ścigania truchtam spokojnie z zaciągniętym hamulcem. W drugiej połowie trasy z pewnością będzie ciężko, więc początek musi być ostrożny.
Początek
Przed nami pierwsza górka, 900 metrów do góry na Pierre Avoi. Gdzie płasko truchtam, gdzie pod górę podchodzę szybkim krokiem. Gdy kończy się droga robi się wąsko co bardzo utrudnia wyprzedzanie. Jestem gdzieś w pierwszej trzydziestce, może czterdziestce zawodników. Z jednej strony martwię się, że cisnę minimalnie za szybko, z drugiej cieszę, że nikt mnie nie tamuje. W lesie wąska ścieżka biegnie równolegle wzdłuż zbocza potem stromo do góry. Nogi są wypoczęte więc zmęczenia jeszcze nie czuję. Na połoninach ponad partią lasu można wyłączyć czołówkę. Jest dzień. Chłodny poranek. Na trawie skrzy się biały szron. Krętymi ścieżkami wchodzimy na szczyt góry.
Widoki piękne ale i trochę przerażają. Ścieżki są czasem wybitnie „jednoosobowe” – krok w bok i lecisz ze stromego zbocza długo, długo w dół. Wolę nie próbować. Na szczycie punkt kontrolny: skanują chipy które mamy pod numerem startowym. Jeszcze łyk wody z plastikowych, składanych kubków Raidlight’a które nam rozdawano a które każdy musi mieć ze sobą przez całą drogę i zaczyna się zbieg w dół.
Koledzy
Do Verbier przyjechaliśmy we czterech. Jesteśmy pierwszymi Polakami w trzyletniej historii tej imprezy. Oprócz mnie są weterani Ultra-Trail du Mont-Blanc: Arek Koźmin i Rafał Tyszkiewicz. Obaj kilkukrotnie startowali i ukończyli ten prestiżowy bieg górski. Przyjechał też Darek Strychalski – niepełnosprawny biegacz z Łap wspierany przez fundację „Pramerica” który treningowo i startowo robi taki kilometraż, że ja marzę, by biegać połowę tego co on. Ile Darek biega? Z tego co mówił tak 50-60 km dziennie, robiąc dwa lub trzy treningi. Startował w spartathlonie ale nie pojechał ani nie poleciał na niego: zwyczajnie pobiegł (razem z Piotrem Kuryło) z Polski do Grecji by na miejscu wystartować.
W okolicach naszego startu w Verbier Darek grafik miał stosunkowo napięty: najpierw tydzień wcześniej strzelił sobie „drobne” 160 km po asfalcie nad Balatonem, tydzień później 110 km TVSB w Szwajcarii a po biegu poleciał do Hiszpanii bo za tydzień miał biec tam etapówkę – ponad 200 km. Uff.., nogi mnie bolą od samego myślenia o takich dystansach.
Zbieg
Po wbiegnięciu na górkę zaczyna się zbieg do Sembrancher. Nie jest to byle jaki zbieg bo 20-kilometrowy - z wysokości 2400 do 720 metrów n.p.m. Grzeję dosyć szybko, kurczę, chyba za szybko. Po drodze przed wioską Le Levron w ramach przerywnika jest lekkie podejście. Wydaje mi się na tyle łagodne, że pokonuję je marszobiegiem – trochę truchtam a trochę na przemian idę. Stawka biegaczy już się znacznie rozciągnęła. Widzę wokół siebie jedną, czasem dwie osoby. Zbiegając czujnie obserwuję oznaczenia trasy. Boję się by czegoś nie pokręcić dlatego na wszelki wypadek mam niewielką mapę i mały kciukowy kompas Silva. Jak się okazuje z nawigacją oprócz kilku momentów zawahania nie ma problemów.
Przez całą drogę ani razu nie muszę się posiłkować nawigacyjnym instrumentarium. Trasa jest dobrze oznaczona przy pomocy kropek i strzałek malowanych farbą oraz biało czerwonych wstążek z odblaskowymi elementami. Na tym długim zbiegu czuję, że zaczyna mnie coś mrowić w dziwnym miejscu - z boku lewej pięty. Niedobrze, będzie odcisk lub obtarcie. A to dopiero dwudziesty kilometr. Na razie ból nie jest dokuczliwy więc w miarę sprawnie dobiegam do Sembrancher. To mniej więcej trzydziesty kilometr wyścigu. Tuż przed miejscowością zaczynam czuć pierwsze zmęczenie. Przebiegamy mając po lewej stronie górską rzekę. Właściwie jest to jakaś rwąca, szara i śmierdząca breja. Zupełnie nie przypomina widoków z pocztówki.
Gdzieś na tym etapie dogania mnie i wyprzedza mała dziewczynka. Tak na oko metr sześćdziesiąt wzrostu, o posturze szóstoklasistki ze szkoły podstawowej. Tak sobie koło mnie przebiegła pracując dziarsko łokciami i tyle ją widziałem. Jak się później okaże była to Denis Zimmermann – na mecie będzie pierwsza wśród kobiet i 11 ogólnie. Wygra tu trzeci rok z rzędu dokładając mi jakieś trzy godziny. Niesamowita dziewczyna. Robi wrażenie.
Columbia
Celem naszego wyjazdu do Verbier była nie tylko sportowo-turystyczna przygoda. Mieliśmy przy okazji przetestować sprzęt do trailowego biegania produkowany przez firmę Columbia. Ta duża, amerykańska firma będąca jednym z głównych sponsorów imprezy kojarzona jest najczęściej ze sprzętem outdoorowym. Od jakiegoś czasu rozszerza swój asortyment i wzorem takich marek jak np. Salomon produkuje odzież, obuwie i akcesoria do biegania terenowego. Mało kto wie, że można u nich kupić na przykład typowo biegowe legginsy, rasowe trailowe buty, plecaki czy oddychające kurtki. Rafał startujący razem z nami pracuje w tej firmie i stąd miał możliwość dostarczyć trochę sprzętu do testów. Każdy z nas mógł zabrać kilka wybranych produktów i sprawdzić je na trasie.
Sam postanowiłem ubrać znane mi już buty Columbia „Ravenous Trail”, a także oddychającą koszulkę z krótkim rękawem, bluzę na długi rękaw i leciutką wiatrówkę „Baseplate Jacket”. Na przepak przewidziany mniej więcej w połowie trasy zostawiłem oddychającą a jednocześnie przeciwdeszczową kurtkę „Peak 2 Peak” uhonorowaną niedawno przez magazyn „Outside Magazine” tytułem „Gear of The Year 2011”.
Przepak
Tymczasem za Sembrancher kończy się zbieg i rozpoczyna długie, łagodne podejście. Trzydzieści kilometrów do przodu, dwa kilometry wzwyż - na wysokość 2700 metrów n.p.m. Po drodze jeszcze niewielkie wzniesienie w okolicy Champex. Niektórym opis odcinka Champex – La Fouly może wydać się znajomym bowiem pokrywa się z trasą UTMB. Podejście to zgodnie z moimi przewidywaniami jest dosyć łagodne toteż w znacznej części je biegnę. Moc do biegania jeszcze jest, gorzej z zaopatrzeniem. Zbliża się jedenasta przed południem. Jesteśmy nisko a słońce zaczyna coraz mocniej przypiekać. Wtedy jak na złość skończyła mi się woda. Nie mogę się doczekać przepaku w La Fouly. „Daleko jeszcze”? „Czy to już tu”? - zastanawiałem się przed każdym zakrętem.
Suszy mnie coraz bardziej, w końcu się łamię i czerpię wodę z kałuży przy strumieniu. Na szczęście atrakcji żołądkowych nie doświadczam. Po drodze mijam jeszcze grupę biegaczy - konkurentów którzy nie wiedzieć czemu stoją w miejscu. Zrozumiem gdy podejdę bliżej i zobaczę u jednego z nich wielką gulę, która urosła z boku kolana. Smażony coraz bardziej przez słońce polewam się wodą z potoków i napieram dalej. Na krajobrazie niezbyt się skupiam, bardziej patrzę pod nogi. Pamiętam jednak, że przed La Fouly widoki są bardzo ładne. Górska ścieżka, po jednej stronie czysty tym razem potok, po drugiej wielkie pionowe ściany skalne z pięknym wodospadem. W oddali przerażają ośnieżone szczyty. Krajobraz jak z pocztówki. Pomyślałem wtedy, że tu wszystko jest podobnie jak u nas tylko większe. Dłuższe zbiegi, dłuższe podbiegi, większe wysokości, większa różnica temperatur pomiędzy górą a dołem, większe wrażenie robią malownicze pejzaże. Większa i mocniejsza jest też konkurencja.
W końcu docieram do przepaku. Półtorej godziny wcześniej wystartowała z niego krótsza wersja wyścigu o długości 60 km – „The Traverse”. W La Fouly uzupełniam prowiant. Zamiast wody dolewam do bukłaka wodę z sokiem. Mam tam ponadto zostawioną kurtkę „Peak 2 Peak” oraz na wszelki wypadek buty Asics „Gel Trail Attack”. Postanowiłem żadnej z tych rzeczy nie brać. Jest 11:20 przed południem, pogoda ma być piękna a ja wierzę, że uda mi się ukończyć wyścig przed zmrokiem. Dlatego nie zabieram kurtki. Butów także nie zmieniam bo choć miałem już na jednej stopie odcisk to się do niego przyzwyczaiłem i nie przeszkadza mi bardzo. Biegnie mi się w Ravenousach nieźle i postanawiam nie wymieniać ich na Asicsy. Poza tym szkoda czasu. Przed południem ruszyłem w górę, w stronę najwyższych szczytów trasy położonych w okolicy przełęczy świętego Bernarda.
Przełęcz Świętego Bernarda
Od tego momentu zaczyna być ciężko. Podejście z czasem robi się coraz bardziej strome. Już wybiłem sobie z głowy podbieganie pod górkę. Mozolnie człapię wzwyż, tuż przed szczytem Col de Fenetre (2698 m. n.p.m.) zaczynam robić przystanki. Trochę podejdę, zatrzymam się chwilę, znowu trochę podejdę i tak dalej. Gdzieniegdzie na mojej wysokości i poniżej widzę połacie śniegu. Po niektórych z nich biegnę. Jest ślisko. Zwykle nieopodal są piękne górskie jeziorka. Widoki bajeczne. Zdaję sobie sprawę, że muszę być gdzieś blisko wierzchołka. W końcu jest. Teraz krótki zbieg do przełęczy świętego Bernarda.
Jest na niej punkt żywieniowy. W kilka minut uzupełniam co potrzeba i ruszam dalej. Na wyjściu z punktu strasznie wieje i robi się bardzo chłodno. Szybko założona wiatrówka sprawdza się idealnie i ratuję sytuacje. Wspinam się jeszcze na górę, do Col des Chevaux. To najwyższy punkt trasy (2714 metrów n.p.m.). Przekroczenie go nastraja zdecydowanie optymistycznie: wygląda, że najgorsze mam za sobą. Zbiegam do doliny, w stronę kolejnego punktu kontrolnego. Zbliżam się do 70-tego kilometra trasy.
Kibice, punkty zaopatrzenia i check-pointy.
Kibiców nie ma zbyt wielu. Są w miastach, przy punktach kontrolnych. „Allez!” „Allez!” – wykrzykują do biegaczy. Obsługa punktów też nie próżnuje i żywo zachęca do dalszego wysiłku. Jakaś kobieta w La Fouly patrząc na mój numer startowy (było na nim wypisane imię zawodnika) zapytała czy jestem Polakiem. Po mojej odpowiedzi coś tam krzyknęła życzliwie łamaną polszczyzną.
Czasem dzieci wychodziły głębiej na szlak. W pewnym momencie pod koniec wyścigu pewna para brzdąców zbiegała ze mną z góry dobre kilkaset metrów. Osobnym typem „kibiców” o którym warto wspomnieć były alpejskie krowy z charakterystycznymi dzwonkami zawieszonymi u szyi. Początkowo lubiłem ich dźwięk lecz pod koniec wyścigu miałem go serdecznie dosyć. Gdzie nie wyjdziesz na jakąś polanę czy pastwiska tam zaraz słychać dzwonienie. Zwariować można, jak Ci Szwajcarzy to wytrzymują?
Punkty skanowania chipów były umieszczone nie tylko namiotach sędziowskich ale też na trasie w przygodnym miejscu. Zwłaszcza tam, gdzie trasa biegła zygzakiem i ktoś mógłby się pokusić o skrócenie trasy. Skanowanie numeru trwało moment. Chwila i ciśniemy dalej.
Punkty odżywiania były trzech rodzajów: z wodą i lekką przekąską, średnio zaopatrzony punkt i punkt full-wypas z ciepłym posiłkiem. Rozstawiono je co kilka, kilkanaście kilometrów i dobrze zaopatrzono. Na większości z nich były baniaki z 3-4 rodzajami płynów (woda, syrop, izotonik, kawa, herbata, cola) oraz tace z żywnością (słodycze, owoce, ciastka, wędlina, sery). Najbardziej polubiłem zwyczajną gorącą herbatę. Gdy robiło się zimno i wietrznie smakowała wybornie. Bywało, że aż nie miałem ochoty wychodzić z namiotu sędziów.
Początek umierania
Zbiegając z najwyższego wierzchołka trasy przebiegam obok jakiegoś dużego zalewu. Kilka kilometrów dalej, w dolinie jest punkt kontrolny Bourg St Pierre. To 76 kilometr trasy. Zostały mi ostatnie dwie góry. Pierwsza jeszcze nieco wysoka (2480 m. n.p.m.) ale patrząc na profil trasy wydaje się dosyć łatwa. Stromych podejść jest niewiele. Co innego ostatnia góra, 10 kilometrów przed metą. Tu profil nie pozostawia złudzeń: będzie rzeźnia. Ruszam z punktu kontrolnego i zaczynam swoją „drogę krzyżową”. Podejście tak jak się spodziewałem zbyt strome nie jest, za to trasa jakoś dłuży się niesamowicie. Za każdym pagórkiem czy grzbietem oczekuję namiotu sędziów a tam ścieżka i kolejny pagórek. I za nim kolejny grzbiet. I potem kolejny pagórek. Podchodzę już mocno zmęczony. Nawet na bieganie po płaskim prawie nie mam sił.
Po drodze zagaduję Philippe, pewnego Francuza z którym mijaliśmy się kilkakrotnie na trasie. Największą trudność sprawiały mi podejścia dlatego wyprzedzałem go na zbiegach zaś on mnie na podejściach. Blisko wierzchołka przedostatniej góry Philippe mnie wyprzedza i chwilę później woła krzycząc że to koniec podejścia. Pewnie liczy że się zmobilizuję i pobiegniemy dalej razem. Ja jednak nie mam siły. Mówię mu by kontynuował beze mnie bo muszę chwilę odpocząć. Wówczas mam chyba największy kryzys na trasie. Nawet w głowie zaczyna mi się kręcić i zastanawiam się, czy aby sędziowie nie zechcą zdjąć mnie z trasy. Doczłapuję jakoś do upragnionego szczytu przedostatniej góry. W namiocie sędziów postanawiam, że już teraz lecę tylko na ukończenie.
Od jakiegoś czasu zdaję sobie sprawę, że nie uda mi się skończyć przed zmrokiem. Jest godzina 21 a jeszcze muszę zbiec ze szczytu i złoić jeszcze jedną górę, w dodatku bardzo stromą. Nie uda się. Ścigackie ciśnienie trochę ze mnie schodzi. Na punkcie zabawiam całe piętnaście minut. Odpoczywam i ruszam na przedostatni zbieg. Zbliża się wieczór i zaczęło być bardzo chłodno. W duchu cieszę się, że zabrałem bluzę z długim rękawem i wiatrówkę. Bardzo się przydają.
Katorga
Gdy dobiegam do Loutrier, miejscowości położonej w ostatniej przełęczy na 99 kilometrze trasy dochodzi 22 wieczorem. Zapada zmrok, jestem już od siedemnastu godzin na trasie. Wedle pierwotnych planów powinienem właśnie kończyć tymczasem czeka mnie jeszcze jedna góra. Wiem, że będzie ciężko więc znowu odpoczywam na przepaku tracąc całe piętnaście minut. Siedzenie na ławce ani o jotę nie przybliża mnie do mety więc zapalam czołówkę i ruszam. Początek jest łagodny, niewiele dalej zaczynają się strome, zygzakowate trawersy. Jest ciężko ale na owe „ciężko” zdążyłem się już psychicznie przygotować.
Podchodzę bardzo powoli. Po każdych kilkudziesięciu krokach robię przerwę na odpoczynek. Opieram się o drzewo ciężko dysząc lub nawet przysiadam na pobliskim kamieniu. Jestem osłabiony i wolny, jak na ściganta wyglądam żenująco, wyprzedzają mnie grupki innych zawodników. Są wśród nich nawet maruderzy z „The Traverse”. Ostatecznie po mozolnej wędrówce wychodzę na połoniny i z punktu położonego niewiele wyżej widać namiot sędziów. Zatrzymuję się w nim tylko dla zeskanowania chipa i lecę dalej. Biegiem, coraz szybciej. Chcę dogonić i przegonić tych, którzy wyprzedzili mnie na podejściu. Dodatkowo napędza mnie myśl o gorącym posiłku czekającym na mecie oraz o ciepłym śpiworze w pensjonacie. Już nie mogę się doczekać, niechże się skończy ta katorga. Trasa zbiegu choć krótka nieco się dłuży.
Jest ponadto trochę niebezpiecznie bo stromo, ciemno i ślisko. Szczęśliwie poza niegroźnymi poślizgami niczego gorszego nie doświadczam. Po drodze wyprzedzam kilka grup zawodników i odbieram przynajmniej część pozycji, które straciłem na podejściu. W końcu zbiegam do Verbier i wpadam na metę. Pokonałem trasę „The Boucle” w 20 godzin i 19 minut jako 42 zawodnik spośród 163, którzy ukończyli. Dostałem 4 punkty do UTMB. Udało się, choć momentami było bardzo ciężko. Na mecie jeszcze wsuwam posiłek regeneracyjny, odbieram bluzę „finishera” i lecę uściskać się z łóżkiem, o którym od dawna marzę.
Zakończenie
Tegoroczny bieg górski Trail Verbier Saint-Bernard na dystansie 110 km wygrał Francuz Ludovic Pommeret. Ukończył wyścig w świetnym czasie 14:08:46 poprawiając rekord trasy o godzinę. Jako drugi przybiegł Szwajcar Ryan Baumann (15:07:55), trzeci na mecie zameldował się Francuz Renaud Rouanet (15:57:38). Pierwsza wśród kobiet przybiegła wspomniana już Denise Zimmermann ze Szwajcarii. Ukończyła bieg z czasem 17:16:15. Spośród wszystkich startujących na trasie długiej 40% nie ukończyło zawodów.
Ze swojego wyniku jestem umiarkowanie zadowolony. Cieszę się bardzo, że ukończyłem, że kontuzji nie złapałem, że pogoda była piękna. Niemniej muszę przyznać, że liczyłem na lepszy czas i wyższe miejsce. Przed startem wydawało mi się, że skoro w Polsce bywam w pierwszej dziesiątce na zawodach w górskim ultra to tu, w Alpach będę w pierwszej dwudziestce, może pierwszej trzydziestce zawodników. Tymczasem wylądowałem na początku piątej dziesiątki. Miało być wszystko za dnia a ostatecznie napierałem dodatkowo przez ponad trzy godziny nocą. Przyznaję, że popełniłem trochę błędów.
Przeliczyłem się z siłami i nie doceniłem tych 7000 metrów podejść. Wyścig zacząłem chyba minimalnie za szybko, tak jakbym biegł Rzeźnika. Od połowy trasy dyszałem ciężko na podejściach i traciłem tam mnóstwo sił. W wyższych partiach gór trochę mnie zatykało, nie wiem czy ze zmęczenia czy od wysokości. Być może i jedno i drugie miało jakiś wpływ. Ponadto popełniłem błędy przy odżywianiu; być może należało zabrać kije trekkingowe.
Brakowało mi ich zwłaszcza na końcowych podejściach. To tam straciłem najwięcej czasu. Dość powiedzieć, że Philippe z którym się mijałem na szczycie przedostatniej góry przybiegł na metę jako 19-ty z czasem 18:33. Znaczy to, że na ostatnich 20 kilometrach straciłem do niego prawie 2 godziny. Ostatnią górę, ostatnie 11 kilometrów łoiłem przez 3,5 godziny! Horror.
Ogólnie jednak bieg był świetny. Piękna pogoda, bajeczne widoki, świetna organizacja. To najładniejsza ultra-impreza w jakiej w życiu startowałem. Na nic z wyjątkiem może odległości Verbier od Polski narzekać nie mogę. Z naszej krajowej „delegacji” dotarłem na metę jako pierwszy. Rafał i Arek ukończyli nieco później lecz oni potraktowali ten bieg bardziej w kategoriach turystycznych, niż wyścigowych. Zabrali na trasę aparat, po drodze w ładnych miejscach przystawali i robili sobie zdjęcia. Jak już kilkukrotnie wspominałem pięknych widoków było bez liku to też i na robienie zdjęć stracili chłopcy sporo czasu. Darek niestety wyścigu nie ukończył.
Jest biegaczem bardziej „asfaltowym” niż „terenowym”, zgubił się kilka razy i gdzieś na 70-tym kilometrze organizatorzy postanowili zdjąć go z trasy. Po powrocie do bazy nie był zadowolony ale tydzień później odbił sobie tę porażkę z nawiązką. Wystartował w Hiszpanii w biegu etapowym na dystansie 220 kilometrów. Będąc - przypominam - biegaczem niepełnosprawnym zawody ukończył i zajął bardzo dobre, 15 miejsce OPEN na 44, którzy ukończyli. Gratulacje Darku!
Kończąc dziękuję firmie COLUMBIA za pomoc w organizacji wyjazdu i użyczenie sprzętu do testów.
|