2008-06-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 30 STOCKHOLM MARATHON (czytano: 1265 razy) (POPRAW WPIS , ZMIEŃ ZDJĘCIE , USUŃ ZDJĘCIE)
PATRZ TAKŻE LINK: http://resultat.marathon.se/SM2008/start/chiptider_en.cfm?startnr=943&Lan_ID=3
Wyprawa na maraton w Sztokholmie zaczęła się od nocnego wyjazdu pociągiem z Poznania do Gdańska. Spotkaliśmy się z kolegami o 2.30 Na dworcu i o 2.53 nasze PKP wystartowały. W pociągu była też prawie 20 osobowa grupa biegaczy z KB Maniac Poznań. Tak, więc sporo pozytywnie nastawionych do życia ludzi jechało w tym samym kierunku:-) Po przyjeździe do Gdańska sprawnie dzięki kolegom Piotra przemieściliśmy się na lotnisko a potem w górę. Pogoda była przepiękna a Szwecja z lotu ptaka jest niezwykła. I do tego wcale nie traci po wylądowaniu:-). Wylądowaliśmy na lotnisku pod Sztokholmem, ale to jak się okazało nie było problemem, bo klimatyzowane autobusy jeżdżą do centrum stolicy Szwecji, co 20 min. No i wreszcie Sztokholm. Tym razem, przejazd metrem na wyspę Gamla Stan (starówka). Do hotelu trafiliśmy bez większych problemów. Szybko i sprawnie się zakwaterowaliśmy, kąpiel i do biura zawodów. Komunikacja miejska była do naszej dyspozycji za friko. W biurze zawodów wszystko poszło sprawnie i bez problemów tym bardziej, że jednym z głównych organizatorów okazał się Polak wf-ista z Poznania od wielu lat mieszkający w Szwecji. To było miłe spotkanie. Okazał się bardzo pomocny w przepisaniu zgłoszenia naszego kolegi, który nie mógł być na maratonie na Wojtka Paska, który mógł być a nie był zgłoszony: -) A więc po raz kolejny okazało się, że Polak potrafi. Pooglądaliśmy trochę sprzęt, kupiliśmy kilka drobiazgów i powrót do hotelu. Duża pizza na kolację i spacer po nabrzeżu a potem lulu. Niestety w Sztokholmie o tej porze roku noc nie jest ciemna a coś w rodzaju zmierzchu trwa od 23.00 do 1.00 A reszta to dzień. Na szczęście wszyscy spaliśmy bez problemów. Podobno to, co się komuś przyśni w nowym miejscu to się spełni. Ale miałem sen!!!:-) Wybaczcie, ale nie napiszę o tym śnie w moim blogu;-)))
W kolejnym dniu, czyli w piątek mieliśmy w planie lekuchne zwiedzanie miasta, doładowywanie węglowodanowe i odpoczynek. Tak też było. Sztokholm jest pięknym miastem położonym na archipelagu, skąpanym w zieleni, pełnym zadziwiająco serdecznych, wyluzowanych i uśmiechniętych ludzi. Czuje się tam spokój, nie widać ludzi goniących za czymkolwiek. Królują rowery. Ludzie jeżdżą na nich nawet w garniturach do pracy. Jest dużo salonów fryzjerskich i ciągle ktoś w nich siedzi. Szwedki są kobietami o interesującej urodzie i nie przesadzają z makijażem To duży plus. Taki spacer po mieście nie zmęczył nas specjalnie a pozwolił trochę bliżej przyjrzeć się miastu. Oczywiście obiad był w restauracji włoskiej i nie muszę chyba pisać, co jedliśmy. Tak wszyscy wiecie – makaron. Potem powitanie Magdy Raczyńskiej z MP i dużą polską grupą wybraliśmy się na pasta party. Tu spotkaliśmy się Jackiem Dobrowolskim (Honka), który na miejsce swojego maratońskiego debiutu wybrał właśnie Sztokholm. Oczywiście pojedliśmy makaronu i razem cieszyliśmy się, kiedy nasz kolega Adam Rzędzicki został uhonorowany przez organizatorów, poproszony na scenę i wszyscy dowiedzieli się, że będzie biegł swój 98 maraton. Dostał wielką torbę… makaronu))). Ubaw był przedni, ale wszyscy myślami już byli przy dniu startu i patrzyli z niepokojem w słońce. Zapowiadał się kolejny upalny dzień.
Sobota 31.05. 2008 r. – wstawanie odbyło się bez pośpiechu i nerwowej atmosfery ba start wyznaczony był na 14.00. Około 12.30 byliśmy już wszyscy w pobliżu startu. Tłumy biegaczy i kibiców szukały każdego cienia. Niestety to było coraz cięższe. Szybko ubrałem strój startowy, oddałem ciuchy i z butelką wody potruchtałem z dala od tłumy. Nie była to odległa dal, bo biegaczy przybywało. Spotkałem Artiego życzyliśmy sobie miłego opalania i powodzenia. Powoli zbliżała się godzina startu. Wszyscy zaczęli wychodzić z cienia i ustawiać się na starcie. Byliśmy podzieleni na sektory i według oznaczeń na numerach startowych organizatorzy wpuszczali nas do tych sektorów. W sektorze A – zawodnicy elity, w sektorze B – ścigacze, w sektorze C – biegacze (tak sobie to nazwałem, bo ja tam byłem), w sektorze D – Ci, którzy myślą, że biegają, w E – ci, którzy myślą a w sektorze F – debiutanci i pozostali:-). Temperatura rosła, ale organizatorzy kolejny raz spisali się wspaniale, bo wzdłuż sektorów ustawili stoły, na których stały jednorazowe kubki z wodą. Zawsze mnie cieszy, kiedy widzę troskę o biegaczy. Odliczanie 14 – start. Wylała się lawa biegaczy, popłynęła i pochłaniała wszystko na swojej drodze. Przy takiej ilości biegaczy nie biega się łatwo, ale na szczęście podział na sektory zrobił swoje i nie było specjalnego opóźniania biegu już na starcie. Trasa początkowo leciuteńko z górki szybko zaczęła się nieznacznie piąć pod górkę. Udawało się nieźle trzymać tempo. Biegłem na 3.15 – 3.17. Postanowiłem nie zmieniać planów mimo upału. Może się uda a jak nie to przecież świat się nie zawali a jest jeszcze parę maratonów, na których może się udać. Na trasie kibice, tysiące ludzi, którzy przyszli się bawić klaszcząc, krzycząc, śpiewając. Zespoły grające fajną muzykę, tancerki a nawet pojedynczy grajkowie. Upał dawał się we znaki na szczęście organizatorzy kolejny raz pokazali, że znają się na rzeczy. Picie, co 2, 5 km, natryski, polewanie z węży strażackich a nawet ogrodowych. Super sprawa. Niestety trasa okazała się niełatwa. Teraz zrozumiałem, o czym mówili Michał Bartoszak i Jurek Skarżyński. Pozornie niemczące długie podbiegi, które zostawiały ślad w mięśniach i stromy długi podbieg na wielki most, który trzeba było pokonać dwukrotnie. Za pierwszym razem wszyscy forsowali ten podbieg biegiem, ale drugi raz była już selekcja. Wielu przechodziło do marszu a przecież była to niezła grupa biegaczy. Na 18 kilometrze zaskoczenie, kiszone ogórki Tak dobrze napisałem – wolontariusze podawali kiszone ogórki. Tego jeszcze nie przerabiałem, chociaż już bywało różnie łącznie z podawaniem wina w Paryżu. Co kraj to obyczaj. Z ogórków nie skorzystałem, ale Ci, którzy jedli zachwalali. No i w końcu jest półmetek. W końcu będzie ubywało kilometrów, mimo, że za chwilę zaczną się znowu podbiegi. Lekka zmiana trasy na drugim kółku. Biegliśmy jak na patelni, słońce grzało i robiło swoje. Coraz więcej osób miało skurcze. A swoją drogą nie za dobrze świadczyło to o ich przygotowaniu do tego startu. Takim reakcjom można zapobiegać. Poczułem głód, niedobrze. Nie powinienem dopuszczać do tego. Wciągam w siebie żel energetyczny i popijam wodą po kilku minutach jest już dobrze, uczucie głodu ustąpiło. Tempo biegu spadł. Dochodzi do mnie, że 3.17 niestety w tym maratonie nie będzie osiągalne. Podejmuję decyzję, że w takim razie robię wszystko żeby się nie odwodnić i w związku z tym piję dużo, zaliczam wszystkie natryski, moczę czapkę w wodzie i polewam się obficie. Mijam kilku rodaków, mówią, że mają dość chcą tylko ukończyć. 40 kilometr- strasznie długie są zawsze te ostatnie kilometry. Mylą się przy mierzeniu czy co? 41 kilometr – szpaler ludzi. Klaszczą krzyczą, uśmiechają się. Jeszcze kolejny zakręt, krótka prosta i w prawo do stadionu. Tunel a w nim już widać stadion. Czerwona bieżnia i wypełnione ludźmi trybuny. Coś niesamowitego. Wszystkim życzę żeby przeżyli to, chociaż raz. To niezwykłe przeżycie. Szkoda, że na naszych rodzimych maratonach jeszcze nie możemy tego doświadczyć. Meta, jest medal. Niestety medale dostajemy do ręki, bo tutaj tak sobie to wymyślili. Szkoda wolę, kiedy mogę sobie powiesić medal i trochę się nim nacieszyć. Koniec, opieram się o barierki i staram się trochę porozciągać mięśnie żeby nie było skurczów. Potem razem z tymi, którzy już też skończyli idę oddać chipa, odbieram pamiątkową koszulkę i torbę z jedzeniem. Teraz jeszcze tylko rzeczy z przechowalni i szatnia. Prysznic przebieranko i idę wyłapywać kolegów. Trochę to trwało, ale wszyscy ukończyli. Powrót do hotelu, kąpiel i na imprezę) Zdecydowanie na maratonach najbardziej lubię imprezy pomaratońskie.
W niedzielę zwiedzanie miasta. Zaliczamy muzeum Nobla (nie polecam) oraz muzeum statku Vasa. To przykład jak można zarobić na statku, który utonął w dniu wodowania) Mimo to właśnie to muzeum polecam. Warto zwiedzić, ciekawa ekspozycja. Jeszcze trochę spacerów po mieście, podróż promem na naszą wyspę i … uroczysta kolacja. Na tę kolację zaprosił nas kolega, który w dniu maratonu obchodził urodziny. Jubilat jak zawsze stanął na wysokości zadania. Był tort, świeczka i polskie sto lat w argentyńskiej restauracji A w poniedziałek już tylko powrót.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |