Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [34]  PRZYJAC. [63]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Pamiętnik internetowy



Urodzony:
Miejsce zamieszkania:
26 / 56


2008-05-27

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
tak było na rzeźniku... (czytano: 168 razy)



Vini, Vidi, Vici!

1. Przygotowania :
Myśl o zdobywaniu gór dla mnie nie była specjalnie nowa. Poruszałam się od lat na wielu szlakach, w towarzystwie tych mniej lub bardziej kulturalnych osób. Kochających góry całym sercem i tych przeklinających tę nieokiełznaną dzicz. Lubiących czystość i porządek, ale też extremalnych flejtuchów :) Turystów żywiołowych i tych powolnych jak ślimaki. Prawdziwych ludzi honoru, znających zasady współodpowiedzialności i tych skończonych egoistów. Przemierzając przez kilka lat Tatry, Karkonosze, Gorgany w części zakarpackiej, po wielokroć cały Beskid. Ostatnią zimę spędziłam na szlakach i w parkowych alejkach robiąc nieludzką harówkę na treningach biegowych i górskich. Zaliczając też od początku roku najlepsze swoje starty w półmaratonie i maratonie. Wreszcie wzmocniłam i rozbudowałam co trzeba na siłowni.
Korzystając z rad Damka usilnie starałam się na dwa tygodnie przed biegiem przytyć, aż pewnego pięknego dnia idąc do pracy zobaczyłam w witrynie sklepowej na ulicy Wawelskiej w Katowicach, że wszystko to odkłada mi się w udach. Tym większa była moja motywacja do pokonania dystansu 75 km po górach, dla zachowania szczupłej i w miarę smukłej sylwetki!
Wymogi regulaminowe nakazywały start w drużynie 2 osobowej. Przez wiele miesięcy moich przygotowań, także tych mentalnych, nie udawało mi się osiągnąć bezwzględnej stabilizacji, co do tego punktu regulaminu. Jako pierwszy myśl o starcie ze mną w duecie podchwycił Lecho, jednak nie było mu dane, bo żadna z naszych ciekawych randek, które mi proponował nie doszła do skutku. Potem sprawy toczyły się wciąż niepomyślnie, mozolne poszukiwania partnera do biegu kończyły się fiaskiem, aż wreszcie na tydzień przed biegiem zapadła ostateczna decyzja, że biegnę z Kulbetem, który też stracił swojego partnera Janusza P. Ten parszywy los dawał mi jeszcze większe nadzieje na ukończenie biegu w dobrym stylu i bez większych niespodzianek.

2.
Każdy wyjazd w zespole doliniarzy ma swoją magię i niepowtarzalny klimat. Nic jednak nie wskazywało na to, że rzeź, na którą się decydujemy będzie barwną przygodą o pięciu wspaniałych. W tym miejscu podkreślić trzeba, że nasze wyjściowe noty nie były zbyt wysokie. W moim przekonaniu jednak Agnieszka łamiąc 4h w Dębnie z wielkim rozmachem pokazała, że już złapała świetną formę i zapracowała na kolejny wspaniały sezon biegowy. Miras w sobie tylko właściwy sposób zrobił piękną życiówkę w maratonie wykorzystując wreszcie drzemiący gdzieś od lat potencjał. Wreszcie mój partner Kulbet – facet z jajami, choćby miał umrzeć z przedawkowania ketonalu, to dotarłby do mety, bo ma żelazny charakter i szczytny cel - obiecał synowi na I komunii, że ukończy ten bieg. Towarzyszył nam Rafał, który zdecydował się poświęcić swój cenny czas na podróżowanie po zabitych dechami wioskach, żeby nas dokarmić i wesprzeć na duchu. Ja wyruszałam w nieznane ze świeżo zdobytym doktoratem w kieszeni i silnym przekonaniem, że wszystko w życiu jest możliwe, wystarczy tylko chcieć.
Jednak realnie patrząc nawet to nie mogło dawać 100% pewności i gwarancji, że pokonamy w komplecie, w limicie 16h dystans ultramaratoński po górach, w ekstremalnych warunkach, z łączną sumą 6300m przewyższeń i 27h marszu wg mapy.

3.Start – I-wszy etap czyli z Komańczy na Przełęcz Żebrak (16,7 km):
Dnia Pańskiego 17.05.2008 roku tuż przed wschodem słońca byliśmy już w Komańczy tuż przy linii startu. Mój stan ducha to maksymalne wewnętrzne napięcie i wielki zewnętrzny luz! Śmialiśmy się i żartowaliśmy jak zawsze, bo wiedzieliśmy, że to już – wreszcie ten długo wyczekiwany bieg. W środku jednak każdy wiedział, że właśnie nadchodzi chwila prawdy - „wiemy o sobie tyle ile nas sprawdzono”...zatem do boju!
Wszyscy ruszyli biegiem, Ja oczywiście owczym pędem, ale Kulbet mnie skutecznie hamował. Po dłuższym odcinku biegu, gdzie nie było wielu górek, tylko cała droga się rozjechała w błocie, dotarliśmy do pierwszego przepaku. Tam zrzuciłam obłocone spodnie, z radością powitałam Rafała, który zabrał od nas zbędne rzeczy i szybko ruszyliśmy dalej.

4.II- etap z Przełęczy Żebrak do Cisnej (31,6 km):
Zaczęliśmy się trochę wspinać pod górkę, ale w porównaniu z tym, co robiłam w beskidzie wydawało mi się, że „Te góry to nie góry!”. Etap do Cisnej dla mnie był najlżejszy z całego biegu, co widać na zdjęciach, gdy wpadamy na ucztę bizantyjską przygotowaną przez Rafała. Etap ten skończyliśmy też na równi z drużyną doliniarze.com – Agnieszka i Miras, no i tu miałam swoje słynne deja vu, bo śniło mi się w noc przed startem, że biegniemy w rzeźniku razem z nimi. To było niezwykle optymistyczne. Nie da się ukryć, że tu już w nogach mieliśmy po 31 km i zdobyliśmy Chryszczatą, Jaworne, Wołosań i Berest. Choć każdy chętnie kontynuowałby imprezę na siedząco trzeba było ruszać dalej w drogę.

5. III - etap z Cisnej do Smreka (54 km):
Niedaleko za zakrętem przez tory, wbiegliśmy w las i zaczęła się prawdziwie stroma wspinaczka na Jasło, to mi od razu przywiodło na myśl podejście na Stożek. Prawdziwą niespodzianką był widok, jaki na górze ukazał się moim oczom w drodze na Okrąglik...roztaczające się po wsze strony fantastyczne przestrzenie, góry, góry, góry, po prostu piękne, dziewicze góry porośnięte lasami, ten szlak pokonywałam pierwszy raz w życiu, ale miałam wrażenie jakbym już gdzieś to widziała, może we własnych marzeniach. Zeszliśmy z Ferczatej opuszczając w mgnieniu oka te piękne tereny, bo Agnieszka śmiało i odważnie nadawała tempo biegu na całym tym odcinku trasy i nikt nie miał czelności się zbuntować, tylko Miras padł w jagódki, myślę, że z zachwytu nad atrakcjami tej okolicy. Jednak długo nie poleżał, bo wszyscy sprowadziliśmy go w bezczelny sposób do pionu. Zrobiło się strasznie sympatycznie, ciepło, słońce smagało nasze blade ciała na przemian z silnym wiatrem. Ja zrzuciłam z siebie odzienie wierzchnie i wtedy nasz nowy przyjaciel Piotrek rozpoznał ze biegłam w Krakowie (szkoda, że po buzi mnie nie poznał :)
W lekkim szoku powidokowym stromym zbiegiem dotarliśmy do szutrowej drogi, która ciągnęła się bez końca, było samo południe, więc słońce niemiłosiernie podpiekało nasze umęczone ciała jak jajka sadzone na patelni. Nie wiem czyj to był pomysł, ale pokonywaliśmy ten dystans raz biegiem raz marszem, ja osobiście wolałam biec, tak mnie wszystko bolało. Byle szybciej do przepaku we wsi Smerek! Na przepaku znów zrobiło się gwarno i wesoło, znów każdy przygrywał twardziela, choć wiadomo było, że rzygać nam się już chciało tym zapierdalaniem po górach!
Agnieszka pożyczyła mi gąbkę, którą zmyłam z siebie pot i poczułam się wreszcie jak człowiek, użyłam nawet balsamu do opalania (luksus:) Dostałam od Rafała ciepły rosołek z makaronem, który smakował wyśmienicie. Pochwaliłam Kulbeta za ten wyrób, pogadałam z Motylkiem :))) To była chyba najdłuższa przerwa w tym biegu. Trochę zmartwiła się o Agnieszkę, bo prawie nic nie zjadła (twardzielka:)

6. IV – etap Smerek- Bebechy (69km):
Po obfitym jedzonku nie każdemu chciało się ruszać jak należy. Co tu dużo mówić, zostawiłam ekipe doliniarzy paręset metrów za plecami. Dla mnie osobiście wejście na Smerek nie było bardzo ciężkie, podejście poszło mi niezwykle sprawnie. Zrobiłam parę zdjęć komórką. Wydaje mi się, że na tym podejściu bardzo zwolniliśmy, parę drużyn nas wyprzedziło. Ja nawet zgadałam się z chłopakami z Jastrzębia i szłam trochę ich tempem ucinając miłą pogawędkę, ale Miras z Kulbetem szybko sprowadzili mnie do Naszego zespołowego obijanka. Wchodząc na Osadzi Wierch czułam się jak młody bóg, dostałam smsa od Sławka K. (dziękuję:), tam znów widoki ujęły mnie za serce, więc wysłałam mmsa gdzie trzeba z pozdrowieniami. Dostałam w zamian piękny wschód słońca na obrazku i pozytywnego kopa. Nic nie zapowiadało kryzysu, który dotknął moje kolana przy schodzeniu. Na Osadzki Wierch wyszedł nam na przeciwko Rafał, jego widok bardzo mnie ucieszył, potem spotkaliśmy Radka, który też nam kibicował. Sama wspinaczka mi bardzo odpowiadała, ale to, co zafundowały mi moje kolana przy zejściu w dół po schodach do Berehów to koszmar. Dupę uratowało mi to, że dystans i przewaga moja z Kulbetem do Agnieszki, Mirasa i Piotrka trochę się pogłębiły i wykorzystałam to na odpoczynek dla moich kolan. Moja wrażliwość nie pozwala mi na powtórzenie słów, jakich wtedy użyłam dla wyrażenia niemocy i powitania Agnieszki z Mirasem. Już teraz nie da się wyrecytować tych poetyckich zwrotów, które jak natchniona dramatycznie wykrzyczałam na całe gardło wisząc na barierce z drewna na jednym ze schodów i udając ze czekam na wszystkich z sympatii i solidarności doliniarskiej. Ból jest nie do opisania! Muszę tam koniecznie wrócić i pomścić to miejsce, najlepiej zbiegając lub zjeżdżając na dupie z prędkością światła :))

7. V – etap Bebechy – Ustrzyki Górne (78km):
Przepak w Berehach chciałam ograniczyć do minimum, ale herbatki Rafała nie wypadało odmówić a Miras zażyczył sobie kawę, wiec chwilkę nam zeszło to nic nie robienie. Połonina Caryńska to ostatni wielki wyczyn tego pamiętnego dnia. Wejście było znów całkiem do rzeczy. Bieg po połoninach odbył się przy wietrze, który wył i świszczał, a jego silny podmuch prawie zepchnął nas z grani. Zrobiło mi się cholernie zimno, więc znów przyspieszyłam. Przy zejściu jednak kolana tak bolały, że gdyby nie moje porykiwania na Mirasa to zapewne umarłabym z bólu. Jednak biegliśmy, Ja bardzo chciałam biec, żeby być szybciej na mecie, żeby złamać 14 godzin i wreszcie napić się piwa.

8. Meta:
Na metę wbiegliśmy całym kompletem pięciu biegaczy, wykończonych, zajechanych, sponiewieranych i wielce szczęśliwych! Dostaliśmy po piwie, które na mnie podziałało zbawiennie. Wszelkie napięcie w kolankach puściło i zrobiło się bardzo błogo i przyjemnie. Nawet udałam się z Kulbetem do okolicznego sklepu po następne izopiwotoniki i popatrzyłam lubieżnie w kierunku Turbacza...

Nie przypadkiem zaczęłam relację od krótkiego zarysu ludzi, z którymi warto i nie warto chodzić po górach. Na tym biegu poznałam prawdziwych biegaczy i ludzi gór, z którymi naprawdę warto robić niemalże wszystko. Nie byłoby tej pięknej, bajkowej opowiastki, gdyby nie dostojna postawa Agnieszki podczas całego biegu, naturalne odruchy Kulbeta, które stały się niezłym dopalaczem, marudzenie Mirasa i cichy obserwator Piotrek, któremu trafił się bieg z wariatami, Rafał, który zniesie każdy smród i zaspokoi każdy głód.
Nie wiem tylko czy uda odchudziłam...jeśli nie to poprawie sobie za rok na hardcore :)


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
Paw
14:36
kirc
14:15
crespo9077
14:06
przemek300
14:06
alex
13:53
Wojciech
13:52
Lego2006
13:51
orfeusz1
13:34
StaryCop
13:26
1223
13:19
Ty-Krys
12:27
gor42195jk
11:46
stanlej
11:39
Raffaello conti
11:26
Pędziwiatr
11:13
GriszaW70
11:10
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |