Emocje opadły, podobnie jak kurz na album ze zdjęciami. Co to było? Wakacyjna przygoda, którą wspomina się z coraz większym rozrzewnieniem? A może coś więcej. Czy dziś wspominając tamte dni, dochodzę do wniosku, że był to bieg zwyczajny, może troszkę dłuższy niż to zwykle bywa, może bardziej dramatyczny, może wymagający większej determinacji, może wymagający większego skupienia? Nie, chyba to nie był, taki zwyczajny bieg. I o nim i tym co się z nim wiąże poniżej chciałem opowiedzieć. A zaczęło się trochę dziwnie, jak to zwykle bywa...
W połowie marca zaplanowałem sobie start w Kołobrzegu w Biegu Zaślubin. Brzmi to troszkę dziwnie, ja mieszkający w centrum jadę na odległą północ kraju. Po co? Po biegu umówiłem się na ryby, na trocie z przyjacielem z czasów szkoły średniej. Jak było zaplanowane, tak zrobiliśmy. Gdy wracaliśmy z wędkowania „o kijach” zadzwonił telefon. Zanim zostało w telefonie zadane pytanie do końca, ja już wiedziałem, że planowany po raz kolejny wyjazd na Swiss Alpine Marathon do Davos poczeka sobie kolejny rok. Czeka już bodaj 6 lat, poczeka i kolejny…
W telefonie usłyszałem tylko niewyraźne /słaby zasięg/ Gore .... Alpine.... Nie musiałem się upewniać, te słowa brzmiały jak magiczne zaklęcie otwierające podwoje baśniowego Sezamu. W głowie już miałem układ tego biegu: tydzień, początek w Niemczech, koniec gdzieś tam we Włoszech, chyba we wrześniu.... I tylko jednej rzeczy nie byłem pewien. Czy przypadkiem trasa biegu nie przekracza 3000m.n.p.m. Mój rozmówca tego też nie wiedział na pewno. Po odłożeniu słuchawki pozostało mi tylko poinformować o tym żonę i rozegrać sprawę logistycznie. Tydzień później wszystko było dograne a mi pozostał drobiazg - przygotować się do 8 dni biegania na dystansie ok 240 km z sumą 14.000 metrów podbiegów i podobną sumą zbiegów.
Wszystkie plany startowe wylądowały w koszu, wszystkie planowane wyniki znalazły się obok planów. Na lodówce wylądował wydruk profilu jednego z odcinków i jedno zdjęcie. Przez kolejne 5 miesięcy wchodząc do kuchni widziałem tylko ten widok:
Rys.1 - profilek...
Jest to profil przedostatniego etapu biegu z najwyższym punktem na trasie całej rywalizacji. Prawdopodobnie punkt ten jest Biegowym Dachem Europy. Ale wcześniej było ciekawie... nawet bardzo ciekawie.
W czwartkowy wieczór wsiadając do pociągu wiedziałem, że ta noc zakończy się dopiero 24h później w niemieckim kurorcie klasy „S” Obersdorf. Kto z Polaków nie jest kibicem skoków narciarskich? Kto nie zna tej perełki niemieckich Alp rozpoczynających Turniej 4 Skoczni?
Ja znam. Około północy szczęśliwie dojechałem do Katowic (kilka razy miałem propozycje „strzału w ryja”, w wagonie jechali przedterminowo zwolnieni z więźnia). W dworcowej kawiarni sprzedający upewnił się czy na pewno wiem co to espresso. On nie wiedział, do kawy nie podał mi szklanki wody;-) Godzinę później dojechał Marcin i rozpoczął się dla nas 3. GORE TEX TRANS ALPINE RUN.
Przyjaciel, jakich zwyczajowo poznajemy w trudnych chwilach zawiózł nas do Pyrzowic i pozostało nam cierpliwie oczekiwać na LOT do Monachium. Mieliśmy 4h do odprawy więc ten czas przeznaczyliśmy na sprawdzenie zawartości plecaków, ku radości/zaskoczeniu funkcjonariuszy SG przyglądających się nam zza weneckich luster;-) A ziółek i proszków mieliśmy, oj mieliśmy. Około 8 rano wylądowaliśmy w Monachium. Po 9-tej miał nas z lotniska odebrać Alex. Z dokładnością wyrobów monachijskiej manufaktury A. Lange & Söhne, Alex pojawił się w umówionym punkcie. Potem to już spacerek, niemiecką autostradą z prędkością 200km/h do Obersdorfu. Na miejscu w czymś co zwyczajowo nazywamy biurem zawodów, czad. Otrzymujemy pakiet startowy, który rzuca na kolana. No ale za coś płacimy wpisowe i to widać już przy pierwszym kontakcie. Uprzedzając fakty, potem było już tylko lepiej i ... jeszcze lepiej;-)
W hali sportowej (sypialnej) zdobywamy miejscówkę lux. Jesteśmy na niej pierwsi więc rezerwujemy sobie najodleglejszy kąt. Po rozpakowaniu odkrywam, że tradycji staje się zadość. Ciąży nade mną klątwa, muszę zawsze czegoś zapomnieć. Tym razem to tylko 8 jednostek środka płatniczego Unii Europejskiej. Zapomniałem ręcznika. Popołudnie spędzamy na spacerze deptakami Obersdorfu i fotografowaniu. Około 18-tej zostaliśmy wpuszczeni na pasta-party. Hm pasta-party? Po przekroczeniu progu sali, gdzie odbywała się uczta zdałem sobie sprawę, że prowiant, jaki mam w plecaku, będę musiał zjeść... po powrocie do domu. Na stołach było wszystko na co miałem ochotę, a sałatki owocowe pycha!!!
Spać poszliśmy bardzo wcześnie, odpuszczając sobie odprawę techniczną.
Śniadanie w dzień startu nie miało wiele wspólnego z ascezą. Dolce vita!!! Natomiast poranek powitał nas nieprzyjemnym deszczykiem. Zanim weszliśmy do strefy startowej, przeszliśmy szczegółową rewizję posiadanego wyposażenia. Po chwili zrozumieliśmy nasz błąd. Ze strefy wyjście było tylko do przodu. W taki oto sposób przyszło nam oczekiwać 40 minut z... pełnymi pęcherzami.
10:59:07 z głośników rozlega się znajoma i uwielbiana od dzieciństwa solówka na gitarze, to „Highway to Hell” AC/DC. Dlaczego tak dziwnie o 10:59:07? Bo dokładnie o 11:00 pada strzał startera, a z głośników dobiegają słowa rozpoczynającego się refrenu. I taka procedura startowa powtarzała się codziennie. Niemiecka dokładność. A deszczyk sobie padał... Powiem szczerze niezbyt pamiętam pierwsze kilometry biegu. Miałem wrażenie, że pęcherz mi eksploduje i pierwsze krzaki po opuszczeniu urokliwego kurortu wykorzystałem, aby sobie i pęcherzowi ulżyć. Zaraz po powrocie na trasę biegu zauważyłem, że biegniemy biegowymi trasami narciarskimi, których w tej okolicy są niezliczone kilometry. Trasa biegu łagodnie wznosiła się ku górze. Taki stan rzeczy panował do pierwszego punktu odżywiania. Na punkcie jakiś napój izotoniczny, woda, dwa rodzaje ciasta, pomarańcze, banany, arbuz i batony. Te menu nie podlegała zmianie przez następne 8 dni. Tylko arbuzy stawały się smaczniejsze.
Po opuszczeniu punktu trasa wkroczyła na szlak górski, który raz po raz przecinał rwący strumień. poruszaliśmy się skalnym zboczem doliny i koniec wspinaczki był jednocześnie granicą niemiecko – austriacką na przełęczy Madelejoch o wysokości 1973 m.n.p.m. Ostatnie metry były nawet dość strome, jednak bez trudu można je było pokonać w pozycji wyprostowanej. Zaraz po opuszczeniu przełęczy nastąpił karkołomny zbieg. I do następnego punktu kontrolno – odżywczego nie spodziewaliśmy się żadnych atrakcji. Jednak życie lubi płatać figle. W tym miejscu posłużę się opisem Marcina, bo sam lepiej tego nie potrafię ująć:
„W pewnym momencie natrafiamy na polankę, na której pewien byk próbuję namówić pewną krowę na zwiększenie mocy przerobowych na potrzeby fabryk czekolady. Znaczy się... po ludzku to zaloty, a po krowiemu? Kto to wie? Zapach wydzielaliśmy typowo krowi, bo trudno pachnieć fiołkami po kilkunastu kilometrach biegu. W każdym razie, przemykaliśmy chyłkiem w naszych pstrokatych koszulkach, żeby nie stać się ewentualnymi ofiarami eksperymentu genetycznego – inseminacji międzygatunkowej, bądź co bardziej prawdopodobne, stać się żywymi (nie wiadomo na jak długo) celem. Bo przecież byk to normalny chłop – musi czymś swojej dziewczynie zaimponować, prawda? A cóż lepszego od pogonienia dwunożnej pstrokacizny, która uciekając wydawałaby ryk zarzynanego osła i typowe dla armii w odwrocie ryki: Jacek spierrrrr...my!!!!!!! Nooooo!!! Tylko szyyyybko….kuuuuur...a szybkoooo!!!!!!”
Na punkt odżywiania wkraczamy na miękkich nogach. Jak się później okazało był to jeden z kilku momentów, w których decydował się nasz los, a dokładniej naszego ukończenia biegu bądź porażki. Za punktem odżywiania rozpoczyna się kolejny podbieg, jednak my zdecydowanie wykorzystaliśmy swój limit emocji na ten dzień i pomimo zachęt ze strony wyprzedzających nas drużyn resztę drogi pokonujemy marszem z przerwami na lekki trucht. META etapu. Najłatwiejszy etap mamy za nami. Przybiegliśmy prawie na ostatnim miejscu, wiedząc, że inni byli szybsi. Powtarzając jednak jak mantrę tytuł piosenki Wojciecha Młynarskiego „Róbmy swoje”
Na miejscu okazuje się, że nasze bagaże są pięknie ułożone w miejscu, w którym wg założeń organizatorów mieliśmy spać. Spaliście kiedyś z grupą Hiszpanów? My też nie, wybraliśmy więc nocleg na korytarzu przedszkola. Dziś nie jestem przekonany czy to był najlepszy pomysł. Ułożyliśmy się wprost na szlaku komunikacyjnym Hiszpanie – WC. Oni chyba przez całą noc nic nie robili tylko chodzili do kibla. Około 3 nad ranem jeden mi nadepnął na plecy. Nawet nie wiecie jak byłem mu wdzięczny, że mnie nie przepraszał.
Ale wcześniej była kolacja. Drogi czytelniku w tym miejscu zakończę swoje opisy o jedzeniu, bo i w sumie to nie ma sensu i żeby zrozumieć co się tam działo na talerzach trzeba po prostu tam być. Każda pasta – party posiadała wiele elementów regionalnych kulinariów i okraszona była regionalnymi dziwactwami, które zawsze były smaczne albo po prostu zaje... . To samo można powiedzieć i pisać bez końca o śniadaniach. Ale do tematu śniadań jeszcze wrócę bo pewnego dnia śniadanie stało się niemal anegdotyczne. Ale póki co o jedzeniu dość.
Drugi dzień powitał nas wiadomością o zmianie trasy. Miało być stromo i skaliście i Dyrektor podjął decyzję o ułatwieniu. I niech go diabli wezmą. Droga do schroniska Leutkirche /2261m npm/ to było wielkie taplanie się w błocie. Kląłem na czym świat stoi.
Rys.2 - Ja w pozycji klnącej. Na pocieszenie jem sobie bat
Zaraz za schroniskiem rozpoczął się odcinek górski, który przywitałem z nieukrywaną ulgą. Niestety w czasie tej taplaniny w błocie tak mi się nie chciało wysilać, że obstawialiśmy zdecydowane tyły biegu. Jak zmienił się charakter trasy, odzyskałem wigor ale ścieżka zrobiła się na dwie stopy i o wyprzedzaniu nie mogło być mowy.
I tak w „pociągu” pokonaliśmy skalną KAPLICĘ /Kappel/ i ostatnie metry Valfagehjoch, które wymagały już wspinaczki, co wielu zawodnikom nastręczało trudności. Wynudziłem się i porobiłem kilka zdjęć. Zbieg do St. Anton był nudny i niezbyt trudny. Na mecie czekało na nas miasteczko biegowe, piwo bezalkoholowe i jabłka z okolicznościowym nadrukiem;-)
W St. Anton doszedłem do wniosku, że tylko krowa nie zmienia poglądów i kupiłem sobie kijki trekingowe. Wieczorem integrowaliśmy się z konkurencyjnym teamem z Polski. Po dwóch dniach mieliśmy do nich 35 minut straty i zanosiło się na wielkie lanie. Następnego dnia pobudka była zaplanowana na 5:00 bo czekał nas najtrudniejszy wg pierwotnych planów etap. Czekało nas niespełna 33km, 2437m podbiegów, 2134m zbiegów i dwie przełęcze znaczenie przekraczające wysokością wszystko co można spotkać w Tatrach. Ja od samego początku zwróciłem uwagę na ten etap, będący w sumie dość krótkim, jednak zawodnicy na mecie meldowali się w zdecydowanie słabych czasach.
Mając tego świadomość, o ile w poprzednich dniach pokonywaliśmy trasę z dużą rezerwą to na tym etapie początkowo zaaplikowaliśmy sobie tempo spacerowe. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po około 5km zaczęły nam się majaczyć koszulki rodaków z ECCO Team. Doszliśmy do wniosku, że oni również oszczędzają siły i pewnie po pierwszej przełęczy ruszą do przodu. Jednak oni wcale się od nas nie oddalali, a nawet my systematycznie do nich się zbliżamy. Krajobraz na tym odcinku był przepiękny, po prawej stronie połyskiwało szmaragdowe jezioro górskie, a wokoło piętrzyły się skalne szczyty udekorowane śniegiem zalegającym w żlebach. Tak nam dobrze się pokonywało kolejne hektometry, że na punkt odżywiania weszliśmy razem z ECCO'logami.
Piszę tu o hektometrach i winien jestem pewne wyjaśnienie. Już na pierwszym etapie przestaliśmy liczyć odległość w kilometrach horyzontalnych i przeszliśmy na jednostkę hektometry wertykalne. Po prostu odległość jednego kilometra w górach o niczym nie mówi, natomiast różnica poziomów i owszem. Ustaliliśmy, że zbieg pokonywany z szybkością 1 hm na 10 minut to nasza szybkość obliczeniowa, natomiast 1hm na 20 minut to nasza szybkość wspinania. Jest to dość duże uproszczenie, ale nam pomagało ustalić, gdzie jesteśmy i ile nas czeka drogi do mety.
Rys.3 - Fragment trasy biegu na pierwszej przełęczy
Na punkcie zabawiliśmy nieco dłużej bo Marcin musiał sobie zakleić nogę i musieliśmy poszukać lekarza, który siedział w ... WC;-) Nasi koledzy ruszyli na trasę, gdy ja jeszcze jadłem arbuzy przegryzając makowcem, natomiast Marcin oddawał się w ręce /umyte/ lekarza obklejającego jego stopę. Potem i Marcin coś zjadł i ruszyliśmy w kierunku przełęczy. Podejście do niej było ubezpieczone stalową liną. Droga nie była zbytnio ekspozycyjna, jednak o wyprzedzaniu nie było mowy. Nam jednak udało się wyprzedzić kilka zespołów i przed fragmentem siłowym zrównaliśmy się z naszymi rodakami. Tu się okazało, że ich postawa nie jest wynikiem, jakieś przemyślnej taktyki a po prostu Przemek przechodzi słabszy dzień. Troszkę im pomogliśmy i gdy trasa przeszła w turystyczny szlak ruszyliśmy dalej, mając przekonanie, że nas dogonią.
Drogi czytelniku, co ci się wydaje najtrudniejsze w czasie wycieczek w górach? Drogi o znacznej ekspozycji, przejścia o charakterze siłowym, niedogodności aury czy może różnice wysokości? Ja muszę szczerze powiedzieć, że każdy z tych elementów zawsze mnie pcha w objęcia skalnych monumentów i sprawia, że czuję się tam szczęśliwy. Natomiast okropnie, ba zaje... nie znoszę schodzić ścieżką z góry wśród jagodników. Czasami mi się to śni w nocy i budzę się zlany potem. Jak mi się ktoś pyta o najtrudniejsze drogi to z miejsca stają mi przed oczyma jagodniki. Kurcze i mój pech polega na tym, że są one zawsze w górach. Wielokrotnie, wbrew pierwotnym planom schodziłem z góry inną drogą niż wszedłem, żeby uniknąć cholernych ścieżek wśród jagodników. Zdarzało się, że pakowałem się w jeszcze gorsze pola jagód / np. zejście na południe z Wielkiego Baranca w Tatrach Zachodnich – koloru szlaku już nie pamiętam/. Zejście z przełęczy Kuchen prowadziło właśnie przez takie pola. Jak się skończyły to byłem szczęśliwy wiedząc, że już nie będę musiał tą drogą wracać. Nawet fakt, że od punktu żywieniowego dzieliła nas rwąca, głęboka rzeczka o szerokości rekordu świata w skoku w dal, nie był w stanie zepsuć mojego dobrego usposobienia.
Na punkcie standard i tu otrzymaliśmy wiadomość, że 60% trasy za nami. Reszta to łatwizna. Faktycznie trasa prowadziła wielką doliną zamieszkałą przez krowy mające poroża niczym afrykańskie bawoły. Pomimo bojowego wyglądu zachowywały się gościnnie, my jednak zachowywaliśmy się bardzo ostrożnie mając jeszcze w pamięci spotkanie z pierwszego etapu. Praktycznie cała droga na drugą przełęcz wznosiła się delikatnie w górę i pokonywaliśmy ją niezbyt mocnym marszobiegiem. Na przełęczy spotkał nas wściekły wiatr. Jednak po kilkudziesięciu metrach zamilkł. Dalej droga prowadziła zakolami i trawersami w dół. Ostatnie 4 km to ścieżki rowerowe otaczające GALTUR. Miasteczko to pozostało w mojej pamięci jako bardzo posępne. Składało się na to kilka elementów. Pierwszym były wielkie zapory przeciwlawinowe. Miasteczko jest wciśnięte pomiędzy wysokie góry, które stromymi ścianami spadają na polanę, na której leży miasteczko. Drugim elementem była pogoda. Zaraz po naszym wbiegnięciu na metę zaczął padać kapuśniaczek. Po kąpieli wybraliśmy się do marketu po lokalne piwo. Kasjerem w markecie był sympatyczny, niedowidzący i niedosłyszący Pan, pamiętający zapewne przełomowe momenty ubiegłego stulecia;-) W drodze powrotnej kapuśniaczek się zdecydował i przeszedł w regularną ulewę.
Przed kortem w którym spaliśmy umieszczono już kompletne wyniki i choć z natury nie zwracaliśmy na te uwagi, to tym razem uważnie je przejrzeliśmy. 32,97 km uznawanego pierwotnie za najtrudniejszy etap pokonujemy w 7:51:35. Niestety chłopaki z ECCO stracili całą przewagę i w klasyfikacji generalnej tracili już do nas ok 20 minut.
Pasta party miała oczywiście uroczystą oprawę. Na deser serwowano budyń czekoladowy. Ja osobiście bardzo lubię budyń czekoladowy i na mojej osobistej liście pożądania deserów zajmuje on miejsce zaraz za lodami. Osobliwie uwielbiam alpejskie budyniowe wariacje. Z reguły są to zwyczajne mieszaniny z mleka, jak i czekolady z dodatkiem tego czegoś, co powoduje, że moje ukochane budynie czekoladowe w każdym regionie mają inna nutę. Tu budyń należało nakładać sobie osobiście. Marcin znając moje upodobanie do budyniów, nałożył mi solidną porcje dokładając przy tym dużo wysiłku, aby ta uzyskała pewien mało subtelny kształt za to jednoznacznie przywodziła na myśl ... alpejską łąkę;-) Zasiadający przy stole biegacze z Niemiec gromkim śmiechem docenili wysiłki Marcina.
W tym miejscu przyszło nam się zderzyć z niemieckim poczuciem humoru. Jeden z biegaczy zadał mi pytanie cóż jem. Ja, nie przeczuwając podstępu, mu na to odparłem zgodnie z prawdą, że lokalny budyń czekoladowy, który mi bardzo smakuje. On na to że to tak z jego miejsca nie wygląda i on myśli, że być może jest to, to co zwykle zalega na alpejskich łąkach. Ja mu odpowiedziałem, że nie, bo smakuje jak budyń. On mi na to rechocząc, że aby się przekonać czy to jest budyń muszę spróbować obu. Oni się śmiali z budyniu, my natomiast śmialiśmy się z nich. Jednak w taki sposób wszelkie lody zostały ostatecznie przełamane i od tego momentu nigdy już nie staliśmy sami. Muszę przyznać, że niemiecki humor bywa nieodgadniony.
Wieczorem zrobiło się bardzo zimno. Noc spędziliśmy na krytym korcie tenisowym, który zaczął przeciekać od deszczu. Poranek powitał nas białym puchem pokrywającym pobliskie, wczoraj jeszcze zielone zbocza, poniżej linii lasu. Rozpoczął się nowy bieg. Nieco trudniejszy;-) Dotychczas walczyliśmy z sobą, z własnymi słabościami, teraz doszedł nam nowy element walka z pogodą. Hm, pomimo panującego kalendarzowego lata, przyszło nam się zmierzyć z zimą. I to przez najbliższe 3 dni.
Już na odprawie powiało grozą. Istniała możliwość odwołania tego etapu, bądź poprowadzenia go inną /płaską/ trasą. Ostatecznie Dyrektor biegu biorąc całą odpowiedzialność na siebie zdecydował się, aby trasa w atrakcyjniejszej części przebiegała bez zmian, natomiast skróceniu uległy ostatnie jej kilometry. Ranek przywitał nas podłą pogodą i informacją, że biegniemy górami. Mnie to ucieszyło, bo nie miałem ochoty na pokonywanie płaskiego maratonu. O godzinie 7.30 nie było chętnych aby wejść do strefy startu. W dniu dzisiejszym kontrola posiadanego ekwipunku była podobna do kontroli na lotnisku. A zbocza połyskiwały złowrogą bielą. Ja jakby przeczuwając atrakcje na trasie zabrałem ze sobą lustrzankę, którą uzbroiłem w obiektyw szerokokątny.
Na odcinku do pierwszego punktu odżywiania humory nam dopisywały i tylko kapuśniaczek stopniowo zamieniający się w śnieg przypominał o czekającej nas przeprawie. Punkt odżywiania usytuowano przy schronisku Jamtal 2165m npm. Zaraz po opuszczeniu schroniska zrobiło się zimowo.
Rys.4 - Droga na przełęcz
Warunki wydawały się fatalne. Mnie jednak niepokoiła kurzawa wznosząca się tuż nad przełęczą. Jednak sam przed sobą próbowałem sobie to naiwnie tłumaczyć. Od przełęczy słuchać było jęk szalejącej wichury. Mówienie o trasie biegu byłoby nadużyciem. Staraliśmy się iść od jednej chorągiewki do następnej. Marsz po śladach był wykluczony, ponieważ kilka sekund po zostawieniu śladu ten zasypywała śnieżyca. Słyszałem tylko za swoimi placami krzyk Marcina żebym zbytnio się nie oddalał. Na drugim etapie on zgubił okulary p/słoneczne, a w tych warunkach okulary to była konieczność: chroniły przed prószącym śniegiem, przed wiatrem i nieskazitelną bielą. Na przełączy widać było słupek graniczny oblepiony z jednej strony /od nas/ śniegiem. Po osiągnięciu przełęczy uderzyła w nas wichura, która wielu biegaczom zabrała grunt spod nóg. Zawodnicy przed nami zataczali się jak lunatycy, jak goście weselni wracający z przyjęcia o świcie.
Marcin zorientowany był tylko na jeden punkt orientacyjny: moją cytrynową kurtkę i niebieski plecak. Ja użyłem wszelkich swoich umiejętności i doświadczeń żeby nas sprowadzić w miejsca, gdzie będziemy czuć się względnie bezpiecznie. A więc podskokami, z kontrolowanymi poślizgami i zakosami czym prędzej podążałem w dół. Kilka razy zapoznałem tyłek z kamiennym podłożem, jednak tempo zejścia mieliśmy całkiem niezłe. W kilku miejscach musiałem poczekać na Marcina i ten czas poświęciłem na zrobienie kilku zdjęć.
Rys.5 - Wbrew pozorom to nie jest kurtka puchowa :-)
Po opuszczeniu tego śnieżnego piekła wpadliśmy wprost w błotne piekiełko. Ale tu już nie wiało. Kolejny punkt odżywiania usytuowano w domku pasterskim. Potem już droga prowadziła płynnie w dół. Metę w Scoul osiągnęliśmy pełni radości. Na mecie wypiłem niemal duszkiem 2l coca-coli i dodatkowo 2 piwa bezalkoholowe. Zjadłem jaką kanapkę i udaliśmy się do hotelu. Dziś mieliśmy zaplanowane wielkie pranie. Musieliśmy wyglądać dość niecodziennie bo przypadkowi przechodnie gratulowali nam i bili brawo. Nami zaś jeszcze targały emocje. Po wejściu do hotelu usłyszeliśmy gromkie brawa dla... nas. Grupa niemieckich turystów tak nas przywitała. Spoglądając na wielkie lustro w holu zrozumiałem dlaczego.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ...
ABY PRZECZYTAC DRUGA CZESC ARTYKULU - KLIKNIJ TUTAJ
|