| lechu93 Kamil Le¶niak Poznań Hoka Garmin Team MaratonyPolskie.PL TEAM
Ostatnio zalogowany 2024-11-26,18:07
|
| Przeczytano: 754/1050751 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Tajowo - biegowo | Autor: Kamil Leśniak | Data : 2014-02-24 |
Bangkok- miasto kontrastów. Już widok z okien samolotu zrobił na nas wrażenie: słońce, palmy i spalona trawa. A w Polsce śnieg i mróz. Gdy tylko wyszliśmy z lotniska uderzyło nas gorące i ciężkie powietrze. Ale o dziwo, po kilku minutach przyzwyczailiśmy się. A muszę przyznać, że obawialiśmy się dużej wilgotności powietrza w Tajlandii.
Wszyscy znajomi straszyli Nas, że wilgoć będzie zabójcza, bo dla Europejczyka to jakby chodzić z torebką foliową na głowie. Bzdura, czuliśmy się świetnie! Z lotniska odebrała nas żona mojego brata Nalinee. To ona odpowiadała za to, żebyśmy się nie zagubili w tym wielkim mieście. Szybkie przebranie się w jej mieszkaniu i wyjście w teren!
Tłumy, tłumy i jeszcze raz tłumy. Wszędzie niezliczone ilości skuterów i taksówek. Przepisy ruchu są tu „troszkę” naginane. Sam naliczyłem parę poważnych przewinień. Taj z pozoru opanowany i cichy, na skuterze burzy tą opinie - to istny diabeł! W powietrzu mieszały się zapachy jedzenia i spalin. A jedzenia było równie dużo, co ludzi, albo jeszcze więcej. Stoisko obok stoiska, najróżniejsze przysmaki. Przez to po Bangkoku chodzi się gęsiego, nie ma miejsca dla pieszych. Tu spacery chyba nie istnieją. Już pierwszego dnia natknęliśmy się na niespodziankę w postaci lodów o smaku kukurydzy i zielonej fasolki . Dodam, że to Aligidy.
Pobyt w Tajlandii rozpoczęliśmy od zakupów w Chatuchak Weekend Market. Jest to jeden z największych targów na świecie, ale funkcjonuje tylko w weekendy. Można tam kupić wszystko, od tandetnych figurek, przez poduszki, ubrania, jedzenie, herbaty, przyprawy, szkło, po pamiątki z certyfikatami, obrazy, dywany czy meble. Ale żadnego kałasznikowa albo moździerza nie znaleźliśmy L Na każdym kroku sprzedają owoce. Tak na marginesie, dla ludzi kochających owoce, Tajlandia jest rajem. Ja latałem za świeżym nektarem z kokosa, a Ola za kawałkami mango i papai. Market to idealne miejsce dla handlowców.
Umiejętność targowania jest kluczowa przy zakupach, a nie wszyscy znają język angielski i mają wyczucie cenny danego produktu. Nie raz chciano nas oszukać, podając zawyżoną stawkę. Gdyby nie Nalinee na pewno mielibyśmy droższy przejazd taksówką czy tuk tukiem.
Kolejne dni to zachwycające buddyjskie świątynie. To nie są miejsca „do zaliczenia”, bo tak wypada. Są to miejsca, które naprawdę warto zobaczyć. Na pierwszy ogień poszedł Pałac Królewski i Świątynia Szmaragdowego Buddy. Restrykcyjne zasady: zakryte kolana, kostki i ramiona. Tajowie nie mogą wejść tam nawet w sandałach! To prawdziwe miejsce kultu Buddy. Przepych, złoto, wysokie budynki i oczywiście mnóstwo turystów. Byliśmy też w Świątyniach Wat Pho i Wat Arun. Sami nie wiemy jak to się stało, ale Leżącego Buddy nie zobaczyliśmy. Do Wat Arun prowadzi jedna droga- rzeka. Przepłynięcie jedną z dziesiątek łodzi kosztowało 30 groszy! Oczywiście nie mogliśmy odpuścić Chińskiej Dzielnicy. Piękna, wąska uliczka otoczona chińskim lampionami. Oprócz tego: ogromne korki, jeszcze więcej ludzi, nieznośny smród. No i hałas, każdy krzyczał, zachęcał i próbował sprzedać swój towar. To nie dla Nas. Wykończeni zakupami pamiątek (ja kupiłem sobie pałeczki do nauki jedzenia, a Ola fikuśną herbatę, z której otwierał się kwiat) uciekliśmy do małej tajskiej świątyni na uboczu :)
Byłem tak zaaferowany Azją, innym życiem, kulturą i tradycją, że dopiero trzeciego dnia wyszedłem na trening! Pojechaliśmy do małego parku, w którym nie było spacerowiczów tylko wszyscy uprawiali jakiś sport! Park stworzony do praktykowania najróżniejszych ćwiczeń: zewnętrzne siłownie, boiska do koszykówki, siatkówki i takraw (Tajska dyscyplina– skrzyżowanie piłki nożnej z siatkówką). Coś pięknego. Zrobiłem wybieganie 10 kilometrowe. O dziwo szybko mi się biegło mimo niewielkiego zmęczenia. Średnia prędkość to 4:08min/ km.
Tajskie Zoo nie różniło się zbytnio od europejskich, z tym, że miało palmy, drzewa kokosowe i bananowce;) Czekając na taksówkę widzieliśmy na ulicy ponad metrową jaszczurkę. Dziwne uczucie, 2 godziny wcześniej taka sama wylegiwała się w Zoo. Kolejny wieczór i kolejna wizyta w parku. Średnie tempo 4:22min/km. Tym razem zadziwia mnie pewna sytuacja. Co jakiś czas dołączał do mnie biegacz, jakby chciał sprawdzić moje tempo. Potem dostrzegłem grupę osób, która mnie obserwowała. To miłe, że wzbudzam zainteresowanie wśród innych, mimo, że w parku biegało bardzo dużo białych.
Ancient City, nietypowy park miniatur, gdyż „miniatury” to kopie w skali 1:1. Nie byliśmy w Tajlandii na tyle długo, żeby zwiedzić cały kraj, dlatego AC, to idealne miejsce dla nas. Oprócz największych zabytków Tajlandii, znajdują się tam piękne rekonstrukcje budynków zniszczonych i nieistniejących. Park jest na tyle duży, że jeździ się po nim rowerami, albo meleksami. Przyznam się, że meleks był dla mnie największą atrakcją w tym parku.
Może teraz coś o jedzeniu. Nie wnikaliśmy zbyt w podręczniki o kulturze i dzienniczki turystyczne. Tylko opowiadamy to, co zaobserwowaliśmy. Po pierwsze: Tajowie nie jedzą chleba! Na śniadania ryż albo nuddle, czyli makaron, jakieś mięso i zupa. W sumie cały dzień je się to samo. Większość potraw przyrządzania jest na ostro. Więc niekoniecznie byliśmy zadowoleni. Mimo, że dostawaliśmy dania, które według kelnerki były nie pikantne, to i tak wypalały one nasze gardła. Niesamowicie tanie są owoce morza: krewetki, małże, ośmiornice. Mam wrażenie, że ci ludzie jedzą wszystko, co się tylko da.
Na ulicy bez problemu można kupić świerszcze, skórę świni, pieczonego węża i mnóstwo dziwacznych potraw. Restaurację tworzą tutaj wózki na kółkach, z jednym palnikiem. Składane stoły i krzesła są wyjmowane niewiadomo skąd, tworząc dodatkowe miejsca w ulicznych restauracjach. W Bangkoku wszyscy jedzą na ulicach, obok starych rozpadających się domów, bezdomnych psów i głodnych kotów. Ma to swój urok, ale zdecydowanie nie jest to miejsce dla każdego. Plusem jest cena. Już za 18 zł najedzą i napoją się trzy osoby.
Teraz o biegu! Szczerze, mało pamiętam z tych wszystkich wycieczek, bo po kilku dniach skupiałem się tylko na biegu. Już w głowie taktycy sklejali w jedną całość te 100km. W dniu wyjazdu do rezerwatu gdzie miał się odbyć bieg zrobiło się nerwowo. Pośpiech i dezorientacja na wielkim PKS, albo czymś przypominającym funkcje europejskiego PKS. Po rozwiązaniu problemu z transportem i dojechaniu na miejsce powstał następny problem z przesiadką.
Okazało się, że takowej przez dłuższy czas nie będzie. Czas nas gonił coraz bardziej. W Tajlandii z każdym można dobić targu i po chwili mieliśmy swojego prywatnego szofera za przyzwoitą cenę. Biuro zawodów znajdywało się na terenie pięknego hotelu. Wraz z bratem odebraliśmy numery. Ja na 100km, a on na 50km. Po czym udaliśmy się na odprawę. Podobno brak obecności groził karą czasową w biegu. Spotkaliśmy tam dwóch Polaków Wojciecha Krasińskiego i Dariusza Łabudzkiego. Krótka wymiana wrażeń i nadszedł czas przygotowania przepaków. Na 100km miałem ich aż 10. Robi wrażenie, ale jak się później okazało, to nic fantastycznego dla biegacza mieć możliwość skorzystania z tylu punktów.
Sprawy organizacyjne mieliśmy za sobą, ale pojawił się nowy problem. Nikt z nas nie pomyślał, że nie mamy, co zjeść na kolacje. Wszystkie restauracje były zapełnione i musielibyśmy czekać minimum 2h. Znów zrobiła się nerwowa sytuacja. Pomyślałem sobie, że nie mogę się teraz unosić i zamartwiać. Ile razy już tak robiłem przed ważnymi zawodami, że nie zadbałem o siebie przed startem i było okej. Więc poszedłem kupić w pobliskim sklepie paczkę lejsów i 2 piwa. Napięcie zmalało i atmosfera się zrobiła przyjemniejsza. To były dla nas obu ważne zawody, ale nie można doprowadzić do sytuacji, że tracimy głowę przez to. Noc nie przespana przez głośną klimatyzację. Pobudka o 3:10. Szybki prysznic i ubranie się, przypięcie numeru i czipa.
Jeszcze przed wyjściem zjadłem odgrzewany ryż. Za drzwiami spotkałem Michała i ruszyliśmy do autobusu, a raczej naczepę jakiegoś małego tira. Po jakimś 25minutach dojechaliśmy na start biegu. Mimo 4 w nocy, jak na Tajlandię byłem zaskoczony lekkim chłodem. Jeszcze godzina do startu, więc trzeba było się czymś zająć. Ja oczywiście szukałem toalety. Skorzystanie z takiego miejsca to priorytet. Zdziwiłem się widokiem dziury w podłodze i wiadra wody obok. Dobrze, że nie jestem po biegu, bo w życiu bym nie dał rady...
Czas na wejście do strefy startu. Pierwszy raz miałem kontrolę przed startem. Sprawdzili czy mam sprawną latarkę i telefon. Na nogach miałem Trailroc 245. Wydawało mi się, że taki bieżnik będzie idealny- jeśli by się trafiły jakieś asfaltowe odcinki, to nie odczuję zbytnio tego na stopach. Z profilu trasy, nie wynikało, że będzie dużo gór, więc i bieżnik nie mógł być przesadnie agresywny. Na wszelki wypadek zostawiłem Oli mudclawy 265 na 50km. W regulaminie żądali 2l płynów przy sobie. Trochę za dużo do dźwigania. No ale jak kazali, to zabrałem nerkę litrową, na którą jeszcze nigdy nie narzekałem (w Biegu 7 Dolin idealnie się sprawdziła) i nowo nabytą kamizelkę Inov-8 Race Ultra.
Można by rzec plecak, ale chyba bym grubo przesadził z nazewnictwem. Fakt jest taki, że ten rodzaj plecaków jest tylko do biegania. Do niej można było schować 2 bidony po 0,5l, co jak założyłem usprawni wizytę na punktach. Praca przy bidonach jest szybsza niż przy bukłaku. Parę kieszonek pozwala na schowanie żeli i elektrolitów. Zawsze obserwuję innych zawodników z pierwszych rzędów. Oceniam ich budowę ciała, ubrania i inny sprzęt. Tym razem nie było inaczej i zauważyłem pewien fakt, że dużo osób nie ma tych przepisowych 2l. Szybkie ocenienie sytuacji i wizualizacja biegu. Po paru minutach wracałem uśmiechnięty z depozytu i lżejszy o jedną nerkę. Zaryzykowałem bieganie z jeszcze nie testowanym plecaczkiem. Czułem się troszkę nagi!
Jeszcze pokropienie magicznymi płynami przez mnicha i ruszyliśmy na trasę. Pierwsze kilometry jak zwykle mocno pociągnięte przez liczną grupę. Ja wraz z bratem staraliśmy się zostać troszkę z tyłu. Logicznym jest też, że nie jest możliwym bieganie wolniej pierwszej części biegu od średniej jakiej by się chciało. Ponieważ organizm jest jeszcze zbyt świeży i dyskomfortem jest bieganie bardzo wolno. Początek trasy bardzo przyjemny, w chłodnym powietrzu. Już po paru kilometrach wpadliśmy na pola, co wymusiło na nas bieganie gęsiego. Po 10km przez chwilę nie uwagi i sugerowanie się innymi, zgubiliśmy trasę. Mimo, że trasa świetnie oznaczona. W pewnych urywkach, co 10metrów powiewały wstążki! Na szukaniu trasy straciliśmy ok 3 minuty – nie wiele.
Ale jak się okazało później, dla mnie był to bardzo ważny moment. Na tym etapie bardzo mocno byłem zajęty myśleniem nad taktyką biegu mojego brata. Był to jego debiut i wiedziałem, że może być ciężko jak dopadnie go kryzys. Jak się startuje regularnie w takich zawodach to i radzenie z kryzysami jest łatwiejsze. Postanowiłem, więc zająć się wszystkim na około, a jemu kazałem tylko biec. Uzupełniałem płyny, brałem jedzenie, a on przelatywał przez punkty sięgając tylko po wodę w kubeczkach. Już wtedy, po 10km mylnie doszliśmy do wniosku, że jesteśmy na prowadzeniu. Odrobinę wyluzowaliśmy tempo, stwierdzając, że lepiej być na początku grupy niż parę minut przed. Starałem się nawet zwalniać grupę. Po paru kilometrach dowiedzieliśmy się, że nie jest tak kolorowo. Aż 4 osoby przed nami! Dwóch zawodników z 100 i dwóch z 50.
Więc oboje byliśmy zmotywowani do gonienia. Na 20km przebiegliśmy obok biegacza, prawie nie zauważając, że to Tajski mistrz Sanya Khanchai, który był mocno rozchwytywany przed biegiem. Widać, że już miał kolokwialnie mówiąc bombę. Za nami straty zmniejszał Rosjanin Ivan Vlasenko. Do 30km biegliśmy jeszcze pełni nadziei, że nam się uda wyjść na prowadzenie. W tamtym momencie bieg mojego brata był także moim – też się ścigałem na 50km. Ivan minął nas na pierwszym poważniejszym zbiegu. Mój brat miał z tym elementem bardzo duże problemy i przez to Ivan szybko zniknął nam z pola widzenia. Wkrótce i my dogoniliśmy kolejnego rywala – Amerykanina. Ten też miał dosyć biegania. Prosił mnie o ‘’energy tabs’’, więc mu dałem elektrolity i pożegnałem.
My też zaczęliśmy słabnąć. Nie mogąc pokazać bratu, że mi też jest ciężko, starałem się być uśmiechnięty i tryskać radością. Widziałem, że zbliża się kryzys, więc ze wszystkich sił dopingowałem go. Zagrzewałem go do walki, analizowałem i przedstawiałem mu sytuację z trasy (czasem nawet mylną) tak, aby pobudzić go do działania. To ja byłem w tym momencie starszym bratem. Do kibicowania dołączyli też inni zawodnicy rywalizujący na dystansie 25km. Z jednej strony bardzo pomocne, ale z drugiej zwalniali nas przy wąskich momentach trasy. Parę kilometrów przed metą już wiedzieliśmy o tym, że nie damy rady wygrać. Automatycznie naszym celem zostało bycie na pudle, nie mogliśmy tego stracić. Ale to nie koniec. Biegi ultra mają to do siebie, że sytuacja w trakcie zmienia się, co chwilę. Raz na nie korzyść, a raz na korzyść. I tak pojawił się przed nami nasz znajomy Ivan – bardzo sympatyczny biegacz.
Rosjanin też miał już dosyć biegania tego dnia. Mi sam jego widok, wystarczył do stwierdzenia, że Michał będzie drugi. Bratu niekoniecznie. On też już rzygał tym biegiem. Mimo, że do Ivana miał zaledwie 50metrów, nie kwapił się do przyśpieszenia. Bieg swoim stałym, spokojnym krokiem. Ivan usłyszawszy moje bojowe okrzyki troszkę powiększył przewagę, ale i tak nie uchroniło go od przegranej. Ostatnie dwa kilometry były po asfaltowej, płaskiej drodze. Możliwe, że myśl końca tego biegu i może mój doping miały wpływ, że Michał porwał się i przyśpieszył. Bardzo miłym widokiem było wyprzedzanie i powiększanie przewagi. I tak on dobiegł na drugiej pozycji z czasem 4:18:26, a ja na drugie okrążenie… w głowie miałem tylko nie cenzuralne wyrazy na określenie mojej radości wybiegnięcia na drugie okrążenie! I tu przeniosłem się do innego świata. Z cudownej atmosfery wygranej i siły wróciłem do cierpienia...
Strata 14min! Fakt, troszkę siedziałem, na tym punkcie. Na szczęście nic musiałem zmieniać. Zapomniałem nadmienić, że już od 40km zrobiło się znacznie cieplej niż zwykle. Nie dobrze mi się robiło na myśl, że mam jeszcze jedno kółko, ale wiedziałem, że przyjechałem tutaj się zarżnąć, a nie mazgaić. Miałem to w głowie, że tak musi być, że i tak będę płakał. Wybiegłem z punktu pełen nadziei. Już po skręcie z asfaltu na pola dopadł mnie pierwszy kryzys, czyli na 52km. I od tego momentu zaczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki. Pierwszy kryzys był krótki, ale bardzo wyczerpujący.
Na szczęście nie zwolniłem z tempa. Przed 60km miałem możliwość zobaczenia ile mi brakuje do Australijczyka Vlada Ixela, bo to on właśnie prowadził i narzucał mocne tempo. Spotkaliśmy się w punkcie odżywczym. Nie chcąc pokazać mojej słabości, resztkami sił spiąłem się i przyśpieszyłem udając, że czuje się wspaniale i jest to dla mnie piknik. Pozdrowiliśmy się i każdy pobiegł w swoją stronę. Przede mną mała pętelka i powrót do tego samego miejsca. Znów mnie dopadł kryzys, mocniejszy. O dziwo szedłem tam, gdzie mogłem biec. Nie wiem, co się działo, ale w Krynicy mimo kryzysu dawałem radę. W głowie się gotowało tysiące myśli i krzyków. Nie powiem, sam fakt wysokiej temperatury dawał w kość. Ja zrzucałem to wtedy na temperaturę, ale wiem, że to był kryzys – to się działo tylko w mojej głowie. Walczyłem! Jak wygrałem małą bitwie, to i biegłem nawet pod górę! Wróciłem do przepaku i na punkcie spotkałem 3 zawodnika. Wyglądał na pewno ciut gorzej niż ja.
Wiedziałem, że on też musi ze sobą samym poważnie pogadać, zanim będzie chciał mnie dogonić. Troszkę się uspokoiłem widokiem dużej przewagi. Za sobą 20min, ale i przed sobą 20min straty. Jak to zeszło do 80km? Szczerze tylko urywki mam w głowie. Ten urywek to jeden wielki kryzys! Pamiętam tylko, że duża ekipa organizatorów jechała za mną i kontrolowała czy wszystko jest w porządku. Ciężko było ukryć mój stan, ale chyba udało mi się ich zmylić! Te krzyki jakby mnie ze skóry obcierali, hektolitry łez, zygzakowaty bieg i zwisająca głowa oraz ręce. Na bank się nie skapnęli, że jest fatalnie ze mną! Kiwnąłem głową, że nie chce jechać z nimi i po paru minutach odjechali.
Czułem, że się gotuje. Wszystkie moje organy paliły się we mnie. Chciałem tylko się polać wodą po raz kolejny, ale wiem, że jej potrzebowałem do picia przez następne 5km. Szukałem wzrokiem cienia. "Gdzie ten pieprzony cień?!" ktoś krzyczał i walił w środku głowy. Wokół same czarne wypalone pola. Żadnego drzewka ani krzaczka, tylko ja i ta piekąca ziemia. To jest niemożliwe, co się dzieje z moim ciałem. Zmarnowany, bez sił na wypowiedzenia jakiekolwiek słowa doszedłem do 80km. Nie wiem w sumie czy szedłem czy biegłem. Wiem tylko, że byłem tam na 80km. Wcinałem arbuzy i polewałem lodowatą wodą całe ciało. Chcąc ulżyć sobie, wciskałem mokre gąbki w długie skarpetki Royal Bay. Dużym plusem skarpetek było trzymanie zmęczonych łydek w całości, ale w takim klimacie musiałem parę razy osunąć sobie w dół je.
Jak czułem, że coś z nogi nie synchronizują się to automatycznie podciągałem je do góry. Wyciskając sobie kolejne gąbki na głowę, ze strachem w oczach zerkałem za siebie. Znów pojawiła się mała pętla. Na tym fragmencie trasy troszkę odpocząłem, głowa też się uspokoiła. Nawet i cień się pojawił. Coraz więc ludzi spotykałem startujących na 50km! Robiłem sobie z nimi mini zawody: ‘’Dogonię go zanim on przebiegnie obok tego krzaczka’’. Wiem, że to było nie uczciwe, bo oni nie wiedzieli, że się ścigam z nimi. Przepraszam. Za to szybciej mijały mi kilometry i nie myślałem o bólu. Pomału dobiegłem do 90km. Z tego punktu odżywczego miałem doskonały widok na to, co się dzieje kilometr za mną. Wiedziałem już, że nie oddam tego miejsca.
Został w większości odcinek asfaltowy. Przecież nieliczni potrafią wykorzystać walory asfaltu. Ja potrafiłem, ale nie musiałem na szczęście tego pokazywać. Na asfalcie wpadłem w trans i te parę kilometrów bez postoju przebiegłem. Kolejny płacz mnie złapał, ale to chyba formalność. Nawet nie zwolniłem i za bardzo nie odczułem tego. Dwa kilometry do mety spotkałem przypadkowych Polaków na trasie. Nawet przez ten luz czasowy, zapozowałem do zdjęcia. W końcu wbiegłem na długą prostą do mety. Marzyłem o niej już od 48kilometrów. Wewnątrz siebie cieszyłem się jak małe dziecko, a na zewnątrz bolało.
Tuż przed metą znów głośno ryknąłem, puściłem łzy, żeby swobodnie kapały. W oddali widziałem już Olę, Nalinee i brata. Już mnie nie bolało, nie pulsowała mi głowa przez palące słońce. Po prostu musiałem sobie ulżyć tymi wszystkimi emocjami. Teraz jak te słowa piszę, drży mi ręka i oczach mam łzy. Nie wiem dlaczego właśnie bieganie wyciąga ze mnie prawdziwe emocje, a w innych ciężkich sytuacjach życiowych jestem jak skała. Może nie potrafię ubrać emocji w odpowiednie słowa, które sprawią, osoba czytająca będzie zachwycona, uderzy jej mocniej serce, ale dla mnie są to słowa, które sprawiają że mięknę. Jeden z moich najlepszych momentów w życiu.
Pozbierałem swoje myśli tuż przed metą. Tylko jeszcze rozłożyłem biało-czerwoną flagę i z lekkim uśmiechem przekroczyłem linię mety. Super uczucie, wiedząc, że zrobiłem kawał dobrej roboty.
Kilka fotek i mogłem spokojnie położyć się na snopku siana. Wydawało mi się, że się zaraz zapali przez moje rozgrzane ciało. Troszkę jeszcze ogłuszony biegiem, starałem wyłapywać zdania z opowieści mojego brata. Michał bardzo mocno przeżywał każdy element swojego biegu i dekoracji. Czemu się akurat nie dziwię, tym bardziej, że to jego debiut. Ola biegała wokół mnie i schładzała poparzone miejsca. Po zjedzeniu makaronu i dużego kawałka arbuza udałem się na masaż. Tajowie mają złote ręce. Bardzo przyjemny masaż, aż nie chciałem schodzić ze stołu. Po paru godzinach czekania na autobus, wróciliśmy do hotelu. Już w samochodzie coś ze mną działo. Uznałem to za normalne, nie raz tak się czułem po ultra.
Mijały godziny a mój stan się pogarszał - odwrotna sytuacja niż zazwyczaj po ultra. Pulsująca głowa, brak sił, senność i do tego potworny ból wywołany zniszczonymi mięśniami. Spałem dużo i wszędzie, jadłem mało i to głównie arbuza. Ożywiłem się na chwilę kolejnego dnia momencie dekoracji. Gdzie bardzo pozytywnie i przyjaźnie traktowali nas przybyli kibice i organizatorzy. Połowę czasu przeznaczoną na dekoracje spędziliśmy na wywiadach do telewizji i gazet. Miłe uczucie, chociaż nie czuliśmy się swojo w tej roli.
Cały następny dzień nic nie wcisnąłem w siebie mimo wielu prób ze strony Oli. Etap kulminacyjny mojego fatalnego stanu nastąpił po powrocie do Bangkoku. Rozdrażniony, chodzący jak tykająca bomba. Fakt dostało się wtedy niewinnym, za co przepraszam. Nie wytrzymałem napięcia i w środku centrum handlowego popłakałem się jak dziecko, zaciskając zęby. Trochę mi ulżyło zapewne, bo bez marudzenia wróciłem do mieszkania. Nigdy w życiu taka scena mi się nie przytrafiła! Teraz wiem, że wszystko to ma kluczowy związek z przegrzaniem organizmu. Sam dystans tylko spotęgował cierpienie.
Jeszcze późno wieczorem przetransportowaliśmy się taksówką na jeden z wielu Skybar-ów. Widoki nieziemskie jak i ceny w barze. Za lampkę wina – 71zł. No, ale za to miałem swoich pomagierów, którzy mnie znosili ze schodów. Zabawnie te musiało wyglądać. To była Nasza wisienka na torcie, bo następnego dnia wcześnie rano musieliśmy być na lotnisku.
Bardzo bolesne pół doby w podróży, ale robiące nadzieje na życie. Zmieniłem status z bycia warzywem na jedzący warzywa. Wszystkie posiłki, które otrzymałem w samolocie zjadłem z apetytem. Tak kończę ten tekst i uciekam na trening. Tu na szczęście nie muszę ograniczać się do jedynie małych parków! Kocham ten luz uliczny w Polsce.
Wyniki 100km(czas w połowie i na mecie):
Wyniki 50km( czas na 20km i na mecie):
|
| | Autor: Norbert Rutkowski, 2014-02-24, 17:03 napisał/-a: Moje WIELKIE gratulacje super winik was obu, cholera 100km jestm pod wielkim wrazeniem. Super artykul bardzo milo sie czyta. Jeszcze raz gratuluje wam obu | | | Autor: Łukasz_Bdg_Torun, 2014-02-24, 18:19 napisał/-a: Biec albo umrzeć - to idealnie pasuje do Kamila, niesamowite jak znajduje w sobie na nowo siły po każdym kryzysie. Wielki szacun kolego!!! | | | Autor: michu77, 2014-02-24, 18:26 napisał/-a: ... a zastanawiałem się wcześniej, co Kamila pchnęło do startu akurat w tamtym rejonie świata...
Gratulacje! | | | Autor: Mahor, 2014-02-24, 18:43 napisał/-a: Przydział bólu dla każdego czytelnika-biegacza...Bardzo sugestywny opis.BRAWO CHŁOPAKI!!! | | | Autor: Arti, 2014-02-24, 19:35 napisał/-a: Gratulacje ! Ze mnie stojąc na przejściu dla pieszych w Bangkoku już lało się strumieniami a trening 5km był już wysiłkiem w ciągu dnia jak dwudziestka ;)
Gratulacje dla was !!! | | | Autor: kasia_m, 2014-02-24, 22:30 napisał/-a:
| | | Autor: lechu93, 2014-02-25, 12:33 napisał/-a: Dzięki Kasia za te kilka ciepłych słów :* Dla takich komentarzy warto żyć :) | | | Autor: lechu93, 2014-02-25, 12:36 napisał/-a: Za uchem powinieneś mieć taki przycisk Reset. Jak nie masz to bardzo dziwne... zgłoś się do mechanika :) | | | Autor: kasia_m, 2014-02-25, 16:51 napisał/-a: Zawsze możesz na mnie liczyć Kamil;) intencje odczytałeś właściwie:) | | | Autor: sbogdan1, 2014-03-19, 20:39 napisał/-a: Czytałem z rozdziawioną gębą.
Wielki SZACUNEK chłopaki brawo !!! | |
| |
|
|