2023-07-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Relacja z Tatra Sky Maraton w ramach Tatrzański Festiwal Biegowy Tatra Sky Marathon (czytano: 324 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/profile.php?id=100032307533328
Decyzję o udziale w Tatra Sky Maraton w ramach Tatrzańskiego Festiwalu Biegowego podjąłem ok. 3 tygodnie przed zawodami. W ostatnich latach staram się pobiec w jakiś górskich zawodach biegowych przynajmniej raz w roku. W związku z tym, że w tym czasie miałem urlop, podczas którego kilka dni i tak zamierzałem spędzić w górach, postanowiłem, że przez te zawody będą to Tatry. Wysłałem zgłoszenie i czekałem na informację, czy zakwalifikowałem się do udziału w wybranym biegu, bo w zgłoszeniu trzeba było podać wyniki z 3 ostatnich biegów górskich, w których brało się udział. Rozumiem to, bo dystans oraz teren w Tatra Sky Maraton są wymagające, i organizatorzy nie mogą pozwolić sobie na to, żeby startowały tam osoby, które nie mają wystarczającego doświadczenia i formy, żeby wziąć w nim udział. Z informacji na stronie internetowej zawodów wywnioskowałem, że należy zrobić zgłoszenie i oczekiwać na zakwalifikowanie, ale po kilku dniach otrzymałem (chyba automatycznego) e-maila, że minął okres wniesienia opłaty… Napisałem szybko na messengerze wiadomość do organizatorów z zapytaniem, czemu tak się stało? Otrzymałem odpowiedź, że jestem na liście i mogę dokonać płatności. Dokonałem zatem szybko płatności, a w dalsze treningi biegowe dorzuciłem podbiegi 😉
Chyba należałoby dopracować kwestie informacji zwrotnych po zarejestrowaniu w zawodach, aby każdy zgłaszający otrzymywał wiadomość o zakwalifikowaniu lub niezakwalifikowaniu się do udziału w biegu.
Opłata startowa na udział w Tatra Sky Maraton była dość wysoka (450 zł.), ale nie marudziłem, bo to przecież Tatry.
W Festiwalu były jeszcze zawody na krótsze dystanse: Tatra Trail na 15,5 km (koszt 150 zł.) oraz Orava Trail na 36 km (opłata 190 zł.), które startowały w innych godzinach.
W Tatry pojechałem we wtorek, gdzie do piątku beztrosko zdobywałem ich szczyty (m.in. Kościelec oraz Czerwone Wierchy). Jak się okazało w piątek, to beztroskie chodzenie jednak było odczuwalne, szczególnie w łydkach. W czwartek musiałem przejść z ciężkim plecakiem z dotychczasowego noclegu w Murowańcu do noclegu w Kirach. Oczywiście wybrałem opcję przejścia przez Czerwone Wierchy, bo po co iść najkrótszą trasą bez widoków, jak można iść dłuższą i z widokami…? 😉
W piątek nie było już chodzenia po górach tylko po dolinach, co miało pomóc mi w szybkiej regeneracji. Udałem się także po odbiór pakietu startowego. Dotarłem tam dość wcześnie, więc trwały jeszcze przygotowania i „ostatnie szlify” organizacyjne przed sobotnimi zawodami. W pakiecie startowym w ekologicznej torbie wielorazowego użytku znajdował się numer startowy, naklejki reklamowe, nadajnik gps oraz fajna czapeczka z daszkiem z logo zawodów. Niestety na mnie trochę za duża 🙁
Następnego dnia o 7:00 start z Siwej Polany. Podwiózł mnie tam Rafał, który dołączył do mnie w czwartek. Na starcie miła atmosfera i doskonała pogoda oraz temperatura do biegania - ok. 15 stopni (przynajmniej jak dla mnie). Wśród zawodników, pomimo dobrych humorów, dało się jednak odczuć napięcie przed biegiem. Po starcie klikukilometrowa długa prosta, która następnie skręca na czarny szlak wiodący do Doliny Kościeliskiej. Na początku startu od razu poczułem spięte i bolące mięśnie nóg, co oznaczało, że przeliczyłem się z regeneracją, i nie nastąpiła ona po chodzeniu po górach tak szybko, jakbym oczekiwał…
Łudziłem się jeszcze, że ból nóg to może przez brak odpowiedniej rozgrzewki przez zawodami, ale jak się potem okazało, to nie było to.
Na wspomnianym już czarnym szlaku najpierw dość łagodny odcinek pod górkę, a następnie zbieg na Cudakową Polanę na 10 kilometrze, na której był punkt odżywczy. Na tym odcinku trzeba było zmieścić się w czasie 1 godz. 45 minut. Podczas zbiegu na 8 kilometrze podkręciłem prawą kostkę. Początkowo dość mocno zabolało, ale nie zatrzymując się pobiegłem dalej. Po kilkunastu krokach ból przeszedł, a pozostał jedynie dyskomfort, który niestety pozostał już do końca zawodów. Od tego momentu wiedziałem, że muszę uważać na tę stopę, bo kolejny taki „zły” krok może kosztować mnie więcej, niż tylko dyskomfort. Na pierwszy punkt odżywczy dotarłem w czasie 1 godz. 18 minut. Nie widząc konieczności zatrzymywania się na nim, pobiegłem dalej. Kolejny punkt odżywczy na 27 kilometrze przy schronisku na Hali Ornak. Dotrzeć tam trzeba było w czasie 5 godz. 45 minut (licząc od początku zawodów). Trasa prowadziła czarnym szlakiem do Przełęczy na Grzybowcu, a następnie czerwonym szlakiem na Kondracką Przełęcz. Do tego czasu trasę przemierzało mi się nawet dobrze; przyzwoite tempo i dobre samopoczucie. Zmieniło się to przy podejściu na Kondracką Kopę. Strome podejście i silny wiatr, dość mocno obniżyły moje morale oraz zasoby sił. Na tym odcinku stwierdziłem, że założenie rękawków, które można było szybko ściągać, jak było ciepło lub zakładać, jak mocno wiało, to była bardzo dobra decyzja. W tym czasie na Czerwonych Wierchach zaczęło rozwiewać chmury i wszystkim ukazały się piękne widoki, ale ja przy kryzysie, który mnie dopadł na tym odcinku, nie potrafiłem jakoś się nimi cieszyć. Brnąłem dalej przez Małołączniaka, Krzesanicę, aż do Ciemniaka. Kiedy znalazłem się na Ciemniaku wstąpiły we mnie jakieś dodatkowe pokłady energii; może przez to, że spożyłem żel energetyczny, a może przez to, że zobaczyłem ten fajny, stromy odcinek w dół (szczególnie z Twardej Kopy). Poleciałem tam „na łeb na szyję” przeskakując momentami nawet po dwa duże kamienie. Wyjątkowo dobrze się przy tym bawiłem, bo lubię takie odcinki. Garmin na całym biegu największą prędkość jaką osiągnąłem na zawodach wskazał 4:00 min/km i to na pewno było wskazanie z tego odcinka 🙂
Kiedy dotarłem na Chudą Przełączkę myślałem, że nogi wyskoczą mi z bioder. Ale i tak było warto.
Na przełęczy musiałem zatrzymać się na kilkadziesiąt sekund żeby unormować oddech i odpocząć. Była tam grupa kibiców, którzy mieli chyba niezły ubaw z wykończonych zawodników 😉
Dalsza trasa prowadziła zielonym szlakiem przez Tomanowy Potok do schroniska na Hali Ornak. Od Tomanowego Potoku złapał mnie deszcz i zaczął się kryzys zmęczeniowy. To łagodny, ciągły odcinek prowadzący w dół. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do kolejnego punktu odżywczego, ale momentami przez zmęczenie musiałem przechodzić nawet w marsz. Dotarłem tam w czasie równych 5 godzin. Na miejscu czekał na mnie Rafał, z którym chwilę porozmawiałem zajadając przy tym przysmaki i napoje dostępne na punkcie odżywczym. A trzeba przyznać, że punkt odżywczy był dobrze zaopatrzony, a jego obsługa działała niezwykle sprawnie serwując coraz to nowe smakołyki i napoje. Trochę za dużo tam zjadłem, bo jakoś ciężko mi się zrobiło. Poza tym byłem tak zmęczony, że miałem mroczki przed oczami i nawet nie byłem w stanie przeczytać drogowskazów na szlaki. Początkowo myślałem, że to kwestia kropel deszczu na okularach, ale to chyba jednak nie było to.
Spędziłem tam ok. 10 minut, a kiedy ruszyłem dalej przestał padać deszcz i wyszło słońce, przez co zrobiło się duszno, bo woda zaczęła od razu parować. Dalsza droga żółtym szlakiem przez Iwanicką Przełęcz, a dalej zielonym szlakiem przez Ornak na Siwy Zwornik do czerwonego szlaku. Podejście do przełęczy i dalej na Ornak było chyba dla mnie najbardziej krytycznym momentem na zawodach. Wielokrotnie musiałem przystawać i odpoczywać, a ból mięśni momentami był nie do zniesienia. Na tym odcinku spożyłem chyba 2 żele energetyczne. Kryzys tam wynikał już pewnie ze zmęczenia, ale myślę, że też trochę z przejedzenia i przepicia na punkcie odżywczym. Po zawodach Rafał powiedział mi, że jak zobaczył ile tam zjadłem i wypiłem, to trochę się zdziwił, że po tym wszystkim dałem radę ruszyć dalej… 😉
Koniecznie w tym miejscu należy wspomnieć o kibicu/wolontariuszu, który na Iwanickiej Przełęczy bardzo radośnie i z ogromnym zapałem kibicował. Krzyczał głośno na widok każdego uczestnika zawodów, dzięki czemu jeszcze długo wspinając się na Ornak wiedziałem, że nie wszyscy mnie wyprzedzili i za mną jest jeszcze trochę biegaczy 😉 Potem spotkałem go jeszcze jak gratulował biegaczom na mecie 👍
Po zdobyciu Siwego Zwornika dalsza trasa prowadziła czerwonym szlakiem. I znowu pod górę na Starorobociański Wierch, a dalej na Kończysty Wierch. To był czas, kiedy ze zmęczenia miałem problem ze skojarzeniem dalszej kolejności szczytów na trasie, a nie miałem ochoty na wygrzebywanie telefonu z folii, w którą go zapakowałem, jak padał deszcz, i sprawdzanie mapy.
Na tym odcinku w głowie kołatała mi natrętna jak mucha myśl, że chyba nie uda mi się zmieścić w limicie 10 godzin. Ze zmęczenia nie byłem już w stanie ocenić czasu, w jakim mogę pokonać odległość do mety. W sumie to chyba nawet do końca już nie wiedziałem, ile do tej mety mi jeszcze zostało.
Na zielonym szlaku w drodze na Trzydniowiański Wierch byłem jednak jeszcze w stanie wyprzedzać turystów i trochę z nimi pożartować 🙂
Po dotarciu na szczyt zapytałem biegaczy, którzy również tam dotarli, czy mamy jeszcze szansę na zmieszczenie się w limicie. Na moje pytanie odpowiedział ktoś z obsługi zawodów (chyba sędzia), że w tym momencie i z tego miejsca zmieszczenie się w limicie powinno być bezproblemowe. Mocno poprawił mi tym humor 🙂
W lepszym już nastroju pobiegłem w dół czerwonym, a następnie zielonym szlakiem, aż do Polany Trzydniówki, gdzie znajdował się kolejny punkt odżywczy i jednocześnie ostatni limit czasowy na 39 kilometrze (oczywiście pomijając metę). Dotarłem tam z ok. 20 minutowym zapasem czasu. Odcinek ten nie był zbyt wygodny i przyjemny dla obolałych nóg, bo znajduje się na nim dużo korzeni i luźnych kamieni. Na punkcie odżywczym czekał Rafał. Zdziwiło mnie to, bo mieliśmy się spotkać już na mecie. W tym miejscu spędziłem ok. 10 minut rozmawiając i zajadając owoce oraz robiąc fotki z obsługą zawodów. Atmosfera była luźna i wesoła, bo miałem już pewność, że jeżeli nie przytrafi się nic niespodziewanego, to bez problemu dotrę do mety w wyznaczonym i dość mocno wyśrubowanym limicie czasowym.
Po chwili ruszyłem w stronę mety mając do pokonania ostatnie 6 kilometrów. Biegnąc Doliną Chochołowską wśród turystów czułem się trochę jak jakiś starożytny wojownik zmierzający do końcowego triumfu 😉
Momentami przechodziłem w szybki marsz, bo stwierdziłem, że nie chcę całkowicie „wypompować się” z sił, żeby na mecie mieć jeszcze ich trochę do delektowania się ukończeniem biegu 😉
Jeden z ostatnich odcinków prowadził po asfalcie. Początkowo myślałem, że bieg po asfalcie w tym momencie to będzie jakieś totalne dobicie, ale nie było tak źle. A nawet było dość dobrze; miło, lekko i przyjemnie… 😜
Na koniec jeszcze mały kawałek trasy przez las i dalej prosto na metę, gdzie można było świętować ukończenie zawodów w limicie 🙂
Na mecie niestety zabrakło dla mnie zimnego bezalkoholowego piwka 😕 Ale to moja wina, bo za długo biegłem 😉
Za to jak dotarł Rafał, to poszliśmy do pobliskiej knajpki na zimne alkoholowe piwo 😉
Oczywiście wcześniej zdążyłem najeść się owoców i słodyczy dostępnych w „miasteczku biegowym”. Wspomnieć należy o tym, że podczas zawodów każdy z biegaczy był wyposażony w GPS, dzięki któremu mógł być śledzony w internecie na mapie zawodów. Było to przydatne ze względów bezpieczeństwa, ale i atrakcyjne dla kibiców, którzy mogli zdalnie śledzić swoich faworytów. Podobno ślad GPS czasami urywał się ze względu na brak zasięgu, co jest normalne w takich górach, ale to i tak fajna opcja w zawodach.
Podsumowując zawody należy oczywiście podkreślić, że Tatra Sky Maraton to jedne z najtrudniejszych zawodów tego typu w Polsce, ale za to ich dynamika i często gwałtowna różnorodność trasy sprawia, że podczas biegu ani przez chwilę nie wpada się w biegowy marazm i nudę.
Wspomnę, że zwycięzca zawodów Krzysztof Badurka wygrał zawody osiągając kosmiczny wynik 4:40:38 (tempo 6:09)…. Skąd się biorą tacy biegacze…? 😮
W zawodach na moim dystansie wzięło udział 350 zawodników. Ukończyło je 318 biegaczy, a 32 nie ukończyło zawodów lub nie zmieściło się w limicie czasowym na trasie. W tych 318 biegaczach 18 nie zmieściło się na mecie w limicie 10 godzin. Zatem w narzuconym przez organizatorów limicie zawody ukończyło równe 300 zawodników. Ja ze swoim czasem 9:38:30 zająłem 279 miejsce ze średnim tempem 12:41 ze stratą do lidera prawie 5 godzin!!! 😮
Muszę przyznać, że oprócz nadwyrężonej po podkręceniu kostki i ogólnego bólu nóg, nie przytrafiły mi się jakieś inne problemy. Bardzo dobrze trudy zawodów wytrzymały szczególnie kolana, z którymi w przeszłości miewałem już jakieś problemy. A na stopach nie pojawił się żaden bąbelek ani nawet małe otarcie 😁
W kwestii organizacji zawodów warto wspomnieć, że zawody były na żywo transmitowane i komentowane na kanale na youtube. To bardzo ciekawa, ale rzadko spotykana opcja na tego typu zawodach, a także spore przedsięwzięcie ze względu na rozległy i górzysty teren.
Wielki szacunek należy się także turystom/kibicom na szlakach, którzy widząc biegaczy, szybko i sprawnie ustępowali miejsca na wąskich trasach jednocześnie zagrzewając do dalszej walki na trasie.
Teraz wiem, że popełniłem duży błąd przyjeżdżając na zawody kilka dni wcześniej i chodząc w tym czasie po górach. Poskutkowało to tym, że kilka razy na trasie „umarłem”. Ale jednocześnie kilkakrotnie też powstawałem jak feniks z popiołów śmiejąc się wtedy, że jak przysłowiowy kot, mam 9 żyć. Nie pamiętam dokładnie, ile razy „umarłem” i nie do końca wiem, ile żyć mi zostało 😉
Wiem jedno: zamierzam powrócić na Tatrzański Festiwal Biegowy wypoczęty oraz zrelaksowany, aby ponownie rozprawić się z „maratońskim” dystansem 46 kilometrów w Tatra Sky Maraton, bo myślę, że jest co poprawiać.
Organizatorom Tatrzańskiego Festiwalu Biegowego gratuluję i dziękuję za dobrze wykonaną robotę 🙂
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |