2022-08-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mokre Breńskie Kierpce (czytano: 684 razy)
Na X Bieg o Breńskie Kierpce wybierałam się z konkretnym założeniem, by poprawić czas z ubiegłego roku, kiedy to po raz pierwszy miałam okazję biec na tej trasie. Do Brennej przyjechałam dzień wcześniej i miałam dużo obaw, jak ten bieg będzie wyglądał, ze względu na zapowiadane ulewy i burze. W nocy budziły mnie pioruny, a nad ranem nieustający deszcz, przyszło mi więc zmierzyć się z naprawdę trudnymi warunkami. Na szczęście atmosfera na starcie pod amfiteatrem sprawiła, że szybko wszelkie obawy zniknęły i z szerokim uśmiechem wystartowałam na ponad 15-kilometrową trasę. Deszcz nie ustępował, na początku próbowałam omijać błoto by zachować jak najdłużej suche buty, przeskakiwałam kałuże i dogrzewałam jeszcze moje łydki, bo już od 2 kilometra trzeba było stanąć u stóp wyczerpującego podbiegu na szczyt góry Kotarz. Ten odcinek biegnący wąska drogą głównie przez las w większości pokonałam w marszu, zresztą jak okiem sięgnąć nie widziałam nikogo, kto porywałby się na szybsze tempo. Gdzieś na 5 kilometrze wspinaczki, usłyszałam znajome pytanie „daleko jeszcze?”. Bardzo mnie to rozbawiło, bo te męczarnie pod górę wszyscy pokonywali w ciszy i potrzebne było jakieś chwilowe rozluźnienie. Deszcz był już mniej intensywny, ale właściwie było mi już wszystko jedno, bo i tak zdążyłam już porządnie zmoknąć. Widoczność była znacznie ograniczona przez mgłę i niestety nie można było podziwiać żadnych krajobrazów, ale taka aura też ma swój urok, bo przebijające się przez chmury słońce malowało równie piękny widok na niebie.
Wbiegając na Kotarz odetchnęłam widząc, że zapowiadana w tych godzinach burza chyba jednak nie nadejdzie. Biegłam w miarę równym tempem szlakiem w kierunku Grabowej, uważając cały czas by się nie poślizgnąć. Nie omijałam już kałuż, najważniejsze było stabilne stawianie stopy i utrzymanie równowagi, by nie zaliczyć „zająca”. Patrzyłam pod nogi i przed siebie na zmianę, nawet nie spoglądałam na zegarek by czasem za długo się nie zagapić, ryzyko upadku było zbyt duże.
Gdzieś na 8 kilometrze miłe powitanie przez grupkę kibiców, pomyśleć, że komuś się chciało w taką pogodę wyjść na góry… Wreszcie trochę wypłaszczonego terenu, ten kawałek trasy lubię najbardziej, można trochę odetchnąć i zebrać siły na trudny zbieg. I rzeczywiście końcówka czyli zbieg ze Starego Gronia, to był dla mnie najtrudniejszy moment. Śliska trawa i błoto, brak przyczepności i duże nachylenie, to była walka z grawitacją i lękiem przed niekontrolowanym poślizgiem. Znacznie wyhamowałam, ale niewiele to pomogło bo buty i tak same zjeżdżały z góry. Ten krótki, ale stromy odcinek dał mi mocno w kość, kilka osób mnie wyprzedziło, ale na szczęście cało dobiegłam do asfaltowego odcinka nad Brennicą i ostatni kilometr był już tylko formalnością. Na mecie pojawiłam się z czasem o 6 minut lepszym od ubiegłorocznego, a więc zadanie wykonane mimo tak trudnych warunków pogodowych, do tego drugie miejsce w kategorii i radość, że jest forma i jest moc!
Na koniec kibicowałam jeszcze pozostałym zawodnikom, którzy kończyli bieg w strugach deszczu, wypatrywałam Kingi, która przybiegła po kolana w błocie, ale z radosnym uśmiechem na twarzy. Takie chwile, kiedy mogłyśmy krzyknąć do siebie: „dałaś radę!", są naprawdę bezcenne.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |