2019-06-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| bieganie Penrose`a (czytano: 1604 razy)
Wciąż pamiętam początki mojej przygody z bieganiem, przecież to było raptem parę lat temu, a jednak ileś to już lat zleciało.
Pamiętam też próby rozpoczynania tej przygody oraz fakapy w stylu sprint 200 metrowy ze świateł na skrzyżowaniu na przystanek autobusowy i prawie zawał po wpadnięciu do autobusu, jednoznacznie zdziwione i skonsternowane miny pasażerów, ten łomot serducha i prawie porzyg :)
Ja i bieganie? w życiu nigdy... weeeeeź się!
Pamiętam też moje pierwsze "zawody" biegowe i nie chodzi mi o te ganianie niczym padnij-powstań w podstawówie, gdzie się urywało z zajęć, żeby polatać raptem parę minut na przełajach za stadionem po jakiejś trawie w sporej grupie innych lesserów. Tamte to zupełnie co innego - nie cierpiałem ich, ale idea urwania się z zajęć, żeby potem skoczyć na oranżadę i lody z kumplami była smerfna.
Chyba od dziecka bardziej loffciam ruch, aktywność, niż statyczne siedzenie w miejscu.
Te moje pierwsze zawody to sztafeta Ekiden w Wawce. Pamiętam ten szok - kulturowy, cywilizacyjny i mentalny - czułem się jak bohater lemingo-przegrywu, który urywa się ze stada pędzącego na rzeź codzienności i nagle ląduje w czasoprzestrzeni innej galaktyki - nakręceni ludzie, uśmiechnięci, z zapałem dyskutujący o niuansach tysiączków, metodologii rozgrzewki, czy życiówkach przeszło i przyszłych, oraz najfajniejszych planach na najbliższe starty - wszyscy odpicowani w oczojebne, lub nie, ciuchy zza wystaw salonów sportowych, większość w dizajnerskich oksach i czapkach, oblepieni super elektroniką - tajmeksy, garminy, polary i inne cuda - ja ze swoim Casio z szesnastoma melodyjkami z komunii się równałem leszczom z chińskiego ryneczku.
Pośrodku tego ja - mały, skromny, szary żuczek, truchtacz zadyszkowiec, świeżak w tym cyrku. Ta subkultura wciągnęła i zafascynowała mnie od razu!
Zawsze przy rozmowach ze znajomymi o tym lubię wspominać, kiedy ktoś stęka, że pot, zadyszka, zmęczenie, coś tam boli i tak dalej - mówię, że ta atmosfera na zawodach, te nakręcenie, adrenalina, endorfiny i wszystkość wszystkiego jest przezajedwabista po stokroć. To trzeba spróbować i przeżyć... a potem już się tylko samo toczy, bo się chce więcej i więcej :)
Wir startów jest uzależniający. Z czasem chce się więcej i więcej. To jak otwarcie czekolady i podgryzanie kostki za kostką, gdzie poprzestanie na jednej jest awykonalnej dla łasucha, jednocześnie widząc pozostałe w zasięgu dłoni i ust. To tak, jakby mieć loda w rękach i nie móc go polizać.
W pewnym okresie następuje fascynacja samą ideologią startów, zawodów, uczestnictwa wśród rozpędzonej zbiorowości odmiennych stanów świadomości. Doznałem tego dość mocno.
Byłem niczym Edward Norton w Podziemnym Kręgu, który na co dzień za dnia wysiadywał i pracował skrupulatnie, niczym mrówka w mrowisku, lecz w głębi ducha odliczał dni do kolejnych startów, wyzwań, upodleń na mecie i na trasie, w imię zalewu endorfin na kresce z napisem META.
Po pracy zamieniałem się w napędzonego rumaka - takiego żółwia - który omamiony wizją pędu malował siebie jako Mustanga zasuwającego po prerii w muzyczką U2 w tle... jak to było?
"i want to run, i want hide, i want to tear down the walls that hold me inside, i wanna reach out and touch the flame... where the streets have no name"...
nana na
na
Przez lata pędziłem i nakręcałem się jak napalony nastolat tym wszystkim. Czasem gdzieś tam słyszałem, że ktoś tam sobie teraz tylko biega, żeby biegać... nie rozumiałem tego. Jak to biegać, żeby tylko biegać? bez startowania? tak tylko do śniadanka, czy kolacji i nic więcej? zero startów... ale jak to? bez sensu...
Przytrafiła się pierwsza kontuzja - to był dramat - tak mi się wtedy wydawało. To jak zabranie ciastka małemu chłopczykowi. Stan nagłej i permanentnej beksy, odtrącenia, porzucenia, zabrania ulubionej zabawki i zalew normalnego czasu, który pożytkowany był realizacją wzniosłości niczym Ikar. Następował okres, w którym z niepokojem i niedoczekaniem odliczało się minuty, godziny, dni, aby tylko znowu śmigać, zapindalać i wreszcie gdzieś wystartować! Znowu być Mustangiem!
Pierwsza przerwa była bolesna, ale nikt nie traktuje jej jako lekcji - nikt - przecież to wypadek przy pracy, pech, zły los, urodzenie w poniedziałek i tak dalej.
Mijają kolejne dni, tygodnie, miesiące, są kolejne wyzwania, starty i jazda bez trzymanki. Z boku ktoś normalny, taki niby zdroworozsądkowy, kto spojrzy na to zobaczy ślimaka, który pędzi obok jakiejś autostrady i drze japę "lubię ten pęd powietrza" :)
Pęd nakręca, ale w końcu kiedyś przychodzi kolejne tąpnięcie, jakiś zgrzyt, przecież życie to nie film i są różne motywy. Kolejna przerwa czy dolegliwość, zmiany planów i znowu - jak to? czemu? cóż...
Człowiek to taka sprytna maszyna, że podnosi się i znowu leci dalej, ale raz zrobiona rysa niestety nigdy nie znika. Życie jest niczym płot, w który można wbijać gwoździe i je potem wyciągać - ślady jednak pozostają na długo, czasem na zawsze.
Niektórych dotyka szybciej, innych wolniej, a niektórych wcale - poważniejszy splot, który powoduje wyłączenie z tej kręcącej się machiny, zatrzymanie kolanami o glebę i dłuższe uziemienie.
Kiedyś myślałem, że dwa tygodnie bez biegania to wieczność, potem że miesiąc... ale kiedy na początku września dopadło mnie przeciążenie przyczepu achillesa... cóż - jest początek czerwca i właściwie dopiero teraz mogę powiedzieć, że powoli zapominam o tej kontuzji.
Minie zaraz rok - ROK - odkąd startowałem w zawodach. Kiedyś miesiąc bez startów był miesiącem "straconym", a teraz jest to prawie rok. W zasadzie to tamten start był czysto dla frajdy będąc niejako po wyjściu z innej kontuzji, nie miałem tam startować. Taki start na ambicję był w kwietniu... a potem bum, liść w twarz i kontuzja łydy, podnoszenie się w wakacje i właśnie ten start w górach z bolącym Achillesem, początek września i potężny kop w cojones, żeby to obrazowo przedstawić.
Przychodzi zwątpienie i niemoc. Cholerna bezsilność wobec losu.
Kiedy po raz kolejny dopada coś złego, w końcu następuje ten moment, który skłania do przemyśleń, do zmiany.
Bieganie tak mocno weszło już do głowy, że porzucić się nie da - nie wyobrażam sobie siebie teraz jako nie biegacza. Bieganie jest już sposobem na życie, jest jego częścią.
Odstresować ciężki dzień po pracy? najlepiej na biegowo.
Zapomnieć o smutkach? najlepiej na biegowo.
Spalić ciastka? najlepiej na biegowo.
Doznać nirwany? najlepiej na biegowo.
albo po prostu - spędzić czas na nic-nie-myśleniu najlepiej podczas biegania.
Powroty po kontuzji nakręcają z jednej strony też, bo przecież jeszcze trochę, jeszcze chwila i będzie można znowu biegać jak kiedyś. Człowiek więc kombinuje, szuka, wymyśla, poznaje i robi coś jeszcze. Może rower, może joga, może jakieś ćwiczenia. Nie delikatnie, aby wprowadzić się w nową formę, ale od razu jeb z grubej rury, bo przecież jak wsiąść na rower to od razu 30km minimum, najlepiej sześć dych, tylko w połowie krzyk i rozpacz od boleści pośladów. Ćwiczenia też oczywiście idą poza margines błędu i nie robi się dwie dychy pompek, tylko od razu pięć. Przysiadów podobnie. Gdzieś coś się przeciąża i znowu ten powrót, który na dobre jeszcze się nie zakończył jest przesuwany w czasie.
Jest to irytujące i dołujące. Niby człowiek chce, ale za bardzo i kombinuje. Kiedy można biegać bez ograniczeń nie ma tego - jest tylko bieganie i tyle. Nie ma suplementów i pomysłów jak coś uzupełnić, a jak nie ma pełnego biegania to zaczynają się schody.
Od lutego więc walczyłem już z nie jedną przypadłością, ale z kilkoma, w ostatecznym rachunku z dwiema rzeczami. Jest czerwiec i jedna prawie minęła, druga w zasadzie prawie również.
Czy więc mogę już znowu śmigać, zaiwaniać jak kiedyś, planować i kombinować gdzie by tu wystartować?
nie wiem... po prostu nie wiem. Tyle rzeczy się pozmieniało w trakcie, że szok.
Zarówno fizycznie, moje ciało potrafi mnie zaskakiwać na plus i minus, jak to mówią metryka, praca i historia zostawia ślady.
W międzyczasie zrobiłem zabieg laserowej korekcji wady wzroku (astygmatyzm - zabieg Femtolasik dla ciekawskich), na który przez lata się zbierałem i zebrać nie mogłem, bo albo jakieś starty, albo wakacje i tym bardziej, albo zima i lipa.
Zmieniło się jeszcze coś - nie mam już tej ciągotki, tego napalenia, tego wyrachowanego pędu na kolejny start i kolejny medal na ścianę. Jakiś czas temu pozdejmowałem wszystkie medale i poukładałem do wspólnego plastikowego pudła. Z jednej strony to trochę smutne, ale z drugiej jest idea, aby coś smerfniejszego przygotować i je porozwieszać. Jest to więc etap przejściowy, taki sam jak z moimi startami.
Jestem więc w fazie biegania... dla biegania, samego biegania, takiego czystego, tylko dla idei, dla samegochciejstwa, dla nic-nie-muszę-lecz-mogę. Po prostu.
Coś, co kiedyś było niezrozumiałe, dziwne, dziś normalnieje i jest codziennością. Mam ochotę - idę biegać. Czasem ten las, czasem tamtem, czasem tu, czasem gdzie indziej. Złapanie oddechu po pracy jest takie proste, chociaż czasem zmęczenie jest i spore, ale odżywam podczas biegu niczym kaktus po mżawce.
Niedawno miałem urodzinki i przyrzekłem sobie bardziej siebie słuchać. Nie zliczę ile razy miałem te jakieś dziwne przeczucie - nie rób tego, albo tamtego - ale na ślepo coś robiłem. Traciłem zdroworozsądkowość, wpadałem w jakieś ekstremum i napędzałem się, bo tak niby trzeba.
Nie, nic nie trzeba - jedynie można.
Czy tęsknie do zawodów? może tyci odrobinę... prawie już zapomniałem o tej atmosferze nakręconych człowieków zewsząd, nawijających o treningach, o tym biadoleniu przed startem jak to nikt nie jest w formie, co drugi biegnie z kontuzją, a te smarowanie bengajem to on tak na zaś, bo rozgrzewka go męczy :)
Nic tak nie smakuje jak dobre ciacho po biegu, albo lodzik z colką, czy czeko.
Biegam więc na razie dla zaspokojenia chwilowych potrzeb ducha i ciała, bez spiny i planów, bez celu... ale z celem, czasem "gdzie ulice nie mają nazw", a czasem nawet nie wiem gdzie doznając odlotu i transu... nagle jestem w innym terenie, żeby po chwili być w okolicach domu.
Jestem gdzieś na marginesie tego całego biegactwa, trochę z boku, ukryciu.
Po tylu przejściach czasem chyba też się boję, że spotka mnie znowu niezamierzone coś, jakieś skręcenie, czy przeciążenie, co mnie znowu wyłączy na jakiś czas z tego wszystkiego. Czasem mam wrażenie, że kręcę się po schodach idąc pod górę, ale będąc w miejscu - taki paradoks Penrose`a.
Na koniec tych wesołych przemyśleń...
podobno dobre rzeczy zdarzają się, kiedy jest się uśmiechniętym, albo gołym - w końcu przyszło letnie smerfastyczne coś, jest długo jasno i ciepło, mniej ciuszków, no i od razu częściej uśmiech :)
Nadszedł czas, aby rozpocząć coś nowego i zaufać w magię początków.
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-06-03,14:02): Doświadczenie, można by rzec - niezwykłe. Ciekawe do czego Cię doprowadzi ? :) Jarek42 (2019-06-03,17:24): Zawsze mówię, że trzeba się cieszyć z tego, że można biegać. Bo można nie móc biegać. A nie - rekordy, puchary, medale, koszulki. aspirka (2019-06-05,10:41): Zmiany są nam potrzebne, a zodiakalne Bliźniaki wręcz muszą ich doświadczać by móc poznać siebie. Nowe emocje, nowe ścieżki, nowy Ty:-) snipster (2019-06-05,11:09): zmiany, zmiany, zmiany... życie to sinusoida :) przez te kilka miesięcy, gdzie nie biegałem dla większych i ambitniejszych idei, bo nie mogłem, liczyło się tylko wyjście. Można się przyzwyczaić do tego, taka chwilowa odskocznia. Jest też i drugie dno - nie biega mi się na obecną chwilę superancko lekko i powabnie, nie mam jakiegoś powera, latam jak na niskooktanowym paliwie, więc i nie ma tego parcia na starty jak najszybciej, aby tylko wystartować, skoro formy brak. Daje sobie na razie czas luzu, aby się rozbiegać. Dla mnie obecne lato, to jak zima u innych, jestem po mega przerwie. Inna też sprawa, że nie mogę na razie wszystkiego biegać - ostre jednostki są na półce zabronionych na obecną chwilę.
|