2018-05-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, czyli jak zostaje się Ultrasem :0) (czytano: 890 razy)
„Pięćdziesiąt km na pięćdziesiąt lat” tak sobie marzyłem jakiś czas temu. Marzyłem to dobre słowo, bo jak to nazwać inaczej. Jeszcze nie tak dawno po perturbacjach zdrowotnych cieszyłem się, że „wracam". Tak wracam, do aktywności, do truchtania, do biegania. Dziś mogę powiedzieć: Masz ręce i nogi, masz serce i „rozum”, masz „Szczęście” przy sobie, to nic już nie może przeszkodzić w przygodzie :0)
Pomysł w głowie „tańcował” od wielu lat. Może bardziej w sferze marzeń niż realu, ale jak się ma wokół tylu „szalonych” ludzi (czytaj Harpagani) :0) to o szaleństo nie trudno. Byłem w dołku, chociaż uczciwie biegałem, nic nie wychodziło. Czas sobie dać spokój z tym bieganiem pomyślałem i wtedy … narodził się pomysł wyjazdu na Węgry, w myśl zasady - jest cel do zrealizowania to i motywacja się znajdzie. Gadu gadu - Aga Anna - gadu gadu Anna Paweł i poszło, zapisany na 30 km po górach. Zapisać się na zawody w jakich nigdy nie startowałem? o stopniu trudności dla mnie nieosiągalnym? to może tylko oznaczać, że chyba mnie … tralala :0). Sześć miesięcy na przygotowanie. Mam czas poszukać radości z biegania. Bieganie, truchtanie, nogami szuranie, czasem i potykanie to cały czas do celu przybliżanie. Ale nie! to było by zbyt proste. Jak to? (powiedziałem kiedyś pięknego mroźnego poranka) 30 km na Węgrzech przecież to się w ogóle nie opłaci! Taki kawał jechać po trzy dychy? Jak szalona wyprawa - to po całości i wtedy wpadł pomysł o realizacji marzenia 50 na 50. Szybka interwencja kolegi Łukasza u naszych „bratanków” i zostałem przepisany na 54 km. Klamka zapadła jedziemy spełniać marzenia.:0)
Późnym popołudniem wyruszamy z Agą na spotkanie z Krisem, Martą i Piotrem, którzy zabierają nas w długą podróż do „Madziarowa”, co prawda był strach, że nas zostawią jak zobaczą ile mamy „gratów”, ale mistrz Tetris (jak określiła Krisa Marta) pięknie wszystko poukładał :0) Podróż minęła we wspaniałej atmosferze poza jednym małym incydentem kiedy to ... świnki (zwane knorrikami) pluszowe zostały przerobione na owieczki. Spoko mamy wybaczone.:0) Do Szentendre docieramy ciemną nocą w asyście sarenek, lisa i zająca, przywitani przez resztę grupy. Sobota to czas zwiedzania Budapesztu, bo w poniedziałek pewno się nie ruszę. Z wartych opisania faktów (poza urokiem miasta) jest ten - Aga pobija rekord na 100 m dobiegając do pociągu, który zatrzymuje Olga czyniąc cuda w drzwiach :0) Odbieramy pakiety i lulu. Niedziela, koniec żartów. Punktualnie o 9.00 startujemy na naszym dystansie (po uprzednim skontrolowaniu zawodników czy są wyposażeni w obowiązkowe rzeczy, tzn: dokumenty, kurtkę, telefon, bukłak i kubek oraz tradycyjnym rytuale startowym „piątka”, „buziol” i „kop” na szczęście od mojego prywatnego „Kibica”):0)
Początek to bieg przez urocze stare miasteczko, może ciut za szybko ale bez szaleństw. Biegniemy razem z Anią, Wojtkiem, Olą i Krisem Sz. bo po Krisie J. to już tylko kurz został :0) Koniec bruku - zaczynamy zabawę (jak powiedział Kris). Pierwsze km za nami, mijamy pola i pniemy się ku górom. Kris robi kilka fotek w trakcie biegu, zaczynamy się rozdzielać. Kris nadaje tempo z Olą, ja próbuje się utrzymać z nimi.Wojtek ma ochotę pocisnąć, ale Ania studzi jego zapędy krótką reprymendą :0) Pierwszy szczyt za nami, na zbiegu jestem ostrożny, żeby nie wyglebić. Dobiegam do pierwszego punktu kontrolnego (nareszcie zobaczę na czym polega w górach pomiar czasu) i dalej w drogę przez dwa kolejne podbiegi aż do punktu żywienowego Pilsszentlaszlo na 14 km, kontrolując czas, żeby zmieścić się w limicie. Spokojnie ze sporym zapasem odbijam się na czternastce, tankuję colę do bidonu i w drogę nie ma tu co odpoczywać. Trasa teraz zgoła odmienna, dużo wąskich ścieżek, poprzecinanych w kilku miejscach strumykiem (trzeba uważać, żeby nie zamoczyć butów). Mała przerwa na batonika z plecaka i tu mijają mnie Kris z Olą, którym wcześniej się urwałem. Wszystko dobrze Paweł? Pytają (czułem się zaopiekowany). Dzięki :0)
24 km to Visegrad i wodopój, ale jaki wodopój poczłem się jakby to była meta. Harpagani (w sile Aga, Anna, Marta, Michał, Piotr) dali popis kibicowania taki, że miejscowym „szczęki opadły”, a ja głupi finiszowałem i pytam to już koniec:0) Moja Mysza fotografuje, Anna uzupełnia napoje, reszta dopinguje. Kubek wody na łeb od „tubylca”i w drogę, bo szkoda czasu, bo dwie minuty przede mną Ola z Krisem. Zaczynam 400m podbieg, najdłuższy na trasie, tu nie ma biegania tylko marsz. Szczyt zdobyty, na górze dochodzę uciekinierów. Teraz ja pytam czy ok? Bo widzę, że coś nie halo z Krisem, ale chyba musi troszkę odpocząć, bo gorąco. Trochę asfaltowej drogi, nogi niosą, ale i marsz też wskazany, bo jeszcze daleko do celu. W lesie jest różnie, czasem ktoś mnie dogania to grzecznie przepuszczam, za co dostaję podziękowania w różnych językach.
O dziwo jak było pod górkę to ja wyprzedzałem czasem. 34km troszkę wypłaszczenia i w drodze na kolejny punkt odżywiania Pap-Ret spotykam Łukasza, który ciśnie na 84km. Hej Harpagan (woła Łuki) jeszcze się spotkamy pewno. Szczerze to nie sądzę pomyślałem, bo jednak byłem dosyć kawałek za nim. Lecz nigdy nie mów nigdy, mijają kolejne km i doszłem Łukasza (walczącego z kontuzją) to jego 60ty, a mój 40 km. No leć Paweł jeszcze dwie chopki przed tobą. Haha chopki, raczej wierchy, bo to co było zaraz po zbiegu, można było skwitować „o żesz kur....kto to wymyślił”. Dwa podejścia jakich jeszcze w życiu nie zdobywałem. Stromizna, kamienie, korzenie (dobrze, że nie padało, bo by była masakra), ale co najfajniejsze, wcale mi to nie przeszkodziło i wlazłem tam jak kozica wyprzedzając dwie osoby :0) Widok - jaki stamtąd się rozpościerał - zapierał dech w piersi. Zjadłem tam spokojnie batonika popiłem colą poprosiłem gościa z foto o zdjęcie i w drogę. Niestety szczęścia było by za wiele i musiała się przytrafić kontuzja. Zbiegając z góry coś mi nawaliło w kolanie i musiałem przerywać bieg marszem na przemian już do mety (tak myślę, że może to być pokłosie potknięcia gdzie prawie upadłem na kolano). Skanzen to ostatni przystanek. Dotankowałem wody do bidonu, bo już dość miałem słodkiego i ruszyłem dalej. Ostatnie 6km to już droga asfaltowa, gdyby nie kolano to by było fajnie podgonić (jakby nie było, na asfalcie się kiedyś szalało hahaha) :0) Na 4km przed metą ostatni najsympatyczniejszy punkt nawadniania. Parka dzieciaczków stoi przy drodze z kubeczkami w dłoni, a na stołeczku mają dzbanek. Biegacz przede mną przebiegł koło nich nie zatrzymując się i widać było, że są zawiedzeni. Nie, nie zrobię im tego, podbiegam do nich a chłopczyk uśmiechnięty od ucha do ucha pyta „iso czy lemoniada” :0) a to poproszę lemoniadę i wypiłem cały kubeczek pięknie dziękując. Mały gest, a jaki wielki (jeszcze się uśmiecham pisząc te słowa ):0) Ostatni km. Tu już nie ma tłumów biegaczy, pojedyncze „szalone” osobniki docierają do mety. 300M do mety podbiega do mnie Ola (dawaj Paweł !!! - krzyczy) i biegnie ze mną w swoich japonkach odprowadzając do ostatniej prostej. Dzięki Olu <3 dodałaś mi tyle ognia na ostatnich metrach (o mało nie stratowałem jakiejś „gwiazdy” łażącej po trasie z jedzeniem w ręce, wbijając kijek w jej torebkę) jak bym był na dopingu. Ciary na całym ciele na ostatnej prostej. Jest! Moja Kochana Żabcia! nasi Harpagani zdzierają gardła, podbiegam do nich z okrzykiem „ZROBIŁEM TO”!!! odbieram flagę, wpadam na metę, odwracam się i padam na kolana z szalonym okrzykiem radości. Yeeesss!!!
54km w 8h23m. Zrobiłem to 50 km na 50 rocznicę urodzin marzenia się spełniają jak tylko dążysz do ich zrealizowania. Zrobiłem to da się? Da się. Jestem Ultrasem:0) Dziękuję mojemu ”Kwiatuszkowi”, bo bez niej by tego nie było. Dziękuję naszej „Harpagańskiej familii” za szalony wypad i za to, że już po raz kolejny z wami odkrywam „nowe światy” !
Dziękuję i pozdrawiam Paweł „ ULTRAS „ :0)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu yarek74 (2018-05-26,12:48): Brawo Paweł! Jesteś wielki! Ogromne gratulacje. Super relacja. Honda (2018-05-28,14:16): Miło czytać takie relacje :) Ja również mam tradycję "ile lat, tyle kilometrów", co roku trudniej... Na 20-ste urodziny z kolei i to dokładnie tego dnia) zafundowałam sobie prezent w postaci przebiegnięcia pierwszego maratonu... i to był najlepszy prezent, jaki mogłam.. sama sobie zrobić:) Przeżycia wprost nie do opisania! wel37 (2018-05-31,13:15): Dzięki yarek74 :0) wel37 (2018-05-31,13:28): Dziękuję Honda, dla mnie każdy start to mega przeżycie a w dniu urodzin zwłaszcza. Też kiedyś udało mi się trafić w dzień urodzin na półmaraton.Żona załatwiła mi do tego życzenia u spikera to był "czad"a potem życiówka. Latka lecą i stawiam sobie nowe wyzwania. Sam się dziwię co wyrabiam mimo wszystko :0) Pozdrawiam serdecznie
|