2015-08-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Chudy Wawrzyniec 2015 (czytano: 4710 razy)
Napiszę ten wpis w nieco innej formule by nie zanudzać o kolejnym starcie w zawodach biegowych.
Mam plan, że plamy nie dam…
Parafrazując tekst piosenki, która często siedzi mi w głowie przechodzę do początku opowieści. Plan na wystartowanie w kolejnej edycji Chudego Wawrzyńca na długim dystansie pojawił się bezpośrednio na linii mety w roku 2014. Tamta wygrana była najważniejsza w życiu ale zdawałem sobie sprawę, że wiele mogłem jeszcze tam ugrać. Chciałem wrócić by po analizie błędów wygrać drugi rok z rzędu.
W styczniu 2015 roku – zanim ruszyły zapisy – organizatorzy postanowili przekazać 3 pakiety na aukcje Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W około WOŚP cały czas sporo jest negatywnego PR-u jednak od wielu lat, kiedy jeszcze byłem w harcerstwie i uczestniczyłem w niej jako wolontariusz, wspieram ich gdy tylko mogę. Tym samym postanowiłem powalczyć o pakiet z numerem 11. Gwarantował on miejsce na liście startowej gdzie normalnie obowiązuje loteria przy zapisach. Chciałem połączyć przyjemne z pożytecznym. Chwila walki i udało się zdobyć tę 11-stkę.
Do startu zostało wiele miesięcy więc ustawiłem sobie w kalendarzu priorytety startowe.
1. Maraton w Hamburgu – udało się spełnić cel 2:34:52;
2. Rzeźnik – udało się ukończyć ze Szmajchelem na drugim miejscu; celem było podium;
3. Chudy Wawrzyniec – cel: czas poniżej 9 godzin i próba wygranej;
Czas było to zrealizować.
Zrobić wszystko by się udało…
Stojąc na starcie każdego biegu, który jest priorytetowy chce mieć czyste sumienie, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy by dany cel osiągnąć. Poprzeczki stawiam sobie wysoko – w mojej ocenie -ale myślę, że realnie. Identycznie było podczas Chudego Wawrzyńca. Długo analizowałem co muszę
zrobić.
1. Zadbać o żywienie.
2. Zrobić rekonesans trasy.
3. Sprawdzić i dokładnie dobrać sprzęt do warunków.
4. Zaprzyjaźnić się z siłownią.
5. Trenować zgodnie z planem i z głową.
6. Dbać o odnowę.
Uważam, że różnica dwóch miesięcy dzieląca mnie od startu w Rzeźniku była mała. Nie mogłem zbytnio złapać luzu w nogach. Miałem niedoleczone rozcięgno podeszwowe prawej stopy, które niemal codziennie się odzywało, a musiałem przecież trenować. Trochę niewyobrażalne dla mnie są częste starty w ultra, które widzę o niektórych zawodników.
O żywienie dbałem – podobnie jak przy okazji maratonu – cateringiem dietetycznym. Mi służy gdy mam pokładane posiłki. Waga sugerowała, że jest dobrze. Trzymałem się okolicy 70 kg. Minimalna waga do maratonu wynosiła 69,0 kg.
Dwa tygodnie przed Chudym pojechałem sprawdzić trasę. Udało się pobiec nocą odcinek na Rachowiec (podczas biegu pokonuje się go właśnie nocą), w ciągu dnia 40 km trasą ze Zwarodnia przez Przegibek do Rajczy w środku upałów i kolejnego dnia – aby poznać dokładniej ostatnie kilometry – trasę z przełęczy Glinka do mety w Ujsołach (25 km). Tam widziałem pole do poprawy wyniku.
Sprzętowo byłem niemal pewny, że mam wszystko poukładane. Nowością był plecak Inov-8, który testowałem nawet na treningach w Warszawie oraz opaski na uda kompresyjne Royal Bay. Buty PUMA Faas 500 TR towarzyszyły mi na 4 ostatnich biegach ultra i 4 razy dawały mi szanse stać na podium więc tutaj nie było żadnych niespodzianek, że nowa wersja również mi towarzyszyła. Sprzętem nazywam też odżywki. Tutaj z pomocą przyszła firma Etixx, która została partnerem naszych biegów City Trail i również naszej biegowej ekipy. Tutaj również nie miałem powodów do zmartwień. Testy w różnych warunkach treningowych podpowiadały, że nie będzie żadnych problemów.
Ostatnie 8 tygodni – przynajmniej raz na tydzień – spędzałem na siłowni gdzie mam karnet, na zajęciach Body Pump czyli ćwiczeniach ze sztangami w grupie w rytm muzyki. Może mało męskie ale skuteczne, bo ogólnorozwojowe. Regularność bardzo mi pasowała.
Nie odpuszczałem też treningu. Ostatnich 7 tygodni robiłem od 115 do 135 km tygodniowo. Biorąc pod uwagę to, że całe pierwsze półrocze biegałem średnio 100 km/tydzień wiedziałem, że jestem wybiegany. Skupiłem się na sile biegowej i kilometrach bieganych w upałach. Udało się co tydzień wyskoczyć na 25-40 km długiego wybiegania – głównie po leśnej nawierzchni np. w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Oprócz tego niemal codziennie po treningu ćwiczyłem mięśnie brzucha i rozciągałem się.
Wraz z treningiem dbałem o odpoczynek. Wyeliminowałem z harmonogramu dnia zbędne rzeczy i poświęciłem je na sen. Starałem się by było to 8 h dziennie i często mi to wychodziło. Do tego dochodziła sauna oraz masaże sportowe całego ciała. Masaże domowe czyli rolowanie plus „The Stick” do masowania nóg.
Wiele małych rzeczy mających doprowadzić mnie do celu.
Chudy Wawrzyniec 2015 – czas rozliczenia
W Rajczy tym razem pojawiłem się wcześniej biorąc w pracy wolne na piątek. Tuż po odprawie i przygotowaniu sprzętu w plecaku byłem gotowy do snu. Materac dmuchany i własne poduszki to sprawdzony patent nawet na nocleg w szkole przed trudnym biegiem ultra.
Na starcie pojawiła się spora grupa dobrych zawodników. Chudy Wawrzyniec jest specyficzny bo daje możliwość startu na dwóch dystansach – 53 km i 83 km. Dopiero na 42 km możesz zdecydować, który wariant wybierasz. Problematyczne jest to, że na starcie nie masz pewności, który z biegaczy pobiegnie jaką trasą. "Paka" była niezła - Gediminus Grinius, Kamil Leśniak, Robert Faron, Piotr Biernawski, Robert Celiński, Jacek Michulec, Marcin Dyrlaga czy Ewa Majer.
Ruszyliśmy punktualnie o 4:00. Spodziewany był spory upał więc początek w ciemnościach dawał możliwości „normalnego biegu”. Nie chciałem się zbytnio podpalać i już wcześniej umówiliśmy się z Kamilem, że początek asfaltowy pobiegniemy spokojnie razem (6 km). Było niemal identycznie jak rok wcześniej. Czołówka wyrwała do przodu – ja z Kamilem trzymałem się planu biegnięcia po 4:20-4:30, co dawało nam 15-16 miejsce.
W ciemnościach należy być czujnym, bo łatwo zgubić z widoku czołówkę i przestać kalkulować. Lubię wiedzieć, który jestem tym samym kontroluje to wszystko. Na końcu asfaltu mieliśmy 50 s straty do prowadzącej – dużej grupy. To było ważniejsze do Kamila bo znakomita większość zawodników miała biec „tylko” 50 km +. Już na 7 km Kamil postanowił gonić. W tym samym momencie minęliśmy Roberta Farona. Powiedział, że biegnie długą trasę co było dla mnie znakiem, że łatwo nie będzie. Roberta pokonałem rok wcześniej wychodząc na prowadzenie w okolicach 55 km. Tym razem widziałem, że zaczął wolniej.
Na podejściu pod Rachowiec zacząłem mijać zawodników szybko odpadających od czołówki. Nie forsowałem tempa mimo to szybko mijałem te odcinki, które dwa tygodnie wcześniej trochę mi się dłużyły. Aż do 42 km chciałem biec podobnie jak rok wcześniej. Na pierwszym PK zameldowałem się z czasem 1:02:54, rok wcześniej 1:04:01. Było nieźle.
Kontrolowałem zapasy wody. Wziąłem od startu 1 l w bukłaku (pojemność 1,5 litra – rada od Magdy Dołęgowskiej) i dodatkowo 2 x 0,5 l w bidonach. Chwilę po 12 km wziąłem pierwszy żel.
Ze Zwardonia lecieliśmy chwilę asfaltem. Dołączył jeden z biegaczy. W ultra fajne jest to, że można na trasie trochę pogadać. Biegliśmy razem dłuższą chwilę jednocześnie często mijając się na szlaku z Robertem Celińskim. Na zbiegach pokazał mi ile muszę jeszcze poprawić. Wytłumaczeniem mogło być ciągle bolące rozcięgno. Nierówności – o które w górach łatwo – powodowały ból. Nie eliminował on mnie jednak z biegu i się z nim liczyłem – tolerowałem.
Znowu szło zdecydowanie za łatwo. Pod Kikule podszedłem łatwo. Dwa tygodnie wcześniej straciłem na niej niemal całą wodę i musiałem mieć postój w schronisku PTTK Wielka Racza. Tym razem schronisko minąłem szybko. Na podejściu wchłonąłem drugi żel Etixx. Smak Cola zawsze dobrze mi wchodzi i nie trzeba popijać. Na Wielkiej Raczy wyrzuciłem tylko opakowania po żelach i pognałem dalej moim ulubionym odcinkiem do Przegibka.
W tym czasie minąłem jeszcze dwóch biegaczy, którzy poinformowali mnie, że prawdopodobnie lideruje zawodnikom na długiej trasie. Chwilę później mijałem lotny PK gdzie dostałem informację, że jestem już na 5-tym miejscu. Oznaczało to tylko tyle, że przede mną biegł Kamil, Gediminas, Jacek Michulec i Piotr Biernawski. Michulec jest aktualnym rekordzistą trasy długiej i w dodatku jej dwukrotnym zwycięzcą. Liczyłem na to, że jeśli będzie biegł w pierwszej trójce to skręci na metę 50 km+. Wiedziałem też, że Biernawski biegnie za tydzień Granią Tatr. Gedi i Kamil mieli w planach 50 km +. Było coraz mniej niewiadomych.
Na ok 30 km dołączył do mnie jeden z zawodników. Wyglądał jak Timothy Olson lub Tony Krupicka tyle, że młodszy. Później sprawdziłem, że rocznik 1991. Maciej – tak miał na imię biegacz - leciał ze mną cały czas. Była szansa na pogadanie. Powiedział, ze biegnie długą trasę – zatem liderowaliśmy we dwójkę. Okazało się, ze jest miejscowy i rok wcześniej biegł bez numeru długą trasę korzystając z tego co ma i schronisk. Był 7-dmy na 80 km +. Zdziwiło mnie jego pytanie:
- Co jest na punktach odżywczych?
- …
- Czy są tam cytryny. Potrzebuje czegoś kwaśnego, a nie
byłem nigdy na takim punkcie więc nie wiem czy są…
Po tym właśnie wyjaśnił, że rok wcześniej biegł ze swoim sprzętem.
Tuż przed Przegibkiem zauważyliśmy Piotra Biernawskiego, którego doszliśmy na PK Przegibek. Uzupełniłem do pełna swoje pojemniki. Lubię to miejsce. Cała wioska ma coś w sobie magicznego. Tutaj wziąłem też pierwszy z trzech magnezów, które miałem ze sobą. Przepakowałem jednocześnie żele z głównej komory plecaka do kieszeni spodenek by były cały czas pod ręką. Z plecaka podczas biegu ciężko coś wyciągnąć więc warto mieć na to plan. Za nami 38 km. Czas: 3:33:50. Rok wcześniej 3:33:38. Idealnie.
Szybko wybiegliśmy z Przegibka znowu we dwójkę wraz z Maciejem, chwilę za Piotrem Biernawskim. Widzieliśmy na dobiegu do schroniska (2x800 m) kolejnych zawodników w tym Ewę Majer. Miałem zatem tylko ok 8 minut przewagi nad kobietą, która była realnym zagrożeniem. Farona nie widziałem. Dopiero później okazało się, że gdy ja wybiegałem z PK to on na niego wbiegł i wg informacji z wyników jego strata wynosiła tylko 3 minuty. Brak tej informacji był dla mnie lepszy :)
Zostało tylko niewielkie podejście pod Wielką Rycerzową, gdzie na 42 km trzeba zdecydować się na wariant trasy. To dosyć duży test. Skręcisz w lewo i przed 9:00 rano jesteś na mecie i unikasz upału, pobiegniesz prosto - masz zapewnione sporo atrakcji. Zapytałem tylko ilu zawodników poszło na krótką trasę. Odpowiedź – wszyscy – podbudowała mnie. To dopiero/już półmetek, a ja czułem się nieźle. Razem ze mną był Maciej.
Byliśmy liderami. Na pierwszym podejściu – niemal pionowym – na Beskid Bednarów widziałem, że Maciej jest mocny. Chwilę później na relatywnie płaskim odcinku zaczął mi odchodzić mimo, że biegłem w okolicach 5:00/km. Był 46 km, a mnie zaczął łapać kryzys.
Wiedziałem, że kryzys może przyjść nagle. Jeśli przychodzi nagle to możne tak samo sobie pójść tylko trzeba wiedzieć jak go przegonić. Gdy Kamil mnie zostawiał na 7-dmym kilometrze, krzyknął tylko „Krzysy jest tylko w głowie.” Coś w tym jest. Wiedziałem, że nie mam kontuzji więc kluczem mogła być woda, magnez lub żel. Ewentualnie trochę odpocząć.
Podejście pod Oszusta jest najsłynniejsze całej długiej trasy. Też pionowe. 52-gi km pokonałem w 16 minut 37 sekund… Rok wcześniej w czasie 15:05. Na szczycie miałem 4 minuty straty do lidera. To już sporo. Uzupełniłem wodę od obsługi biegu, która zawsze jest na szczycie tego podejścia.
Cierpiałem kolejne 2 km ale uświadomiłem sobie, że nie przyjechałem tutaj użalać się nad sobą tylko powalczyć o wygraną. Żel, który wziąłem pod Oszustem wraz z kolejną porcją magnezu zaczął działać. Minęły skurcze, które pojawiły się kilka chwil wcześniej. Zacząłem znowu biec żwawym tempie wypatrując pleców rywala. Niestety ten widok się nie pojawiał.
Wiedziałem, że PK przełęcz Glinka jest na 62 km. Żle to zakodowałem bo znajdował się on dokładnie na 58,7 km trasy. Trochę się zdziwiłem gdy chwilę za 58 km zobaczyłem Kamila i Gediminasa, którzy z mety swojego biegu przyjechali dodać mi otuchy. Na PK wbiegłem w czasie 6:18:20 . Rok wcześniej: 6:23:50. Wg ich informacji miałem 9 minut straty. Napełniłem na maxa bidony (bukłak miałem pełny bo taktycznie piłem tylko z bidonów, które uzupełniłem też na Oszuście – było szybciej). Podobnie jak w Przegibku nic nie zjadłem ze stołów. Na treningach też nie jem drożdżówek, bananów, arbuzów czy… oscypka. Poleciałem dalej na znany szlak.
Zaczyna się ostrym podejściem. Starałem się podbiegać by niwelować stratę. Wiedziałem, że do szczytu Trzech Kopców miałem ok 1:15 biegu. Wystarczyło mi siły na ¾ tego dystansu i złapał mnie kolejny kryzys. W tym czasie odebrałem telefon od Szmajchela, który dopingował mnie i jednocześnie poinformował, że w Glince 4 minuty za mną była Ewa Majer, a tylko 2 minuty dalej Faron. Nie było dobrze.
Na szczycie obsługa biegu informuje mnie, że strata wynosi 13 minut. Znowu wzrosła. Czas bronić drugiego miejsca. To był już 69 km. Czekał mnie jeszcze pobieg obok Rysianki do Hali Lipowskiej tam już tylko 10 km do mety niemal ciągłego zbiegu ale niestety odsłoniętego terenu, a temperatura była już bardzo wysoka. Woda mi się kończyła. Miałem tylko ok 300 ml wody. Na 75 km jest takie miejsce, które ja nazywam „siodłem”. Długi i odkryty teren z wielkim zbiegiem i równie dużym podbiegiem. Czas pokonania tego odcinka to ok 4-6 minut. Wiedziałem, że muszę go pokonać tak szybko by Ewa i Robert nie wdzieli mnie i nie nabrali ochoty do pościgu.
Udało się to zrobić całkiem sprawnie. Wybiegam już na ostatni długi zbieg i… widzę tuż przed sobą, po podniesieniu głowy wlepionej w wypaloną ziemię, charakterystyczną sylwetkę, którą kilka godzin wcześniej oddalała mi się na trasie. To lider biegu. Był nie dalej niż 50 m ode mnie. Tysiące myśli w głowie. Podbiegam i pytam Maćka czy wszystko z nim ok. Rzuca tylko, że wiedział, że zapłaci za to tempo. Pytam czy coś potrzebuje i dziele się z nim wodą. Mam 250 ml. Dzielimy się po połowie. Informuje go o sytuacji za plecami, którą mamy dopingując do ucieczki.
Ja lecę w dół. Jest 76 km. Do mety 6 km średnio-ciężkiego terenowego zbiegu. Znam to miejsce. Jest tak ciepło, że w głowie słyszę tylko te cholerne świerszcze w trawie. Lecę w okolicach 5:00/km. Boje się, że dojdą mnie. Co chwilę się odwracam. Co kilometr są tabliczki pokazujące dystans do mety. Patrzę na zegarek co 200 m. Dystans na zegarku wzrasta niewiarygodnie wolno.
Na 3 km do mety – podobnie jak rok wcześniej – budzę wolontariuszy oczekujących na lidera. Podobnie jak rok wcześniej zrywają się na równe nogi chwytając za telefon by powiedzieć numer prowadzącego. Na ostatnich 6 km mam odcinki po 1,5 km, które biegnę po 4:30/km by po chwili na płaskim odcinku maszerować 200 m. Ocina mnie. Muszę mocno się kontrolować by nie stracić przytomności.
Do mety 2 km. Dużo myśli w głowie, że uda się coś co jeszcze chwilę temu było niemożliwe do wykonania. Do mety tak niewiele. Widzę na zegarku, że jest szansa na rekord trasy. Na 700 m do mety spotykam Kamila, który wybiegł naprzeciwko. Ledwo słyszalnym głosem mówię by patrzył czy nikt nie biegnie za mną. On dopinguje bym leciał jeszcze na rekord. Odbieram od Kuby racę i wbiegam na mostek. Nie mam siły celebrować tego zwycięstwa jak rok wcześniej.
Oznaczenia okłamały mnie o 500 m. Do rekordu zabrakło ok 40 s ale udało się złamać 9 godzin.
Niewiarygodne, że się udało. 11 minut za mną wpada Robert Faron, 3 minuty dalej Ewa Majer, na czwartek pozycji – tracą do mnie 29 minut na ostatnich 6 km – Maciej.
Wygrywam drugi rok z rzędu. Padam na ziemie kilka chwil później uzupełniając kilka litrów płynów w pozycji leżącej. Mam skurcze. Jestem odwodniony. Dochodzę do siebie po ok 15 minutach. Docieram nad strumień, w którym z ulgą ląduje. Spędzam tam pewnie 30 minut. Dziwi mnie, że woda jest ciepła.
Udajemy się z Martyna do szkoły w Rajczy gdzie mamy swoje rzeczy. Na stopa, bo nie wiem gdzie są busy. Łapiemy stopa. Na materacu zasypiam w jednym okiem otwartym. drzemka 15 minut stawia mnie na nogi. Prysznic, posiłek i wracamy do Ujsoł by wręczać medale finiszerom wraz z Gediminasem i Kamilem. To fajna tradycja Chudego Wawrzyńca i olbrzymie wyróżnienie, że zawodnicy, którzy przybiegają w czołówce mają taka możliwość. Może to głupie ale na ostatnich kilometrach myślałem o tym przywileju.
Chwilę po godzinie 20:00 dekoracja. Krótkie ale cenne chwile.
Nocujemy w Glince w domu Krzyśka i Magdy z ekipą związaną z Inov-8. W niedziele popołudnie powrót do Warszawy.
Mój Facebook, telefon i mail przeżył oblężenie. Nie sądziłem, że tak wiele osób śledziło mój bieg. Trudno wszystkim za to podziękować. Czas na postawienie sobie kolejny celów. Raczej nie wystartuje za rok na tym dystansie. Coraz bardziej po głowie chodzi mi Krynica. Czas pokaże.
Chudy Wawrzyniec 2015:
- 6 żeli Etixx;
- 1 baton Etixx;
- 8 litrów wody;
- spaliłem 4600 kalorii (wydaje mi się, że musiałem spalić więcej. To wyliczenia z zegarka);
- średnie tętno: 140
Mój bieg na Endomondo:
https://www.endomondo.com/users/27364/workouts/578629436
Foto: Piotr Dymus
Wyniki biegu:
http://www.maratonypolskie.pl/wyniki/2015/chudy5k80.pdf
PS
Sytuacja z poniedziałku po starcie udowadniająca jak istotna to była dla mnie impreza biegowa. Loguje się do komputera. Okazało się, że wygasło mi hasło dostępu, które brzmiało - chudywawrzyniec2015. Czas na nowe cele.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Admin (2015-08-11,08:50): Kosmos! Kosmos! Kosmos! robaczek277 (2015-08-11,09:38): Pieknie sie to czyta, gratuluje jagódka (2015-08-11,09:45): Ogromne gratulacje! I nie tylko wygranej, ale tej niesamowitej wytrwałości w dążeniu do celu, tych treningów, tej skrupulatności, pięknie! :-) dario_7 (2015-08-11,09:46): Napiszę podobnie jak Admin - 3 × kosmos! Fix-u (2015-08-11,14:24): Jak w typowej książce Ultrasów :-) Dobrze, że zakończone happy endem! Teraz czas powalczyć z 2.30. mamusiajakubaijasia (2015-08-11,23:17): Gdyby Cię broda nie spowalniała, to byłoby szybciej o te 40 sekund i byłby rekord trasy, Kosmito! :) Gratulacje! Najszczersze. emka64 (2015-08-12,00:46): Benek 4600 kcal przez 80 km ? Albo ważysz 30 kg albo faktycznie jesteś kosmitą :) Marysieńka (2015-08-13,07:52): SZACUN, WIELKI SZACUN!! :) Truskawa (2015-08-13,08:57): Przez Smolnego, co Cię widzę to myślę: Chudy Benek... :))) Gratulacje!
|