2014-01-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nie zarażam (czytano: 3445 razy)
Miesiąc temu obcując z osobnikami biegolubnymi odbyłem dość ciekawą rozmowę. Ciekawą o tyle, że uświadomiła mi jakim to biernym, egoistycznym i antybiegowym egzemplarzem jestem. W środowisku tymże funkcjonuję właściwie od urodzenia, a zawodniczo od lat 20-tu. Ewolucja masowego biegania w Polsce jest jednym z bardziej niesamowitych zjawisk jakich świadkiem byłem w ciągu ostatnich trzech dekad. Pierwszy bieg uliczny zakodował się w mojej pamięci 28 lat temu. Od tego momentu widzem asfaltowych zmagań bywałem kilka razy w roku. Szczególne wrażenie wywierał na mnie "Bieg Warciański" w Kole. Tłum biegaczy. Sznur zawodników ciągnący się aż od oddalonego o kilka km Chełmna. Całe 200 osób.
Dwadzieścia kilka lat później miałem zaszczyt pracować przy pomiarze czasu na Orlen Warsaw Marathon oraz przy obsłudze medialnej Maratonu Poznańskiego. Pomiar czasu i obsługa medialna. Pojęcia trzy dekady temu nie tyle abstrakcyjne co funkcjonujące w nieco innej formie. Stoper i notatka prasowa w lokalnej gazecie. Mechaniczny chronometr zamieniono na elektroniczne systemy chipowe. Czarny druk na papierze jakościowo zbliżonym do spotykanego w dworcowych toaletach zastąpiono multimedialnymi relacjami wyświetlanymi na kolorowych, reagujących na dotyk ekranach. Czary. Dla mnie prawdziwą magią jest jednak blisko 4 i 6 tysięcy biegaczy przekraczających metę wspomnianych maratonów. Niestety mój wkład w choćby minimalny rozwój zjawiska masowości biegów ulicznych jest zerowy.
Rozmowa, o której napomknąłem w pierwszym zdaniu dotyczyła krzewienia biegania wśród osób niebiegających. Moi rozmówcy na przestrzeni ostatnich kilku, kilkunastu lat byli inicjatorami rekrutacji przypadkowych obywateli do biegowej armii. Z nadzwyczajną swobodą i naturalnością wciągali w maratońskie wiry ludzi różnej maści. Bez żadnego klucza wieku, pochodzenia, płci, wyznania czy poglądów politycznych. Jeden z moich rozmówców na moich oczach zwerbował do sekty dziewczęta w liczbie sztuk dwóch. Moi towarzysze zaszczepiali w ludziach pasję, przyczyniali się do rzucania nałogów i w ogóle zmiany stylu życia. No i w końcu z ust któegoś z nich padło pytanie:
- a Ty kogo zaraziłeś bieganiem?
- nikogo.
Powiedziałem to właściwie bez namysłu. Analizę tegoż przeprowadziliśmy na żywo, ale o głębszą refleksją pokusiłem się w samotności. Dlaczego nie zarażam?
Przez lat dwadzieścia moje otoczenie zmieniało się wielokrotnie. Z tych rożnych środowisk pozostał do dziś co najmniej jeden przedstawiciel. Zapewne wywiad z każdym z nich dałby jakiś obraz mojej niemożności infekowania. Korzenie biegowej przygody to szkoła. Zarówno w podstawowej jak i średniej znakomita większość ich społeczności żyła w przekonaniu, że ja muszę biegać. Bo Tata trener, bo Brat biega. Idąc tym tokiem myślenia - mojego 4-letniego synka zapewne już dziś wysyłam na stadion, wciskam na jego mini stópki, mini kolce i każę mu wykonywać niezliczoną ilość mini odcinków... Niezależnie od gigantycznych rozmiarów tej bzdury w mózgach moich szkolnych znajomych zakodowałem się jako męczennik. Męczenników się podziwia, ale nikt z własnej woli włosienicy na siebie nie założy...
Moi przyjaciele w sportowym życiu chcąc nie chcąc są ze mną na dobre i na złe. Bywali na zawodach, na treningach i wysłuchiwali zapewne fascynujących dla nich biegowych historii. Teksty podzielić można na:
1. zmęczeniowe (w tym fizyczne i psychiczne)
zaliczyłem zgon, skatowałem się maksymalnie, umarłem, skończyłem siłą woli, katastrofa, nogi z waty, myślałem że zdechnę, odcięło mi prąd, miałem plamy przed oczyma, ledwo wróciłem do domu.
2. lekarskie
skrzypi achilles, bolą obydwa kolana, mam ograniczoną ruchomość w stawie kolanowym, odciążając chorą nogę usztywniam się w wyniku czego jestem cały zakwaszony, nie ukończyłem biegu na 1000m z powodu bólu w stawie biodrowym, stopa prawie mi odpadła, coś chrupnęło i strzeliło - boli przyczep mięśnia dwugłowego, przywaliłem piętą w belkę - boli, rozwaliłem torebkę stawową.
3. stagnacyjno - regresywne
drugi sezon w plecy, żadnego postępu, 30 sekund wolniej od życiówki, tak to ja już biegałem 6 lat temu, jak ja to zrobiłem - nawet nie zbliżam się do tego wyniku, już nie pamiętam kiedy wpisywałem w dzienniczku "rekord życiowy" przy wyniku.
4. triumfalne
To tylko takie przekrojowe cytaty. Szacuję, że 90% opowieści obejmuje pierwsze 3 przypadki. Nie od dziś wiadomo, że sukces okupiony jest ciężką pracą. Przypadki 1,2 i 3 składają się na długotrwały proces i prowadzą w rezultacie do 4-ego. Ja to wiem. Osoby z branży również to wiedzą. A co z resztą?
No dobra raz na jakiś czas chłop coś osiąga, coś tam wygrał, na czasach się nie znam i nie rozumiem idei ich poprawy, a co za tym idzie - radości z tego wynikającej. Jaki sens ma poświęcenie, tyranie organizmu i zadawanie sobie bólu? Dla sporadycznych sukcesów?
I to chyba najwłaściwsza odpowiedź. Przedstawienie innej strony biegania, pokazanie że nie jest ono wyłącznie katorgą, po powyższych opowieściach i tak będzie widziane już przez ich pryzmat. Poza tym przyznaję karnie, że opowiadając o bieganiu przedstawiam wyłącznie własne czynniki motywujące i własny punkt widzenia. A jest on nieco odstraszający. Samego w sobie biegania nie darzę specjalnym uczuciem. Kocham efekty biegania. Fascynuje mnie idea procesu treningowego jako czynnika stymulującego metamorfozę organizmu. Po okresie roztrenowania dreszcz wyzwala myśl jak daleko jestem w stanie przesunąć możliwości organizmu np za 3 miesiące. "Dziś jestem słaby, za 3 miesiące będę mocny" Proste jak drut, ale jakże skomplikowane procesy fizjologiczne muszą zostać uruchomione, aby słowa te wcielić w życie. Z każdym dniem, po każdym treningu instalują się nowe możliwości. Cała sztuka nie przegapić momentu kiedy organizm zaprogramuje się na 100%, nie przeciążyć go i wykorzystać w momencie najwyższej efektywności. Tym jestem zarażony, to mój wirus. Charakteryzuje się jednak znikomą zakaźnością. Dlatego nie zarażam.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Admin (2014-01-06,19:58): Jakieś sześć tygodni temu pobiegłeś ze mną 20 km na treningu. Widziałem, byłem świadkiem bezpośrednim, jak umierałeś. Dla kogoś kto kilometrówki biega w 3:15 bieganie z kimś takim jak ja, kto biegnie tempem 6:00 to morderstwo :-)
Historia sprzed kilku lat - prowadziłeś spotkania PUMY we Wrocławiu. Rozmawiałem z jedną z amatorek, dla której było to pierwsze spotkanie. Pognałeś 4:15 do przodu i tyle Cię biegaczka widziała.
Fakt. Nie umiesz biegać wolno :-) (2014-01-06,22:08): Dzis jestes slaby, za 3 mies treningu bedziesz mocny. Ale jestes wyjatkiem. Bo wiekszosc zwyklych ludzi nie ma takich predyspozycji fizycznych. Tego mozna pozazdroscic. paulo (2014-01-07,08:28): nie zarażasz, ale fajnie opisujesz zmagania długodystansowca :) benek (2014-01-07,09:27): do kogo piszesz sms? :) Kaja1210 (2014-01-07,13:07): Jesteś o tym przekonany? W 2011 r stawiałam pierwsze kroki biegowe i poznałam Twojego brata podczas wakacji na Maderze. Może też sobie nie zdaje z tego sprawy, ale w pewien sposób wpłynął na to, że zaczęłam biegać. Może nawet mnie zaraził :) GrandF (2014-01-07,14:30): Benek ja na prawdę martwiłem się czy Krzysztof Cię nie dogania :D wilkanowski (2014-01-07,18:05): Masz dużo racji. snipster (2014-01-07,21:46): powinieneś polecieć kiedyś jako "zając" np. na 3h00m w maratonie z fonem, żeby relacjonować (sms) z trasy poczynania adeptów ;)
|