2011-12-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Rzeźnika 2011czyliTRZECIAczęśćokoło15stronicowegowpisuosprawachwszelakichznimzwiązanych (czytano: 3103 razy)
Początek pobiegliśmy spokojnie, ale dość zdecydowanie.
Biegło mi się dobrze i nawet odzywające się z oddali pomruki burzy nie zdołały mi zmazać z twarzy uśmiechu.
Po pewnym czasie burza zwróciła swe oblicze w naszą stronę i rzuciła nam w twarz deszczem i dmuchnęła wiatrem.
Na szczęście , jak to z burzami bywa, po przemoczeniu nas do suchej nitki odeszła sobie w dal.
Za Jeziorami Duszatyńskimi zaczęły się pierwsze mocniejsze podejścia i – O ZGROZO! – poczułem już od pierwszych metrów, że coś jest nie tak z moimi nogami, i bardzo źle mi się podchodzi.
Jako, że obiecaliśmy sobie z Wojtkiem zgłaszać niezwłocznie wszelkie niedyspozycje, poinformowałem Go o tym fakcie.
Byłem lekko zaniepokojony, ponieważ pokonaliśmy niespełna 8 km a ja już czułem całkiem duży dyskomfort w nogach.
Używając innego ( znanego) sformułowania powiedziałbym , że nie byłem już taki świeży w kroku.
Na szczęście zbiegi „szły” mi całkiem dobrze, więc lekko uspokojony biegłem dalej.
Pod górkę Wojtek wyraźnie mi odchodził , ale z górki nadrabiałem straty i wyglądało na to, że nie opóźniam biegu.
Na Żebraku zameldowaliśmy się zgodnie z planem czasowym i po wypiciu kubka wody ruszyliśmy dalej.
Dalej było to samo, czyli dziwnie sztywne nogi –pod górę i sprawne zbiegi.
Do Cisnej dobiegliśmy również planowo, i po równie planowej przerwie ruszyliśmy na następny etap.
Z Cisnej wyruszyłem już z kijkami, ale okazało się , że trzeba było je zabrać już od startu i ulżyć trochę nóżkom na podejściach.
Już pierwsze podejście za Cisną dało mi się we znaki.
Wojtek znosił to wszystko z dużą cierpliwością, ale musiał przeze mnie zwalniać.
Co prawda biegliśmy wg założeń czasowych, ale optymizmem to nie napawało.
Walczyłem dzielnie, ale niepokój narastał we mnie z każdą chwilą.
Kiedy wbiegaliśmy na słynną DROGĘ MIRKA, miałem już mocno zmęczone nogi a do tego zaczęło mi wszystko przeszkadzać.
Dybol wziął ode mnie kije i parłem dzielnie do przodu, choć nogi powoli mi się kończyły.
Jedyną iskierką nadziei było to, że od pasa w górę ( łącznie z głową) wszystko było dobrze i
nie czułem znużenia, czy wyczerpania.
Gorzej było od pasa w dół.
Cholerne nogi nie chciały nieść tak jakbym sobie tego życzył.
Kiedy dobiegaliśmy do Smereka byłem zajechany, ale tym razem cały, od stóp do głów.
Usiadłem na trawie i ...po prostu siedziałem.
Nic mnie obchodziło, nic mnie nie interesowało, na nic nie miałem ochoty.
Nie smakowały mi nawet słynne - i pyszne przecież - bułki z dżemem.
Na pytania znajomych nie chciało mi się odpowiadać( mam nadzieje ,że Ikusia wybaczyła mi moje naganne zachowanie)
Siedziałem tak na skarpie, a Wojtek, pomimo, że nasz czas wyjścia już minął, widząc w jakim jestem stanie, nic nie mówił, tylko patrzył z politowaniem - ale też i troską – na mój „zewłok”.
W końcu trzeba było podjąć jakąś decyzję i wtedy Dybom wpadł na genialny – jak się później okazało – pomysł, czyli zrobił mi masaż nóg.
Chłopak zajmuje się tym niemal zawodowo, więc uwinął się błyskawicznie i już po kilku minutach...???!!!....
STAŁ SIĘ CUD!!!
Czegoś takiego nie doświadczyłem jeszcze nigdy w życiu.
Nagle , jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ( czyt. rąk Dybola) wróciła mi radość życia i cała energia.
Wróciły: wigor, radość życia, chęć do kontynuowania biegu, chęć do rozmów ze znajomymi...
Ale to nie był czas na rozmowy, ponieważ przez moją niemoc straciliśmy ponad 25 minut do zakładanego czasu wymarszu.
Przed wyjściem na trasę zaczepiłem jeszcze panią obsługującą stolik z bułkami, - która wcześniej widziała jak umieram za jej plecami – i słaniając się na nogach i udając skrajne wyczerpanie zapytałem ją słabym głosem:
- Niech pani mi powie, że dam radę ukończyć ten bieg.
Kobieta patrzyła na mnie wielkimi z przerażenia oczami.
Chociaż nie chciała robić mi przykrości i odbierać nadziei, to widząc jak się chwieję i ledwo stoję na nogach powiedziała:
- No wie pan, może lepiej jakby pan został, bo to jest jeszcze dość daleko a do tego zaczyna się najtrudniejszy odcinek.
Ja jednak z uporem maniaka nalegałem.
- No niech pani mi powie , że SKOŃCZĘ..., BŁAAAGAAAM!!! - mówiłem, dalej słaniając się na nogach.
Kobieta jeszcze raz zachęcała mnie do przerwania biegu, ale w końcu za trzecim razem zmiękła i powiedziała:
- No dobrze, skończy pan .
Na to tylko czekałem.
Wyskoczyłem do góry (chyba ze trzy metry ) z okrzykiem na ustach, podbiegłem do zupełnie zaskoczonej kobiety, pocałowałem ją w rękę i dziękując serdecznie pełen werwy i naładowany pozytywną energią ruszyłem na trasę.
Podejście na Smerek jest dość trudne, szczególnie kiedy ma się w nogach 54 km, a przed kilkoma minutami nie było się w stanie zrobić nawet jednego kroku…
Po masażu , moje nogi tak mnie niosły, że nawet Wojtek dziwił się i cieszył zarazem, że tak sprawnie podchodzę.
Sam byłem zaszokowany, ponieważ podjęcia wychodziły mi zdecydowanie lepiej niż na początku biegu.
Zaczęliśmy nawet nadrabiać stracony czas i znowu 12 godzin stawało się realne.
Na ostatni przepak w Berehach nadrobiliśmy stracone wcześnie przeze mnie 25 minut i teraz wystarczyło tylko wejść na Połoninę Caryńską i pokonać ją zgodnie z rozpiską.
Kiedy dobiegaliśmy do Berechów znowu poczułem, że wraca niemoc w nogach, ale widząc ,że jesteśmy zgodnie z planem , nie posłuchałem rady Wojtka aby się zatrzymać, i bez odpoczynku pobiegliśmy dalej.
Jak się niebawem okazało, był to mój drugi błąd, ponieważ powinienem się kolejny raz oddać w cudowne ręce Dybola.
Podejrzewam, że masaż pomógłby mi wejść sprawnie na Caryńską, i dalej jakoś dałbym sobie radę ( przypominam, że problemy miałem na podejściach) .
Pierwsze kilkaset metrów jeszcze jakoś szło, ale kryzys przybył znienacka
Wlokłem się noga za nogą, a organizm domagał się abym się zatrzymał i usiadł, czyli zupełnie przeciwnie niż mój partner, który domagał się abym szedł szybciej.
Ja naprawdę chciałem, ale te cholerne nogi za nic nie chciały maszerować
Na trasie było coraz więcej turystów i kiedy w pewnym momencie zorientowałem się, że idę takim samym tempem co pewien otyły i spocony jegomość – a jego żona już dawno go wyprzedziła i czekała kilkaset metrów wyżej nawołując aby się pospieszył – postanowiłem wziąć się w garść.
Ze wzrokiem wbitym w ziemię zacząłem troszeczkę energiczniej maszerować .
Odliczałem 100 kroków, opierałem się na kijkach (z głową i językiem zwieszonym ku dołowi) i po 5 sekundach odpoczynku ruszałem - znowu 100 kroków.
Później Wojtek powiedział mi, że myślał, iż to już jest koniec ze mną , i, że będę wymiotował albo za chwilę padnę.
Pomimo tego motywował mnie jednak dalej na różne sposoby, a za niektóre przepraszał mnie nawet na mecie :)
Metodą 100 kroków i 5 sekund dobrnąłem w końcu na Połoninę Caryńską.
Ukończenie biegu w 12 godzin stało się już niemożliwe, ale postanowiłem się trochę zrehabilitować i zacząłem biec.
Ku mojemu zdziwieniu Wojtek stwierdził, że teraz to już nie ma sensu pokonywać trasy biegiem, bo przecież i tak nie zmieścimy się w planowanym limicie.
Biedny Dybol był już chyba załamany ,że nie zdążymy.
A może bał się, że jak zacznę biec, to po kilku minutach padnę?!
W każdym razie zaczęliśmy iść w kierunku mety i dopiero kiedy zorientowaliśmy się, że czas szybko ucieka a my jesteśmy jeszcze daleko w lesie, zaczęliśmy przemieszczać się biegiem.
Przy schronisku jacyś turyści głośno wyrażali swoją opinię, i stwierdzili ,że jak na zawodników biorących udział w zawodach, to poruszamy się dość wolno.
My nie mieliśmy ani sił, ani ochoty, aby wyjaśniać tę sprawę, ale oddalając się słyszałem, jak jakiś pan poinformował ich z oburzeniem w głosie:
- Ależ oni mają ponad 75 km za sobą.
Jaka była reakcja turystów, nie widziałem.
Teraz już niemal cały czas biegliśmy, aby chociaż zmieścić się w 13 godzinach i dzięki temu nie dogonili nas Natalia i Jarek :), którzy przed startem obawiali się bardzo, czy ukończą Rzeźnika.
Okazało się , że byłem bardzo bliski prawdy, kiedy przed startem, po przeprowadzeniu szeregu skomplikowanych obliczeń oznajmiłem im ,że powinni ukończyć bieg w 13 godz.
Kiedy zbliżaliśmy się do mety miałem omamy słuchowe i w uszach zaszumiał mi Wołosaty, co zwiastowało rychły koniec biegu.
To były jednak efekty zmęczenia i biedny Wojtek dwa razy witał się z upragnioną metą, by po chwili zasuwać dalej.
W końcu usłyszałem prawdziwy szum rzeki, i po paru chwilach, z uśmiechami na twarzy wbiegaliśmy po schodkach prowadzących do upragnionej mety.
Kiedy zbiegaliśmy z Połoniny Caryńskiej miałem tylko dwa marzenia:
1. Zanurzyć się po pas w Wołosatym.
2. Napić się zimnego piwa.
W związku z tymi planami, zaraz po przekroczeniu mety i związanymi z tym faktem radościami i uniesieniami, udałem się schodkami w dół , aby zrealizować pierwsze z moich marzeń.
Już po chwili rozkosznie zimna rzeka pieściła moje uszy niesamowicie kojącym szmerem, a zimna woda niosła ulgę zanurzonym w jej wartkim nurcie nogom.
Siedzieliśmy tak sobie z Jarkiem przez 10 minut i rozprawialiśmy o przeżytym przed chwilą biegu.
Po kąpieli przystąpiłem do realizacji punktu drugiego, czyli spożycia zimnego piwa.
Odkładałem ten moment dość długo, ale nie chodziło mi tylko o WYPICIE, ale o rozkoszowanie się tym piciem.
W tym celu musiało być spełnione kilka warunków
- oczywiście piwo musiało być zimne
- oczywiście piwo musiało być z beczki
- no i oczywiście sprawa najważniejsze, choć piszę o niej na końcu – piwo musiało być wypite w sympatycznym towarzystwie sprawdzonych przyjaciół.
Kiedy w końcu wszystkie te warunki zostały spełnione z rozkoszą zanurzyłem spragnione usta w chmielowym napoju.
Na metę ciągle wbiegali kolejni zawodnicy i z wielką przyjemnością leżałem sobie na trawie i obserwowałem ich radość, wzruszenie i nierzadko łzy szczęścia.
Teraz czas na małe podsumowanie.
1. Nie wiem jak Wojtek, ale ja jestem zadowolony z naszego biegu, szczególnie, że po moich początkowych( jak i tych późniejszych ) problemach , mogło być różnie.
2. Na trasie popełniłem 2 poważne błędy:
- nie zabrałem kijków od startu, co przy mojej wadze i średnim przygotowaniu miało duże znaczenie
- nie poddałem się masażowi w Berechach. Może by nic nie pomogło, ale sądzę, że wręcz przeciwnie, co pozwoliłoby ukończyć Nam bieg w 12 godzin( może?!)
Analizując po biegu moje przygotowanie, doszedłem do wniosku, że problemy z podejściem już od pierwszych kilometrów związane były ze zbyt małą ilością wybieganych kilometrów na treningach, na których bałem się, aby nie odnowiła mi się kontuzja pachwiny i kolana, której nabawiłem się pechowo podczas pracy w lesie.
Powolutku, pomaleńku doprowadzałem się do stanu używalności, ale…zabrakło wybieganych kilometrów.
Mimo wszystko i tak jestem szczęśliwy, ponieważ po tym wypadku w lesie nie mogłem niemal chodzić i przez pewien czas widmo rezygnacji z Rzeźnika zajrzało mi w twarz.
Myślę, że te kilka lat doświadczeń biegowych, pozwoliły mi na bardzo powolne – i co najważniejsze – rozsądne doprowadzenie nogi , do takiego stanu, który pozwolił mi ukończyć ten trudny bieg.
Chciałbym wspomnieć jeszcze o jednej sprawie.
Jak trudny jest to bieg niech świadczy ilość par, które go nie ukończyły.
Przekonali się też o tym moi znajomi, którzy pomimo tego ,że góry w Polsce mają „schodzone” wzdłuż i wszerz, to nie dotarli nawet do Cisnej.
Teraz bogatsi o nowe doświadczenia planują zmierzyć się z Rzeźnikiem w przyszłym roku, a ja z całego serca życzę im powodzenia.
Na koniec jeszcze WIELKIE DZIĘKI dla Wojtka( choć słowa tego w pełni nie oddadzą), za to, że zniósł moje towarzystwo przez cały bieg, i pomimo dużo lepszej dyspozycji wspierał mnie dzielnie.
Z tego co widziałem na szlaku, nie jest tak łatwo( z różnych powodów) pokonać tak długą i trudną trasę RAZEM.
Kilka par rozdzielało się i pokonywali trasę samotnie, by czekać na siebie przed metą.
Nam udało się ( zresztą zgodnie z założeniami) pokonać całą trasę razem i właśnie za to mojemu partnerowi - WOJTKOWI „DYBOLOWI” - BARDZO DZIĘKUJĘ!
KONIEC!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mamusiajakubaijasia (2011-12-05,15:02): Ach, Radek:) Ach, Dybol:) Aaaach...khem, khem, khem;) jacdzi (2011-12-05,15:12): Az sie chce pojechac na Rzeznika! Tylko trema i brak partnera wstrzymuja przed decyzja. jagódka (2011-12-05,15:26): Gratulacje Panowie! No i jak to mawiaja Szacun Ogromny! Ja niechybnie zeszłabym.... z tego padołu;)))) Truskawa (2011-12-05,16:08): I skutek jest taki, że chcę ten bieg skończyć, choćby jutro. :) A za ten bieg Radziu dla Ciebie najwyższe uznanie, bo co to sztuka dobiec jak się może? :) Marysieńka (2011-12-05,16:34): Radziu.....jak ja zazdroszczę Tobie umiejętności zbiegania....mi znacznie lepiej podejścia wychodziły....choć jak na Caryńską "właziliśmy", myślałam, że ducha wyzionę..Raz jeszcze wielkie gratki...To co w 2012 powtóreczka??? :) ikusia (2011-12-05,16:36): Radziu a co ja Ci miałam niby wybaczać jak ja nawet niezauważyłam żebyś się jakoś nagannie zachowywał :) dario_7 (2011-12-05,17:05): Ech... wspomnienia odżyły na nowo ze zdwojoną siłą... Dzięki Radziu za to, że dałeś rady... (z tym opisem, bo z Rzeźnikiem to nie miałem żadnych wątpliwości ;)) euro40 (2011-12-05,18:32): Pięknie napisane, zrobił się z tego serial 4D - wszystko widać, słychać i czuć. Gaba czytając Twoje wspomnienia musiała poczuć jakieś pyłki kwiatowe - bo strasznie się rozkaszlała... ( chyba, że nawiązała do swojego dzisiejszego wpisu...) Kedar Letre (2011-12-05,20:11): Michał - Ale obowiązku czytania nie było:)Gaba - Khem, khem???!!!A po jakiemu to jest:)Jacek - Tremę przed tym biegiem to trzeba mieć na pewno, ale partnera sobie znaleźć, to już nie takie trudne:)Jagódka - Jak CIe znam, to pewnie byś zeszła, ale na mecie po 10 godz. od startu. Iza - Sończysz, skończysz i... zobaczysz jakie to przyjemne.
Marysia - Oczywiście ,że powtóreczka. Nawet już sobie buty kupiłem...Salomonki...z tym, że nie takie żarówiaste:)))Ikusia - Po mimo wszystko , wybacz:)Dario - I za rok( jak powiedziała Marysia) powtóreczka. No co, może nie mam racji?! :)Marek - Wpisu Gaby jeszcze nie czytałem, ale jakoś dziwnie domyślam się o czym jest :))) Dybol (2011-12-06,13:37): Ale miło się czytało a jeszcze milej że same dobre słowa były o mnie :) Radek pewnie że jestem zadowolony. Przez to wszystko zapomniałem o tym, że najważniejsze w tym biegu to przede wszystkim praca zespołowa i co najważniejsze to RADOŚĆ z biegania! Cieszę się, że ukończyłem ten ciężki bieg z kimś takim jak Ty ;) Dzięki!
P.S zapomniałeś dodać że słuchaliśmy Pink Floyd na podejściu na Caryńską ;P Kedar Letre (2011-12-06,13:56): A wiesz ,że w ogóle "Pinka Floyda" nie pamiętam!!! Chyba musiałem być "trochę" zmęczony:)
|