Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [18]  PRZYJAC. [154]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Mirza
Pamiętnik internetowy
Dziennik niemocy

Mariusz Kurzajczyk
Urodzony: 1965-05-06
Miejsce zamieszkania: Kalisz
62 / 73


2007-08-17

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Katorżnik, czyli przygoda na mokradłach (czytano: 906 razy)

 

Czy w sierpniową, wolną sobotę, warto wstać skoro świt, spędzić w sumie za kierownica ponad pół tysiąca kilometrów po to, żeby przez 80 minut nurać się w błocie, obijać piszczele do krwi i - mimo kilku długich i gorących kąpieli - śmierdzieć jeszcze przez dwa dni? Warto. Nawet jeśli trzeba do tego dopłacić 50 złotych. ;)
O tym, że wystartuję w Katorżniku wiedziałem już przed rokiem. W pewną letnią noc zjawili się u mnie Krzys i Brodacz, którzy wracając z Lublińca nieco zmylili drogę i zahaczyli o Kalisz, żeby pochwalić się dwukilogramowym medalem w kształcie podkowy. Może ten medal, a może barwne opowieści o walce z żywiołem ma podlublinieckich mokradłach spowodowały, że do biegu zgłosiłem się bardzo szybko, licząc na start w pierwszej, dziewiczej serii.
Już pierwszy kontakt z wodą pokazał, że to nie zabawa. Było mokro (to oczywiste) i zimno. Bawełniana koszulka oraz buty błyskawicznie nabrały wody i po kilkudziesięciu metrach pływania wychodziłem na brzeg cięższy o pare kilogramów. Bieg wałem nie dostarczył żadnych przyjemności, może dlatego, że po długiej przerwie dopiero wracam do treningów i - mimo że przebierałem nogami z całych sił - wyprzedził mnie cały tłum. Kolejne wejście do jeziora nie dostarczyło już żadnych emocji, podobnie jak kilkunastominutowe brodzenie na drugą stronę. Skok na brzeg i zaczęło się. Wąska, leśna ścieżka i co kilkanaście metrów bagienko, przez które nie można przeskoczyć. Co jakiś czas wypad w trzciny. Gdy tak skakałem i brnąłem, nie spodziedwałem się, że prawdziwy Katorżnik dopiero się zacznie.
Reszta trasy, nie licząc samej końcówki, polegała na przeprawianiu się przez bagno. A bagno, jak to bagno, było oślizłe, zimne, pełne dziur i - co gorsza - korzeni rosnących wzdłuż trasy drzew. A bagienne korzenie mają to do siebie, że ich nie widać... Na domiar złego już na początku ześliznąłem się do wody tak pechowo, że naderwałem sobie prawa łydkę i do końca ni to biegłem, ni to kuśtykałem, zaciskając zęby i marząc o wannie pełnej piany i gorącej wody.
Mokradła pokonywaliśmy albo wzdłuż, albo wpoprzek i wtedy kilka lub kilkanaście metrów można było przebiec po suchym, choć bardzo nierównym gruncie. Kilka razy taśmy wiodły nas do jeziora, które było cieplejsze, bardziej czyste, ale nie mniej pozarastane i zdradliwe nią bagno. Właściwie trudno jest o tym pisać, bo żadne słowa nie oddadzą uczuć i emocji, które przeżywaliśmy.
Z technicznych uwag. Na pewno przydały się długie lycry, bo piszczel był poździerany, a nie zalany krwią. Rękawiczki zapobiegały drobnym rankom, ale ważyły dodatkowe dekagramy. Ja ich nie miałem a ranki na wewnętrznej częsci dłoni już niemal się zagoiły. Przydałyby sie lżejsze buty: trampki a nawet tenisówki. Na pewno byłoby znacznie lżej.
Końcówka to bieg przez zarośnięty las, jeszcze jedna przeszkoda i finisz na pomoście zakończony powieszeniem... na szyi pięknego medalu. No i ogromna ulga. I satysfakcja. Na bagnie różne mysli mi przechodziły przez głowę. Na mecie wiedziałem na pewno: za rok wrcama nad Kokotek. I powalczę. A co!
***
Relację z Katorżnika piszę po raz trzeci. Dwa razy coś tam przycisnąłem, blog wyparował a mnie pozostało zazgrzytać zębami. Teraz, skoro juz jest, to znaczy, że nic głupiego nie nacisnąłem.

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
Leno
05:57
Jarek42
05:46
biegacz54
04:48
Arti
01:19
orfeusz1
01:04
stanlej
00:55
Lektor443
00:49
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |