2010-07-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dwie strony medalu... (czytano: 724 razy)
Jak wiele można przeżyć w tak krótkim czasie jakim jest weekend... jak wiele te przeżycia mogą różnić się od siebie... jak dwie strony medalu...
W sobotę pojechałem z Pawłem (elpaya) i Krzyśkiem (emka64) na mający świetną renomę bieg "Dobrodzieńska Dycha"... Praktycznie ostatnie tygodnie były podporządkowane temu startowi. Planowałem bowiem atak na moją dotychczasową życiówkę na dystansie 10 km (43:16). Już po Opolu czułem się dość pewnie, kiedy to bez większego przemęczania się osiągnąłem niewiele gorszy rezultat (44:47). Biegłem wówczas spokojnie, bez presji, bez próby bicia rekordu, a także dlatego, bo nie chciałem żadnych przygód ze służbami medycznymi, na dzień przed wyjazdem na urlop, a o to nie było trudno w takim skwarze. Po biegu byłem zadowolony i ostrzyłem sobie zęby na Dobrodzień, by tam spróbować ugryźć swój "PB"... Przypuszczałem, że może być ostra jazda z pogodą, bowiem start niezmiennie planowany jest na godz. 15, a zatem w czasie, kiedy planeta jest najbardziej nagrzana. Wobec tego swoje treningi w Hiszpanii przeprowadzałem w ciężkich do biegania warunkach, choć innego wyboru nie miałem, o czym pisałem w poprzednim wpisie na blogu... Biegałem prawie codziennie i "piłowałem" aż do bólu, a poty lały sie hektolitrami... ;)))
Po powrocie z urlopu przeprowadziłem jeszcze tylko czwartkowe, lekkie przetarcie, a potem koncentracja i taktyka biegu... ;))) Miało być "jak ta lala", a wyszło jak "shit"! ;) Na miejscu, w kółko słyszałem, że to nie jest dzień na bicie rekordów, ba... to nawet nie jest dzień na robienie czegokolwiek, zwłaszcza gdy samo oddychanie bez żadnego wysiłku było samo w sobie wielkim wysiłkiem... Słyszałem... i co z tego? Czułem się mocny i koncentrowałem się na swoim planie...
Wreszcie start! Pierwszy kilometr szarpnąłem faktycznie nieco za szybko, bo 4:07, ale na to również byłem przygotowany, a chcąc podjąć próbę bicia rekordu musiałem zaryzykować... Drugi 4:09 i biegło mi się rewelacyjnie i bez żadnej zadyszki... oddech po kilometrze startowym zdązył się już ustabilizować, a nogi dość lekko "zapylały". Nieco straciłem na odcinku między 2 a 3 kilometrem, gdzie próbowałem dorwać gąbkę z wodą, przez chwilę dreptajac w miejscu, ale nie doczekałem się... machnąłem tylko ręką i pognałem do przodu... to jednak nie było już to samo... wybiłem się z rytmu, a tempo od tej pory powoli malało. Mimo wszystko wciąż było dobrze... Spaliłem się jednak tuż przed czwartym kilometrem, kiedy to wybiegło się na dłuższy odcinek w pełnym słońcu... patelnia to mało powiedziane... ;) Akurat wtedy minął mnie (przed samą kurtyną wodną) Dario... rzekł tylko skromne (hola!) i pokazał mi plecy... ;) "Zielonogórski Hiszpan się znalazł", pomyślałem... tyle jeszcze mogłem wówczas zrobić... jak się za moment okazało, tylko tyle, bo zamysł o podłączeniu się do Darka szybko prysł... Serce może i chciało, ale reszta... no właśnie, gdzie została ta reszta...? ;)
Od tego momentu biegłem już wyłącznie przez zawziętość... na oparach sił i oddechu, a to co słońce zrobiło ze mną za półmetkiem, trudno jest mi nazwać... 6-ty kilometr zrobiłem bowiem w czasie 5:20! WOW! Musiały tam być chyba ostre podbiegi... ;)))) Kolejnie również nie były zbytnio szybsze, ale wówczas już biegłem na cel dobiegnięcia do celu... ;))) I to nie było takie "hop siup", bo dwukrotnie miałem kryzysiki i myśli, by przejść do marszu... Mimo wszystko nie uległem pokusie i truchtałem dalej, a lżej zrobiło mi się dopiero, gdy ujrzałem "9-tkę"... Złapałem oddech... nie wiem czyj, bo mój już dawno straciłem... ;))) i przycisnąłem nieco pedał gazu. Gdy ujrzałem wóz strażacki, uznałem, że to już ostry finisz, więc począłem sprintować... zasugerowałem się, że stoją oni przed wbiegiem na stadion i jakież było moje rozczarowanie (normalnie rzecz ujmując "wkur...", ale rozczarowanie lepiej brzmi), gdy za zakrętem czekała długa prosta, a dopiero potem wspomniany finisz... :o !!! Co ma wisieć, nie utonie... mój kochany organizm zachował jeszcze na tyle rezerw, by ostatecznie przed stadionem wyrwać jeszcze do przodu...
Cóż może mój bieg w Dobrodzieniu był nijaki (diabli wzieli te wszystkie przygotowania w hiszpańskim słońcu), ale za to finisz... najfajniejszy ze wszystkich dotychczasowych (dzięki pozostałym dwum sprinterom: 420 - Maciaszczyk Roman i 146 - Grund Marek). Nie mam szczęścia do Dobrodzienia (dwa moje najgorsze czasy na "dyszkę" są własnie te, dobrodzieńskie... z 2009 i 2010), ale mimo to wciąż zamierzam próbować osiągnąć tam dobry czas w przyszłych latach, a "Szafarowi" i jego "sztabowi" dzieki za organizację i powodzenia w przygotowaniach do kolejnych edycji... Zdecydowanie przyjemniej było po biegu, gdy emocje opadły a serce i oddech powróciły na właściwy tor, a niepowodzenia startowe można było sobie zrekompensować w gronie znajomych... Cieszę się że wreszcie mogłem poznać na żywo, a nawet wyściskać Gabrysię i Dalię... ;))) oraz Matiego... tutaj obeszło się bez ściskania... ;))) Fajnie było spotkać ponownie te same mordki, a Szadoczek to już chyba najczęściej ściskana przeze mnie "maratonowa laseczka", ale jak tu nie ściskać kogoś, kto mnie tak mocno miłuje... nawet jeśli tylko dla jaj... ;)))
Niedziela w Bielawie... Według wcześniejszych planów, miał to być czysto rekreacyjny bieg po dobrym, mocnym Dobrodzieniu, tak by rozluźnić i rozbiegać napięcie w nóżkach... ;) W sobotę wieczorem nastąpiło jednak drobne przemodelowanie celu, a mianowicie postanowiłem, pobiec na przyzwoitym (według moich proporcji) poziomie. W Dobrodzieniu "zaliczyłem glebę" i koniecznie chciałem się z niej podnieść, odrodzić się jak ten "Feniks z popiołów"... ;) Nie chciałem rekordu, bo i tak byłoby to nierozsądne biec na maxa, dzień po biegu (niecały bo start w Bielawie o 11), który wymordował i "wymiętolił" mnie niemiłosiernie... chciałem pobiec przyzwoicie, czyli poniżej 45 minut i tyle.
Całą noc lało, a i nad ranem nie przestawało... Fajnie! Wreszcie jakiś powiew świeżości. W Bielawie oprócz deszczu i drobnego chłodu przywitał nas wiaterek... Przez moment, przeszły nawet przez głowę myśli, by może jednak wykorzystać takie fajne warunki i złamać życiówkę, zwłaszcza że trasa również atestowana... Nie! Dziś rozsądek rozdaje karty! ;) Kto mnie pytał o plany, odpowiadałem zdecydowanie - mój cel: 45 minut!
Początek dobry i szybki, ale cały czas kontrolowałem się i na trzeciej pętli zwolniłem, a zaraz potem i tak poczułem ciężkie nogi po sobocie, więc kontynuowałem bez szaleństw... Bardziej od samego dystansu męczyło mnie pokonywanie pętli, których nie darzę sympatią. Lubię biegać trasami, które się nie powtarzają i są dla biegacza niespodzianką, a tym samym bardziej motywują. Wiem jednak, jak ciężko czasem wytyczyć taką trasę, bo wiąże się to z ograniczeniami ruchu, większą liczbą osób czuwających nad przebiegiem zawodów, a co najważniejsze... kasa też większa na to idzie... ;))) Warunki do biegania były jednak "miodzio", dlatego w główce tlił się drobny żal, że... w Dobrodzieniu tak nie było. Przy świeżych nogach i umyśle, można było fajnie nabiegać, ale nie mamy wpływu na to jakie warunki będą podczas zawodów... Przed metą standardowo finisz (szkoda tylko, że przy drobnym podbiegu), choć stawka się trochę rozciągnęła i nie było za bardzo kogo gonić i przed kim uciekać... ;))) Czas 44:35 bardzo mnie satysfakcjonował, bo pobudził mnie na nowo i odbudował morale, zwłaszcza sama świadomość posiadania jeszcze rezerw, z którymi mógłbym osiągnąć więcej, gdybym chciał i próbował... Nie chciałem i nie próbowałem... Był plan, więc go wykonałem! ;)))
Po biegu, tradycyjnie... "fotoseszyn" ze starymi znajomymi, jak również z nowo poznanymi... pozdrawiam sympatyczną parkę z Zakopca - Monikę i Dawida oraz Jagódkę, która jest na pewno najszybszą "gazelą" z mojej ukochanej wioseczki, z Krzyżowej, czyli krainy mojego błogiego dzieciństwa... ;) Sympatyczna i uzdolniona z niej młoda "śmigaczka", a jeśli tylko nabierze nieco pewności siebie... to sukcesy same będą dobijały się do drzwi i okien... ;) Życzę tego jak najmocniej.
P.S. Na zdjęciu... to co tygrysy lubią najbardziej... ;)))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora mamusiajakubaijasia (2010-07-24,08:39): Tygrysicom też się podobało ;) Na marginesie...fajnie się czyta takie relacje, bo świadomość, że nie tylko mnie Dobrodzień sromotnie skopał tyłek jest wielce pocieszającą:) szlaku13 (2010-07-24,10:13): Hm... Na fotce są cztery osoby Truskawko... ;) szlaku13 (2010-07-24,10:16): Wiadomo Gabrysiu... fajnie jest jak komuś jest źle, tak jak nam, a jeszcze lepiej, jak komuś jest jeszcze gorzej... ;))) szlaku13 (2010-07-24,10:18): Z widelcem to zazdrośnik... ;))) Cóż... nie każdy może mieć tak dobrze... ;))) szlaku13 (2010-07-24,10:20): Gdybyś Iza była, musiałbym wprowadzić system zmianowy... ;))) golon (2010-07-24,10:57): to na odcinku 2-3km mieliśmy taką samą sytuację ale 1ną gąbkę dostałem ale już się z rytmu wybiłem tak jak TY ;/ też się ciesze że wreszcie się spotkaliśmy i pogadaliśmy sobie :) do kolejnego spotkania szlaku13 (2010-07-24,11:29): A po co...? Chcesz wyciąć konkurencję? ;))) szlaku13 (2010-07-24,12:02): Hm... ;))) Ledwo od ziemi odrosłem, a już tak o mnie mówili... kombinator ;))) szlaku13 (2010-07-24,15:54): Raczej bym nie wolał... ;) szlaku13 (2010-07-26,15:50): Sam to powinieneś wiedzieć Wiechu... to jest jak zew natury... to się czuje ;))) Marysieńka (2010-08-14,10:09): Zawsze powtarzałam..wolniej zaczniesz ..szybciej skończysz:)))
Nie narzekaj..nie masz powodu...dużo gorzej byłoby gdybyś nie dobiegł do mety:))) dario_7 (2010-08-16,11:10): "Zielonogórski Hiszpan" powiadasz? ;) Heh... i mi dała popalić ta dobrodzieńska "zdycha", oj dała... ... A propos zdjęcia - Krzysiek za plecami zaczepiał Cię, że teraz jego kolej??? ;) szlaku13 (2010-08-16,16:06): Znaczy się... też chciał na kolanka...? ;)))
|