2008-05-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| III Mini Maraton im. Piotra Gładkiego czyli debiut w deszczu (czytano: 1570 razy)
Stało się. Debiut zaliczony - w deszczu. Nie byłem
tym zaskoczony, bo Gośka mówiła, że to jest normalne
dla Cracovia Maratonu.
Tydzień przed startem wyglądał trochę inaczej niż
planowałem ale nie było tak źle. Ostatnie dni
spędziłem w Tarnobrzegu tłukąc się po wertepach jak
oszalały. Nie mogłem się nacieszyć tą wspaniałą
odmianą po asfalcie Krakowskich Bulwarów.
Przeholowałem zresztą przez to wszystko i zacząłem
odczuwać ból w lewym kolanie.
Do Krakowa przyjechałem w sobotę wieczorem. O
roztruchtaniu nie było już mowy. Był 3 maja, więc
wszystkie sklepy pozamykane - oczywiście nie
przewidziałem takiej sytuacji. W związku z tym na
kolację zjadłem ogromny kawał pizzy. W niedzielę
planowana pobudka o 6:00 bo biuro zawodów czynne do
8:00 - oczywiście tego też nie przewidziałem. Z domu
wyszedłem za późno więc musiałem zapłacić 17 zł
taksówkarzowi, który ponarzekał trochę, że przez
maraton będą poblokowane drogi.
Wreszcie dotarłem. To co zobaczyłem na miejscu
przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Tłum kolorowo
ubranych facetów w rajtkach, unoszące się w powietrzu
podekscytowanie i atmosfera wielkiego święta.
Zacząłem zazdrościć im startu w maratonie. Mój wielki
debiut na dystansie towarzyszącego mu minimaratonu
wypadał blado i śmiesznie. Stanąłem grzecznie w
kolejce po numer startowy. Okazało się, że pomimo
wcześniejszej osobistej rejestracji wszelkie dane na
ten temat w internecie, numery i rozmiary koszulek są
zwyczajnie nieistotne. Dostała mi się koszulka XL i
numer startowy wypisany flamastrem. No cóż - frycowe
kosztuje. Trzeba było sprawę załatwiać wcześniej, a
nie w ostatniej chwili.
Miałem jeszcze jakieś dwie godziny do swojego startu
więc zacząłem się szwendać po Błoniach delektując się
smakiem przedstartowej gorączki. Wyglądałem trochę
głupio z ogromną torbą, w którą zapakowałem buty i
ciuchy. Wszyscy mieli co najwyżej małe plecaczki, a
ja łaziłem z takim bagażem jakbym przyjechał na
Błonia na miesiąc.
Mimo pewnych wcześniejszych zapowiedzi przybyłem na
bieg sam, tym milsze było spotkanie z moim kumplem z
liceum Michałem, którego nie widziałem jakieś sto
lat. Startował w maratonie. Już drugi raz.
Zaskoczenie, podziw i jakaś tęsknota za dawnymi
czasami, w których w bieganiu mało kto mógł mi
dorównać. Misiek zresztą wypomniał mi to. "Kto by
pomyślał, że będziesz się przymierzał do dziesięć
razy krótszego dystansu niż ja." - "Papieroski..."
Ale ma rację. Dziad jestem i tyle.
Poszliśmy do szatni bo chciał się przebrać (ja miałem
jeszcze po nim pół godziny do swojego startu), a tam
kolejne zaskoczenie: przeor Dominikanów z
Tarnobrzega. Niesamowite jaki ten świat jest mały.
Wyszliśmy z Michałem na zewnątrz. Jakiś facet z
aparatem poprosił, żeby zrobić mu zdjęcie. Kiedy
odwrócił się na chwilę zdołałem przeczytać na jego
koszulce: "Witar Tarnobrzeg". Pogadaliśmy chwilę -
też studiował w Krakowie, na Błonia przychodził na
piwo.
Wreszcie ruszyłem do szatni, żeby się przebrać i już
w stroju sportowym obejrzałem start maratonu.
Niesamowita sprawa. Kiedy maratończycy robili
okrążenie wokół Błoń ja zacząłem powolutku
rozgrzewkę. Jeszcze przybiłem śmigającemu Michałowi
piątaka drąc się za nim "powodzenia" i zamnknąłem się
w swoim światku.
Mam takie dziwne natręctwo, że za każdym razem zanim
zacznę bieg muszę się załatwić. Do biegu zostało
jakieś 10 minut, do toalet jakieś 800 metrów. Co
robić? Nagle zobaczyłem faceta, który jak gdyby nigdy
nic sikał sobie na Błoniach dziesieć kroków od ludzi
odwrócony tyłem. Nie namyślając się długo poszedłem w
jego ślady. I wtedy się zaczęło. Z grupki stłoczonej
przy starcie co cwilę ktoś wyskakiwał na moment i w
pośpiechu załatwiał sie na trawkę. Poczułem, że nie
jestem sam;)
9:57. Ustawiłem sie w grupce oczekujących. Znalazłem
się za Gośką. Bliałozielona ze zdenerwowania. Coraz
mocniej czułem adrenalinkę. Nie zacząć za ostro. Nie
zacząć za ostro.
Strzał! Zacząłem trochę za ostro. Jednak po paruset
metrach złapałem w miarę komfortowy rytm. Miałem
trochę drewniane nogi bo przez dwa dni przed startem
w ogóle nie biegałem. Trochę się obawiałem
przepychanki o pozycję, ale okazało sie, że
niepotrzebnie. Było ok.
Po jakichś 800 metrach podłączyłem się pod jakiegoś
starszego faceta, którego tempo mi odpowiadało.
Przebiegłem za nim jakieś pół dystansu, aż zaczął
słabnąć. Zostawiłem go i upatrzyłem sobie innego
zająca. Czułem sie świetnie. Dogoniłem grupkę młodych
gości, załapałem sie na zdjęcia, potem podpiąłem sie
na moment pod jakiegoś faceta. Na ostatniej prostej
biegłem coraz szybciej wyprzedzając kolejne osoby.
Spojrzałem na zegarek: poniżej 20 minut, tak jak
chciałem. Czułem, że tętno mam blisko maksa, a serce
wali jak oszalałe. Wreszcie meta.
Endorfinki, kochane endorfinki! Nie wiem czy biegłem
wystarczjąco długo, żeby się wydzieliły, ale wiem, że
byłem najwspanialszym bohaterem w historii ludzkości.
Hormony, ot co.
Po zawodach medal, grochówka, wspaniały finisz
Gordiejewa z Białorusi i rekord trasy. Coś
nieprawdopodobnego. Nie mogę się już
doczekać kolejnych startów. I tego najważniejszego za
rok: debiutu w maratonie w Krakowie. Obiecałem go
Michałowi.
Debiut uważam za udany. 0:19:04 i 115 miejsce na 317
startujących. Wiem, że na kolana nie powala, ale po
dziesięciu latach palenia i totalnego braku ruchu
początek został zrobiony. Najważniejsze jednak, że
dopiero teraz tak naprawdę obudziła się we mnie wola
walki, sportowa złość i żądza wygrywania z samym
sobą. Już za dwa tygodnie Interrun na 5 km. Juz teraz
czuję adrenalinę.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |