2020-10-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| ślęża, znowu w deszczu (czytano: 530 razy)
jak komuś się nie chce (lub nie potrafi) dużo czytać, to na koniec będzie podsumowanie.
mieliście kiedyś taką chwilę zwątpienia przed biegiem? nie stres, on jest często, ale takie uczucie, cytując Elektryczne Gitary: "i co ja robię tu? co ja tutaj robię?". no to dzisiaj po dojechaniu do Sobótki takie uczucie mnie ogarnęło.
3 tyg. temu decyzja, ze jedziemy do Wrocławia, no to może coś się da pobiec w okolicy, decyzją niezawodnej siły doradczej, z którą kłócić się można, ale po co?, padło na bieg w Sobótce - do wyboru był ultra, maraton, połówka i dycha. ultra nie wchodziło w grę, maraton, z pewnych powodów, też nie, ale połówka? - bardzo by siadła. przewyższeń za dużo nie ma, to się pobiegnie. zwłaszcza, ze niektórzy odczuwają głód startów po kiepskim sezonie, ja odczuwam głód medalików, od których jestem uzależniony.
no i w piątek, jadąc do Wrocławia, mogliśmy podziwiać ścianę deszczu. po południu na szczęście nie padało, można było iść na piwo, ale w nocy już tak. na szczęście zapowiadane były przelotne i nieduże deszcze na przedpołudnie. jadąc do Sobótki ponownie mogliśmy podziwiać ścianę deszczu. na miejscu zastaliśmy może nie ścianę, ale solidny jesienny deszcz. temperatura też nie nastrajała, całe 11 stopni. do tego decyzja o kurtce na bieg była mylna, kurtka biegowa została w szafie, a spakowana była kurtka rowerowa, b. cienka, na b. cienki deszcz. na szczęście w mojej czerwonej szafie (czyli na tylnym siedzeniu auta) zawsze się coś znajdzie, i znalazła się kurtka z gąsiora. wydawała się trochę za gruba, ale co tam...
no to start. biegu za dużo nie było bo już 10m za startem zrobił się zator, niektórzy, ja też, uważali, że dobiegną w suchych butach do mety, i zaczęli omijać kałuże. po ok. 500m ilość naiwnych zaczęła maleć, i myślę, że po ok. 2 km. każdy miał swoje dwie prywatne kałuże w swoich butach więc te publiczne przestały przeszkadzać. niestety, biegania dalej dużo nie było bo zaczęło się podejście, a potem zejście ze Ślęży, oba strome, oba w otoczeniu kamieni wielkości od małej kuchenki mikrofalowej do dużej lodówki. 7,5 km. minęło, a przebiegnięte może ze 100m. na szczęście w tym miejscu zaczęły się drogi, mniejsze nachylenia i można było pobiec, aż do 16km, kiedy to zaczęło się podejście na Ślężę od 2giej strony o podobnym schemacie. na szczycie już bez zaglądania do bufetu, alkoholu nie mieli, zaczynam ostatnie zejście, tym razem żółtym szlakiem, choć lepiej byłoby napisać żółtym strumieniem, prawie do końca, prawie stale w wodzie tak po kostki z której wyglądały kamienie. na szczęście, od połowy góry, to już bieg do mety. meta, medalik (wielkości małego talerza). posiłek regeneracyjny. pytanie "mięsny?", potem "jakie piwo?", widzę żateckie 0% i jakieś różowe słodkie, to mówię: "też męskie" i zaskoczony dostaję to różowe, bo okazało się, ze to akurat jest z alkoholem ;)
obiecane podsumowanie:
-myślałem, że będzie march-run, jak to zwykle w górach, okazało się że było to raczej trochę swim, dużo march mało run.
-jak we wtorek poszedłem pobiegać, to okazało się, ze jestem już tak stary, że tylko pies chce mnie jeszcze w dupę ugryźć (zresztą skutecznie). ale póki robisz coś pierwszy raz w życiu, stary nie jesteś, a był to mój pierwszy w życiu bieg strumieniem, przynajmniej w części zbiegu ze Ślęży żółtym szlakiem.
-było to moje drugie i też trzecie wejście na Ślężę. za każdym razem padało. pytanie do częściej bywałych w tej okolicy: "czy tu k...wa zawsze pada?"
-męskie piwo różowe? świat się kończy
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |