2020-03-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Balaton Szupermaraton 2020 (czytano: 990 razy)
Myśl:
Pomysł na udział w Balaton Szupermaratonie zrodził się – jak często się zdarza – przypadkiem. Podczas rodzinnych wakacji na Węgrzech (nad Balatonem dokładnie) jak zwykle sprawdziłem, czy biega się coś w okolicy w ramach zawodów w tym czasie, by wzbogacić ofertę wakacji o może jakiś start. I okazało się, że owszem jest impreza, ale nie letnia, a wiosenna i może nawet nie pomyślałbym o udziale w niej (daleko!), gdyby nie jej oryginalność: w wersji maksymalnej biegniesz każdego z kolejnych czterech dni i pokonujesz dystans od maratońskiego (to dopiero trzeciego dnia) do 53 km (dnia drugiego – na dobicie po pierwszym). Coś, co wydaje się jeśli nie nierealne, to na pewno trudne. Ale myśl wówczas już zakiełkowała…
Dojrzewałem to realizacji tego planu przez ponad dwa lata. Dwa lata normalnych regularnych treningów, dwa lata miesięcy z nawet ponad 300-kilometrowymi przebiegami. Dwa lata urywania kolejnych minut z wyniku maratonów. I dwa lata normalnego życia z pracą, rodziną, wyjazdami, wakacjami (w tym jeszcze jednymi nad Balatonem). Sam zresztą od razu do marzeń wybrałem wersję maksymalną biegu, bo organizatorzy dostarczają ich kilka (bieg sztafetowy, bieg w parach, bieg grup, pokonanie połowy z całego dystansu, zwykły pół- i maraton), a od przeglądania tych możliwości może się zakręcić w głowie.
Przed półtora rokiem postanowiłem, że wystartuję, pilnie więc śledziłem stronę organizatora (niemal martwą) i – gdy tylko było to możliwe – zapisałem się na bieg. Sporo czasu na oswojenie się z myślą o tym wyzwaniu. Przede wszystkim: nie wiesz (ja nie wiedziałem) jak się przygotowywać. Trening jak do maratonu? Chyba nie. Same długie biegi? Pewnie też nie za dobrze. Jakaś symulacja podobnego dystansu w kolejnych kilku dniach? Treningowo? – nigdy w życiu, toż to morderstwo! Nie tak się trenuje. A jak? Mój przyjaciel, a przy okazji biegacz znacznie bardziej zaawansowany i doświadczony stwierdził: „nie możesz się przygotować! Biegaj swoje, jak najwięcej, a te zawody to taki marszobieg – biegnie się głównie głową”… Dzięki za radę, Koleżko! No to robiłem swoje i czekałem cierpliwie. Różne inne cele, różne inne zawody (niektóre uznawałem za ważne i do nich trenowałem docelowo), ale z tyłu głowy wciąż myśl o zbliżającym się szaleństwie…
Przed biegiem:
Dojazd na Węgry nienajgorszy. Leciałem z Poznania do Warszawy i wkrótce potem do Budapesztu. Trochę zaspałem w domu (po dniu normalnych aktywności i krótkim biegu na dobranoc nie da się położyć wcześniej niż tuż przed północą, a pobudka niby o 3:00), ale na lotnisku i tak byłem na ponad godzinę przed odlotem. Tego momentu bałem się najbardziej – utrudnień w dotarciu na miejsce. Wystarczyłoby, by odwołano jeden z lotów, a już nie dotrzesz na miejsce na czas. Nic takiego się jednak nie stało i byłem w Siófok już ok. 14:00 (znów: prawdziwym niebezpieczeństwem było uśnięcie w pociągu, ale mimo kiwającej się głowy – pokonałem ryzyko).
Hotel średniej klasy jak na dzisiejsze standardy, ale pokój dość przestronny, a jak ktoś lubi klimaty z lat ‘80 (takie z późnego „Wodzireja”), albo jest miłośnikiem slow-life w węgierskim wydaniu, to może się tu poczuć naprawdę jak u siebie, a może i wzruszyć.
Węgrzy życzliwi, chętni do pomocy (dobrze jest podkreślać, skąd się przyjechało…), obsługa logistyczna bezproblemowa. Expo minimalne (ale żele i tabletki, a nawet coś na regenerację się kupi), posiłki zacne! Tylko miasto Siófok wygląda jak wyludniony Czarnobyl (lepiej nie szukać otwartych sklepów według aplikacji z komórki!); zupełnie nie przypomina tętniącej latem życiem letniej stolicy wypoczywających Węgier. Jak dla mnie, to nawet odmiana na lepsze – przy tych wymarłych uliczkach z pięknymi domami wydaje się bardzo urokliwe. A wiem, co mówię, bo widziałem je latem, więc jeśli nie jesteście zwolennikami wakacyjnych Krupówek…
Dzień pierwszy (48,41 km):
Zaletą startu zaplanowanego na 10:45 jest możliwość dłuższego wyspania się. Albo wstania na śniadanie i dowolnego zagospodarowania tych bonusowych dwóch godzin poranka. Śniadanie wyborne: odnajdą się przy nim i miłośnicy muesli, i tłustożercy (inaczej – cóż jedliby Węgrzy?). Moje dwie godziny przeznaczam na relaks z książką i dokończenie odcinka serialu.
I oto po dwóch latach stoję na linii startu, by ruszyć na trasę znaną mi już częściowo z letnich urlopowych wybiegań. I mam zamiar każdego z czterech dni zawodów przebiec więcej, niż kiedykolwiek podczas letnich treningów nad Balatonem w ramach przygotowań do różnych jesiennych maratonów… Trochę zamieszania generuje tłum rowerzystów (dozwolony przez organizatorów suport indywidualnych zawodników), ale okazuje się, że ruszają oni na trasę na kilka minut przed biegaczami i będą chwytać ich już gdzieś dalej, jadąc obok nich i wspomagając na trasie.
Start i ruszamy. Obiecuję sobie biec dość równo i tylko przez kilka chwil utrzymanie założonego tempa okazuje się niemożliwe, bo ścieżka wąska, a biegaczy tłum. Już po kilkuset metrach tłum rzednie, a każdy znajduje własne tempo.
Sam bieg w tym dniu, to właściwie maraton wydłużony o kilka kilometrów. Tempo jednak dość zredukowane, więc chciałoby się trochę przyspieszyć, a z drugiej strony na mecie i tak rewelacyjnie się nie czuję – jestem jednak dość zmęczony, bo 48,5 km swoje robi. Tabliczkę z oznaczeniem finiszu maratońskiego mijam w czasie 3:27 i byłby to mój najsłabszy wynik na tym dystansie, ale nie wiem, czy i jutro uda się utrzymać tempo 4:55-5:00 min/km?
Pogoda wspaniała: 11ºC i słońce niemal przez cały czas. Uświadomiłem sobie, że nie zabrałem kremu z filtrem (a mam go na check-liście), bo znów uwierzyłem w zapowiedzi chmur i deszczu we wszystkie dni biegu. Opaliłem się na karku, czego nie cierpię. Bieg samym brzegiem Balatonu mniej niż przez połowę trasy, a często uliczkami domków i wówczas nieco cienia od drzew. Gdy na samym jeziorem – wówczas duża ekspozycja i na słońce, i na wiatr (dobrze, że nie wiało jak poprzedniego dnia – tuż przed zawodami). Bez istotnych dramatów na trasie, bez większych kryzysów (małe mrowienie mięśni goleni przepowiadające skurcze i zwykłe zmęczenie, a może i znużenie). Po biegu bardzo przyzwoity i bogaty zestaw regeneracyjny i świetnie rozwiązany logistycznie powrót do hotelu w Siófok.
Na miejscu okazuje się, że jednak jest kilka niezbyt groźnych i dokuczliwych otarć, ale: mało dokuczliwych dziś, a co powiem o nich pojutrze? I jeszcze brak blokady odpływu w zlewie hotelowego pokoju – tu z pomocą przychodzi śmietnik opróżniony z worka, który na chwilę staje się misą do prania; część z dzisiejszych ubrań potrzebuję w kolejnych dniach – nie miałem ochoty zabierać pełnych nowych zestawów na cztery dni, a na dzisiejszych sól widać gołym okiem… Jedynie butów mam dwie pary: krótsze dystanse jak dzisiejszy i z trzeciego dnia biegam w kończących już swą karierę Kinvarach 8, a dystanse ponadpięćdziesięciokilometrowe mam zamiar pokonać w Ride ISO (też od Saucony).
Zegarek wylicza potrzebę odpoczynku po dzisiejszym wysiłku na 120 h. No spróbuję…
Dzień drugi (53,30 km):
Trochę inaczej niż wczoraj, gdy szykujących się do biegu zawodników mogłem wprost oglądać z wysokości piątego piętra hotelu – start był pod nosem. Dziś jedziemy na start 50 kilometrów: do miejsca, gdzie wczoraj skończyliśmy. Pobudka więc, śniadanie, pakowanie i wyjazd nieco wcześniej, no i z całym dobytkiem, bo kolejna noc już w innym miejscu.
Deszcz. Dość intensywny i to przy temperaturze 4ºC, więc perspektywa nieciekawa. Aura jest jednak dla biegaczy łaskawa i po przyjeździe na miejsce mamy już 8ºC, wygasający deszczyk i jedynie mokrą trasę. W ciągu całego biegu zresztą tylko kilkukrotnie i na krótko wróci mżawka. Prognoza pogody z dnia wczorajszego więc do bani (zapowiadali intensywne opady), ale na plus.
Bieg – początkowo trochę chłodno (no tak naprawdę, to na starcie mną telepie z zimna – z niedospania, wygrzania w busie, emocji), ale po pierwszych kilometrach się rozgrzewam. Do tego stopnia, że zdejmuję komin założony w pośpiechu tuż przed samym startem. Początkowo nogi trochę drewniane, ale i to mija. O dziwo, przez cały nie ma żadnych zapowiedzi skurczów znanych mi już z pierwszego dnia.
Co pięć kilometrów znacznik odległości, oczywiście również tabliczka z oznaczeniem dystansu maratońskiego i tylko ta świadomość przy jej mijaniu, że przed Tobą jeszcze 10 kilometrów… Punkty odżywcze również co 5 kilosów, a na nich: napoje przeróżne (w tym oznaczone z wapniem i – osobno – z magnezem), owoce (banany, pomarańcze w cząstkach, jabłka), bakalie (tak!), słone precelki i paluszki (tak!) i mnóstwo słodyczy w kawałeczkach. Takich bufetów nie widziałem nigdzie! A przy tym na każdym kolejnym przysmaki ułożone w ten sam sposób, więc można celować w nie niemal w ciemno.
Co chwila na trasie wyprzedzają Cię jakieś postacie, ale masz świadomość, że tu biegnie jednocześnie kilka biegów (dziś np. półmaraton). No i sam też napieram, a przez długie odcinki trasu udaje się utrzymać tempo z przedziału 4:55-5:05 min/km, choć średnia z trasy poniżej 5:00 min/km jest nieosiągalna – trochę czasu tracę na punktach odżywczych, chwilę przy pisuarze, ale ogólnie: zadziwiająco równe tempo. Sporo nudy i niedogodności umniejsza mi zresztą niedogodność związana z narastającym otarciem pleców od plecaka oraz przyjemność słuchania dość absorbującej książki – „Na ramionach olbrzymów” Umberto Eco i próba zrozumienia, co autor „ma na myśli” (też sobie książkę wybrałem na bieg – erudycką literaturę filozoficzno-antropologiczną…).
Na trasie kilkukrotnie pojawiają się dwie postacie: para na oko sześćdziesięcioparolatków w niebieskich perukach na głowie i wybijająca rytm na mini-bębenkach. Początkowo spotykam ich około piątego kilometra biegu, a potem jeszcze kilkukrotnie (6 czy 7 razy) co kilka kilometrów – ostatni raz na finiszu biegu. A i oni zdają się rozpoznawać poszczególnych biegaczy i kibicować im z wielkim zapałem. Po biegu im podziękowałem za ten doping – to było coś ekstra.
A’ propos ekstra – organizatorzy przygotowali coś tego typu na finał biegu, gdy po ponad czterech godzinach klepania i pokonaniu już 53 kilometrów nagle okazuje się, że meta zlokalizowana jest na parkingu przed zamkiem, a dostać się tam można… 300-metrowym stromym podbiegiem. Tam powinni fotografować nasze miny – w miejscu, gdzie podbieg ów widzi się po raz pierwszy!.. I właśnie na tym podbiegu – gdy po raz pierwszy przeszedłem do marszu – usłyszałem „zapierdalaj, Marek!”. I krzyczała to dziewczyna, którą ja – oznaczoną biało-czerwoną flagą na ramieniu – dopingowałem na finiszu jej sztafety. Jej też podziękowałem po biegu za te tak potrzebne mi wówczas słowa, które poderwały mnie do ostatniego zrywu.
Po biegu podróż w busie organizatorów i z nimi samymi do hotelu. Długa wymiana uprzejmości. Hotel w Tapolcy rewelacyjny! No i te atrakcje na miejscu: masaż, baseny i sauny! Okazuje się jednak, że jeszcze jednym małym kosztem zdrowotnym (prócz otartych pleców) okazał się pęcherz, który „wyklepał się” od kilometrów na szczycie palca czwartego stopy (u mnie palca pechowego – jeszcze nie odrósł paznokieć po grudniowym maratonie). Rozprawiłem się z nim od razu po przybyciu do hotelu (pamiętajcie o igle do pęcherzy) – to jednak w sumie niewielki koszt fizyczny tego sporego dziś wyzwania. Nie mogę jednak ostatecznie – ze względu na świeże rany - skorzystać z kompleksu tych basenów ani saun. Wielka szkoda, bo przecież węgierskie kompleksy basenowe, te ich fürdo z wodami termalnymi to moja wielka miłość…
Dzień nieziszczonej katastrofy i niespełnionej złej przepowiedni. Ogólnie cały czas czekam na jakąś katastrofę, a ona nie następuję… Bałem się tego dnia chyba najbardziej, bo to i pierwszy dzień po znacznym wysiłku z dnia poprzedniego, i dystans najdłuższy. Chyba to ten lęk jakoś mnie zmobilizował?.. Co zdecydowanie nie oznacza, że nie czuję respektu przed maratonem jutro, czy kolejną pięćdziesiątką pojutrze…
Dzień trzeci (43,47 km):
Wstaję rano i widzę słoneczny dzień z niewielkim zachmurzeniem. Świetnie – myślę sobie – przynajmniej spalę sobie kark z drugiej strony (teraz już biegniemy północną stroną Balatonu, więc „w drugą stronę” – jakoś na wschód). Postanawiam też nie biec z plecakiem i polegać tylko na żelach i bufetach, które przecież co około 5 km; po pierwsze chcę dać odpocząć plecom, a poza tym to najkrótszy dystans, a maratony przebiegałem bez plecaka.
Dziś – oprócz nas biegnących swoje ponad 43 km w ramach kilkudniowego wyzwania – mamy też na trasie maratończyków pokonujących regularny dystans 42,195 km. Ja zakładam próbę prostego (prostego?!) utrzymania tempa 4:50-5:00 km/min.
Po tradycyjnym węgiersko-obfitym śniadaniu, dowożą nas na start (jaki piękny ten region Badacsony! A wina stąd jakie dobre! Wiem skądinąd…) i ruszamy – znów nie za wcześnie, bo o 10:20. I znów każdy indywidualnie odpala swój śmieszny chip-kluczyk (pierwszy raz widzę taki system chipów startowych!) zamontowany najczęściej na palcu w „dziurce” maszyny czasu, więc start trwa i trwa mimo że „startują” nas aż cztery osoby, ale zaletą tego jest, że ani przez chwilę nie biegnie się w szalonym tłumie tuż po starcie.
Pogoda taka sobie; przeważnie słonecznie, ale na ekspozycjach kombinacja dość silnego wiatru i słońca daje jednak dość dojmujące uczucie chłodu, więc cieszę się, że wybrałem longsleeve z domieszką wełny merynoskiej i rękawiczki. Nawet jeśli okresami jest mi w tym zbyt ciepło (jednak 11-12ºC), to i tak chyba wolę lekko się przegrzać, niż zmarznąć na kość. Czy trzeba dodawać, że wiatr jak wieje, to oczywiście zawsze w twarz?
Trasa biegu okazuje się dziś obfitująca w pagórki (ach ten rejon Bodacsony!), a więc i dość liczne podbiegi. W porównaniu do „stołu” dnia pierwszego, to mamy dziś prawdziwe góry. Oczywiście – jak wiatraki w Don Quichocie – góry te okazują się na pewno niewielkimi pagórkami dla niebiegających, a to w naszych głowach okazują się tak demoniczne, ale też nie mamy dziś dnia pierwszego, a trzeci! Na podbiegach wiatr hula szczególnie – to chyba oczywiste! Tempo biegu więc rwane: na podbiegach spada o 0:30-0:40 min/km (wiele osób przechodzi do marszu), a na odcinkach wypłaszczonych i „z górki” utrzymuję je w zakresie szybszego, niż planowałem. Ale skoro nogi jeszcze niosą? Boję się tylko dalszych etapów biegu.
Balaton widziany dziś przeważnie z pewnej odległości, ale za to w jakich perspektywach; jaki szarobłękitnozielony! Kolor nie do pomylenia z barwą innych akwenów.
I znów też – to już drugi dzień z rzędu – pojawiają się „dobosze” w niebieskich perukach, i – podobnie jak wczoraj – przemieszczają się po trasie tak, że spotykam ich kilkukrotnie. Nawet ludzie nie wiedzą, jakie to motywujące: że im się tak chce i że też się przy tym tak świetnie bawią. A w ciągu tych dwóch dni sami też przemieścili się od punktu wyjścia o niemal sto kilometrów.
Mały nieprzyjemny incydent po biegu: dojeżdżamy do hotelu w Balatonálmadi i na miejscu nie ma mojego bagażu – pojechał do drugiego hotelu oddalonego o 20 km z drugą grupą biegaczy. Nie mam więc: telefonu, pieniędzy (mam karę płatniczą!), dokumentów, odżywek regeneracyjnych i przedstartowych, kosmetyczki i ubrań na zmianę. Ktoś z szefostwa biegu wypytuje o opis bagażu i zapewniają, że dostarczą go jak najszybciej, a tymczasem „try to relax in your room”. Nie mogąc się więc ani wykąpać (w co się przebiorę?), ani uprać rzeczy potrzebnych na jutro – wchodzę do łóżka pod kołdrę i już po chwili czuję nirwanę. Jest mi ciepło, nie denerwuję się (o dziwo, bo w takich sytuacjach bywam choleryczny!), nie myślę o nowym pęcherzu na moim felernym palcu stopy i niemal już wyrwanym paznokciu - niemal zasypiam, gdy oto zjawia się mój bagaż! Jest! Więc to tylko drobna wpadka – wybaczam.
Z samym Balatonálmadi wiążę też ważne wspomnienie, bo to miejsce moich pierwszych węgierskich wakacji sprzed trzech lat. Schodzę więc z górki, na której zlokalizowany jest hotel w kierunku centrum (trudno w tej miejscowości o coś takiego) i oto jest – działająca lodziarnia Amaretto! Najlepsze lody nad Balatonem, a może i jedne z lepszych na świecie. Tylko je podziwiam i nie odważam się zjeść – raz, że jakoś nie do końca mam ochotę przy tych 6-7ºC wieczoru; dwa, że może czar by prysł (a wiem, że nie, bo w kolejnym roku znów je jedliśmy – niby to „przejazdem”), no i wreszcie – z poczucia solidarności z rodziną w Polsce, która miałaby mi może za złe tą drobną dodatkową rozkosz…
Jutro finał. Nie wiem, czego się spodziewać: zmęczenia i kryzysów, czy euforii?
Dzień czwarty (51,21 km):
Każdego dnia rano mam wrażenie, że coraz trudniej mi się spakować w walizkę, a zabieram ze sobą z hotelu do hotelu cały tutejszy dobytek. Tyle tylko, że nie przybywa mi go, wręcz przeciwnie – zjadam codziennie coś ze sportowych odżywek.
Zapach śniadania czuć już na ósmym piętrze hotelu, gdy tylko wychodzę z pokoju i wsiadam do windy. O 6:00 jakoś średnio czuję się w ogóle obudzony, by mieć ochotę na jedzenie; o ile w poprzednich dniach jadłem śniadania z przyjemnością, tak dziś wmuszam je raczej w siebie.
W Balatonfüred jesteśmy ok. 7:30, a start mamy za godzinę (spokojnie mogli pozwolić nam spać o godzinę dłużej). Na szczęście możemy schronić się w lobby niezbyt oddalonego od linii startu hotelu, gdzie niewielka grupka szczęśliwców spędziła ostatnią noc, nie ruszając się z miasteczka. Jakieś rozmowy przed startem; wszyscy dość już zmęczeni, bardziej obeznani z trasą ostrzegają przed podbiegami w okolicy 20. kilometra.
Na linii startu ziąb! Jest niby pewnie zapowiadane w pogodzie w aplikacji Yahoo to 6-7ºC i słońce, ale jednocześnie silny zimny wiatr, co w sumie daje – o czym aplikacja informuje dopiero dziś – odczuwalne 0ºC! A mi właśnie dziś fantazja podpowiedziała ubranie się w krótki rękaw! Może to kwestia orzełka na lewej piersi w tej koszulce? I tak zasłoni go częściowo ramię plecaka… Opcja przebrania się odjechała właśnie wraz z moim bagażem do Siófok – na linię mety. Jestem pełen obaw – to mój pierwszy tak poważny błąd podczas całej imprezy. Za przebłysk zdrowego rozsądku uważam jednak zabranie rękawiczek i – decyzja z ostatniej chwili – komina na szyję. Do ostatniej minuty owijam się folią z poprzedniego dnia, ale wreszcie nadchodzi czas „odczipowania się” na starcie i wybiegnięcia na trasę. Zrzucam osłonę i uderza we mnie wiatr, aż ząb na ząb nie może trafić. I mam tak przez pierwsze 2-3 km, potem już nieco lepiej, a gdzieś tak od połowy trasy – nawet dość ciepło. W ostatniej części biegu wiatr ustaje i jak wybiegam na pełną ekspozycję, to jest mi naprawdę ciepło.
Pierwsze 20 km trasy nic jeszcze nie mówi o jej dalszym ciągu – jest w miarę płasko, niewielkie podbiegi i niewielkie też zbiegi. To że nogi jak z drewna, to kwestia z zupełnie innego wymiaru. Biegnie się więc średnio, ale jakoś to idzie do przodu: pilnowanie odżywienia na odpowiednich kilometrach, na każdym bufecie izo i napój z magnezem oraz jakieś dodatki (przeważnie kawałki banana) i pilnowanie tempa. Planem na dziś było trzymanie się okolic 5:00 min/km i to raczej w sensie „jak najmniej powyżej” a nie pukanie w limit od dołu… I o dziwo płaskie odcinki idą tak w okolicach 4:50-5:00, ale na niewielkich nawet wzniesieniach tempo spada wyraźnie. Nie mówiąc już o piekielnych wzniesieniach w drugiej części biegu i stromym podbiegu gdzieś w okolicy 35. km (wcale nie na 20. km!) gdzie na zegarku notuję jakieś 6:40 min/km. Oczywiście po pokonaniu każdego wzniesienia mija dobra chwila, nim w ogóle wróci się do przyzwoitego tempa, nieważne czy na płaskim, czy na zbiegu – nogi takie dziś już są. Wdrapanie się na tą ostatnią górę daje wprawdzie wspaniały widok na rozległą część Balatonu i piękną jego barwę z refleksami słońca na jego powierzchni, ale jakim kosztem to osiągamy! „Hungarian sense of humour”, jak rano nazwał te podbiegi w końcówce najdłuższych dystansów jeden z tubylców…
Ale już jedynie może z 10-12 km do mety. Niby sporo, ale ileż to jest wobec całego pokonanego już dystansu. Jeszcze kilka szarpiących „czwórki” zbiegów (no, skoro się wspięliśmy…) i już bieg po płaskim przez 6-8 km do samego Siófok. I tu o dziwo: tempo znów w okolicach 5:00, po chwili widzę 4:50, zaczynam wyprzedzać kilku poprzedzających mnie biegaczy (część z nich na trasie wyprzedzała mnie), potem kolejnych by na odcinku ostatnich 2 km notować już tylko przedział 4:40-4:35 min/km. Nogi nagle niosą jak szalone (właściwie ich nie czuję ;) ), wyłączam audiobooka, by czuć jedynie przyspieszony własny oddech i szum krwi w uszach i… wbiegam na metę! Nie mogę wręcz opanować wzruszenia – któż tego uczucia nie zna? Medal tego wydarzenia, to jedno z moich najpiękniejszych trofeów (i jeszcze w takich balatońskich barwach!). „I did it!” szepczę do szefa biegu, który zawiesza mi go na szyi.
Teraz zdecydowanie nie zastanawiam się, jak poszło mi tego dnia w stosunku do bezpośrednich rywali (zajmowałem całkiem niezłą lokatę w kategorii wiekowej), ale w tracie biegu myślałem i o tym. Pocieszałem się w tym jedynie faktem, że wszelkie niedogodności (wiatr w twarz, ziąb, piekielny charakter wzniesień) dotyczą wszystkich w równym stopniu, a nie mnie jedynie. Później okaże się, że utrzymuję w klasyfikacji wiekowej pozycję z dnia poprzedniego (a w pierwszych dniach moja pozycja nieznacznie pięła się na liście) – jestem przeszczęśliwy.
Ogarniając się w hotelu (ocena strat zdrowotnych, prysznic), otwieram szeroko drzwi balkonowe i jeszcze długo słyszę gwar mety, która zlokalizowana jest bezpośrednio pod moim balkonem. I nagle Endomondo z telefonu (włączane jedynie podczas badmintona i na siłowni) mówi mi „na razie brakuje treningów w tym tygodniu. Nie przejmuj się, dzisiaj jest wspaniały dzień, żeby zacząć!” Ja prdl. Śmieję się – popracuję nad tym. Niesamowicie jest stać na balkonie hotelu, widząc majaczący gdzieś w oddali południowo-zachodni koniec Balatonu (okolice Keszthely?) i myśląc „byłem tam przedwczoraj – biegiem”.
Podsumowanie:
Po samym moim biegu wiem tyle, co i przed: nie wiem, jak się przygotować na takie wyzwanie (tu kumpel Marcin miał rację). Ale już nie miał racji mówiąc, że to taki „marszobieg”. Przeszedłem do marszu raz i to na pół minuty (dzięki M. z warszawskiej grupy!) A jednak biegłem jak nie ja – bez skurczów (a tak mnie lubią) i z mocnymi wyraźnie i długimi finiszami (no to już zdecydowanie nie jak ja!) – oto dobre rozłożenie sił z zapasem na widowiskowy finał! Jakoś ten organizm wie, jak przebiec te dziwne dystanse, bo na 5 km przed finałem każdego dnia czułem się równie wypompowany.
Dla wszystkich chcących zmierzyć się z tymi zawodami trzeba powiedzieć, że jest to wyzwanie. Wyzwanie treningowe, logistyczne i finansowe. Musisz wyrwać się na kilka dni z normalnego życia, zostawić pracę i rodzinę. Zaplanować dotarcie na miejsce, całą logistykę już nad Balatonem. Albo zdać się na organizatorów (bo dostajesz od nich ofertę) i wówczas cała otoczka (jedzenie, hotele, transport na start i z mety do kolejnego hotelu, gdzie już czekają Twoje bagaże) jest poza Tobą. Trochę to kosztuje, ale o ile nie masz jakiegoś wsparcia towarzyszącego Ci w kolejnych dniach – to jest to dobre rozwiązanie. Wówczas Twoim jedynym zadaniem – jak piszą organizatorzy – jest biec. Sama organizacja nie pozostawia nic do życzenia; porządni ludzie z takim dla nas dość swojskim luzem i dużą empatią (wiadomo - bratanki!).
Jednak przyjeżdżając sam i bez żadnego suportu – jak ja – wychodzi się nieco na freaka, co widać i w oczach innych biegaczy i w tym większej opiece, jaką otaczają Cię wspaniali organizatorzy.
Czy jest to bieg, który można polecać? Jak kiedyś zadam sobie to pytanie na poważnie, to zajrzę do tej własnej jego recenzji pisanej na gorąco, by dać sobie na nie odpowiedź… I po to chyba ją w ogóle napisałem – żeby pamiętać to tak, jak czułem dzień po dniu uczestnicząc w tym niezwykłym wydarzeniu. Sam zresztą zainspirowałem się podobnymi recenzjami innych biegaczy, by wystartować w różnych biegach (maraton z Walencji!).
Apel: jeśli spotkacie w Polsce Węgra, to traktujcie ich po przyjacielsku, tak jak i oni nas traktują! I każdy ma jakąś z Polską związaną opowieść (młody chłopak prowadzący mnie do busa opowiada mimochodem, że ojciec – matematyk – współpracuje z Uniwersytetem w Białymstoku, itp.). Podobnie jak wielu Polaków z węgierskich wakacji w latach ’70 i ’80 (nie przytoczę tu erotycznej opowieści, jaką z rozmarzeniem uraczył mnie taksówkarz wiozący mnie na lotnisko…).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |