2018-05-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dzieci, góry i topór (czytano: 1892 razy)
Z marzeniami chyba już tak jest że albo się na nie długo czeka albo spełniają się hurtem.
Dzień przed zawodami Beskidzki Topór mam inny ważny wyjazd z moimi dziewczynami na zarazem ich pierwsze i moje pierwsze ważne zawody gimnastyczne. Marzenie z dzieciństwa, które zostało gdzieś odłożone na półkę - może w innym życiu nagle ożywa zupełnie nieoczekiwanie za sprawą grupy zdolnych i bardzo pracowitych dziewczynek, które tak jak ja gdy byłam w ich wieku wolny czas, spędzają na robieniu na trawie przed domem gwiazd, mostków i szpagatów. Wycieczka całodniowa pochłania mnie bez reszty i ani się oglądam a już jest piątek wieczór. Wiem tylko że ja i moja szybsza połowa musimy dojechać do Andrychowa i że mam jutro biec maraton. Na szczęście po drodze do celu jest rodzinna Częstochowa w której możemy zostawić z dziadkami dzieciaki. Oznacza to jednak podróż na noc tam i wyjazd z samego rana na start w dniu biegu. Plan niezbyt idealny ale jedyny jaki mamy. Po dość długim sprzątaniu i pakowaniu do Częstochowy docieramy chwilę przed północą. Okruszek który przespał prawie całą podróż natychmiast otwiera oczy i analizuje głośno sytuację. Ze starszym już nie małym Aleksandrem jest ciut łatwiej wystarczy powiedzieć mu wprost aby poszedł spać. Koniec końców zasypiam na brzegu łóżka z nie swoimi zdecydowanie nogami na głowie gdzieś w okolicach pierwszej, a chwilę później (tak mi się przynajmniej wydaje) dzwoni budzik. Pierwsza myśl jest taka: jak dobrze że to nie ja prowadzę co nie zmienia jednak faktu że aby wyrobić się z Częstochowy do Andrychowa na 9 rano musimy ostro się sprężać a to w godzinach porannych nie jest moją mocną stroną. Udaje mi się jednak wykonać wszystko co trzeba i niczego nie zapomnieć. Na miejscu jesteśmy pół godziny przed startem. Szybka wizyta w biurze zawodów i już jestem gotowa do startu. Moja Szybsza Połowa biegnie Toporek godzinę później. W drodze do samochodu aby zostawić resztę niepotrzebnych rzeczy, spotykam znajomych jest moja przyjaciółka która serce też dawno zostawiła w górach i z tego też względu właśnie w nich świętuje swoje urodziny, są starzy znajomi z najdłuższej biegowej wycieczki do Chamonix w jaką się wybrałam z nimi razem rodzeństwo - Michał i Ania.
-Oooo cześć, jaka miła niespodzianka - mówię z uśmiechem na powitanie bo przed biegiem nie przeglądałam nawet listy startowej i nie sądziłam że ich tu spotkam.
Jak się okazuje Michał nie startuje, ale robi nam sporo zdjęć i zagrzewa do walki.
Dzień wydaje się być idealny do biegania nie za zimno nie za ciepło, jakieś chmurki, przesympatyczny pan Zenek po drugiej stronie mikrofonu, który zawsze ciepło mnie wita i tylko ta brama startowa stoi jakoś dziwnie - tuż za przejazdem kolejowym. Żartujemy nawet sobie że jakby jechał pociąg to od razu połowa stawki wycięta. Z tą myślą ustawiam się na starcie na samym początku. Odliczanie nietypowe bo od pięciu do zera i ruszamy najpierw asfaltem pod górę by skręcić na jakąś łąkę pięknie zieloną w porannym słońcu i wbiec ostatecznie do lasu gdzie jest więcej cienia ale za to trochę też wilgotno po ostatnich deszczach. Z początku widzę obok siebie jakąś dziewczynę zostaje jednak ona gdzieś z tyłu za jednym z zakrętów i tak jestem wśród czołówki facetów jedyną kobietą. No tak jak zwykle za szybko zaczęłam myślę sobie i czekam aż mnie któraś z dziewczyn dogoni i wyprzedzi. Mijają kilometry, ale ku mojemu zdziwieniu nic takiego się nie dzieje. Ścieżka faluje łagodnie raz w górę raz w dół co zachęca do podkręcania tempa. Biegnę więc jak mnie nogi niosą nie zastanawiając się zbytnio aż trafiam na ścianę płaczu lub błota co bardziej oddaje obraz sytuacji. Nie to, że nie lubię podejść, ale zastanawiam się skąd nagle taka góra wyrosła na prawie płaskim terenie. Moment spowolnienia wykorzystuję na to, aby zjeść pierwszy żel i analizuję sytuację. Mam w nogach już 10km i wygląda na to, że wciąż biegnę na prowadzeniu może by tak spróbować ten temat kawałek pociągnąć. Z pomocą przychodzi mi już za chwilę zbieg i dalsze dość łagodne pagórki, które łykam w pełnym biegu jeden po drugim. W pierwszym punkcie na 15km jestem po niewiele ok 1h40min. O dziwo mają tu colę i pomarańcze :-) uśmiecham się do siebie bo to moje ulubione startowe połączenie. Teraz to już wiem, że to będzie dobry bieg. Pytam za ile kolejny punkt i po informacji, że za 6km prawie nie dolewam wody do bidonu dam radę myślę sobie. Przede mną w miejscowości Ponikiew całkiem przyjemny łagodny zbieg asfaltem. Rozpędzam się aż za bardzo i prawie zbaczam z kursu na szczęście kolega z tyłu krzyczy coś za mną i szybko reflektuje się, że pobiegłam kawałek za daleko. Zerkam w lewo i widzę tam rząd tasiemek, szybka korekta nie kosztuje mnie praktycznie nic na czasie. Jest dobrze i wciąż w bardzo dobrym tempie udaje mi się dobiec do drugiego punktu. Tam praktycznie znikąd wyrasta przede mną znajomy ultras z podróży życia do Chamonix i trzymając aparat w ręce informuję mnie, że prowadzę. W punkcie gdzie zamierzałam właśnie napić się coli akurat jej nie ma są jednak żelki i woda to mi musi wystarczyć. Michał wypycha mnie z punktu cykając kilka zdjęć na pożegnanie. Wybiegam jakby przede mną miał być dłuższy płaski odcinek tymczasem prawie od razu zaczyna się robić pod górę i jak się za chwilę przekonam temu podejściu ma nie być końca. Po około 2km asfaltowa ścieżka się kończy i tak większość biegaczy przechodzi do marszu jak staram się wciąż biec choć oddech już nie tak lekki jak na początku. Spotykam biegacza w długich spodniach którego minęłam gdzieś przed metą w Szczawnicy. Rozpoznaje mnie i próbuje zagadać, ale trudy podejścia powodują że zamieniam tylko kilka słów i tempem szarpanym wspinam się coraz wyżej i wyżej. Na pocieszenie mam profil trasy z którego wynika że choć przede mną jeszcze prawie 7km podejścia to szczyt jest w okolicach 900m n.p.m. a więc powinnam dać radę bez problemu. Tu jednak pojawiają się małe trudności. Łyk wody z bidonu i okazuje się że jednak nalałam izotonik. Niby lekki i smaczny ale jednak w połączeniu z kolejnym żelem ciut mnie zamula. Na dodatek spadek tempa na podejściu powoduje, że o dziwo zaczyna mi być ciut zimno w ręce. Znak to nieomylny obijam się tu zamiast cisnąć, a przecież wciąż jestem na prowadzeniu. Ta myśl mnie jakoś otrzeźwia i biorę się ostro do pracy. Jestem wprawdzie jeszcze trochę zmulona, ale pocieszam się faktem że na kolejnym punkcie na Leskowcu (30km) na pewno będzie cola i pomaraczńcze. Muszą być. No i są nie mylę się. Za ich sprawą prostuję się i ożywiam, zmulenie ustępuje natychmiast. Patrzę na zegarek 3:32:00 uuu ale zamarudziłam na tym podejściu. Oglądam się za siebie z lekkim niepokojem. Nie widzę za sobą jednak wciąż żadnej kobiety. Nieważne trzeba walczyć, walcz walcz tłukę się w myślach i udaje się zebrać do biegu pod górę. Krótkimi kroczkami jakoś idzie choć łydki palą, trudno wiem że to mój atut choć w kozaczki się nie wcisnę, w (śmiało to można rzec) topornym biegu górskim cieszę się, że tą siłę w nogach mam i robię z niej użytek. Nadchodzi ta chwila kiedy powoli doganiam biegaczy z pierwszymi kryzysami. Chłopaków łapią skurcze, jest nawet jedna wywrotka przypominam sobie siebie samą z ostatnich metrów Szczawnicy widząc leżącego biegacza skrzywionego z bólu. Ktoś pomaga mu wstać ktoś daje magnez, ja biegnę dalej. Zaczynam spotykać biegaczy z trasy 73km widząc ich zmęczenie aż chce się przejść na chwilę do marszu nie ulegam jednak pokusie. Bardzo potrzebuję teraz motywacji. Zaczynamy rozmawiać z chłopakiem z którym od dłuższego czasu mijamy się na trasie. Ma kryzys, narzeka na żołądek wciąż jednak biegnie szybciej ode mnie podrywam się w sobie do pionu i od razu mi lepiej. Staram się go jakoś pocieszyć okazuje się że biegł też w Szczawnicy dłuższą trasę ale żołądek pokonał go na 44km.
- A jaki tam miałeś czas - pytam
- gdzie?
- no tam jak zszedłeś na 44km?
- jakieś 6 i pół godziny
- no to tu idzie Ci znacznie lepiej, bo biegniemy na jakieś 5h - szybko analizuję tempo, profil trasy i pozostały kilometraż
- naprawdę? Myślisz że moglibyśmy złamać 5h ?
- nie wiem - odpowiadam szczerze i dodaję
- właściwie to ledwo już przebieram nogami, ale biegnę na prowadzeniu wśród kobiet i to mnie niesie
nie wypada nie biec :-) uśmiecham się
- oooo naprawdę jesteś pierwsza?
- tak odpowiadam z lekkim niedowierzaniem w to co sama mówię
- eee to fajnie będę drugi w open kobiet - odpowiada z uśmiechem chłopak i chwilę później wychodzi z propozycją wspólnej walki o złamanie 5h.
Tego mi było trzeba. Po ponad 30km samotnej walki wreszcie jakiś bodziec do współpracy, punkt zaczepienia na czyichś butach. Wchodzę w to. Choć chłopak wyraźnie się ożywia i zaczyna mi uciekać. No tak faceci myślę sobie. Do mety jednak zostało tak mało że pomimo zmęczenia mobilizuję całe pokłady energii w walkę z czasem. Choć jeszcze przed chwilą do szczęścia wystarczał mi fakt że biegnę na prowadzeniu znajduję sobie nowy cel. Wycisnąć z wyniku ile się da. Tymczasem na horyzoncie wyrasta mi punkt ale nie odżywczy tylko punkt foto :-) fajny przerywnik myślę sobie i zaczynam wygłupiać się biegnąc w stronę aparatu. Wychodzi z tego piękna mieszanka mocy, zmęczenia, wzruszenia i wciąż lekkiego niedowierzania jakkolwiek dziwnie brzmi to zostawienie. Chwilę później przebiegam przez ostatni punkt odżywczy praktycznie bez zatrzymania. Wylewam nawet wodę z bidonu widząc że mam jej za dużo a meta już tuż tuż. Ale co to? Znajomy towarzysz niedoli z Chrzanowa zatrzymał się. Zbita z tropu też się zatrzymuję i pytam co się stało
- skurcz z tyłu uda
- zrób skłon mówię, musisz to rozciągnąć
Pomaga za chwilę chłopak znów mnie wyprzedza :-) żwawym krokiem po luźnych kamieniach. To już ostatni zbieg, ostatnie metry, choć zajęta uważnym patrzeniem gdzie stawiam stopę prawie zapominam o tym całym wielkim szczęściu które mnie dziś spotyka. Wybiegam na otwartą przestrzeń i widzę przed sobą bramę mety, a tuż przed nią rzekę :-)Płynąca woda pod stopami wyzwala we mnie euforię szczęścia. Jest mam to. Wpadam na metę z uniesionymi rękami ktoś zakłada mi medal na szyję, w gąszczu przybiegających zawodników różnych tras jeszcze nie wiedzą że jestem pierwsza mija też chwila zanim to do mnie dociera. Witam się z moją Szybszą Połową był 16 w Toporku. Michał który tak sprawnie wygonił mnie z drugiego punktu przynosi mi teraz rzeczy na zmianę i robi kolejne zdjęcie. Sympatyczny pan Zenek prosi o kilka słów do mikrofonu. Opowiadam jak mi się biegło, o tym jak w ogóle trenuje się pod biegi górskie na płaskim jak deska Mazowszu i gdzie w ogóle leży ta Wilcza Góra :-). Wszystko jest jakby obok mnie. Nie wiem już czy jestem nieprzytomna ze szczęścia czy niewyspania.Czekamy na Monikę i Anię, które przybiegają ostatecznie obie w 10 kobiet, a Monika jest nawet 2 w kategorii. Płuczę stopy w zimnym strumieniu i krzepnę z tego wszystkiego. W miasteczku biegowym na mecie spotykam kolejne osoby. Znajomy Inek, który biegł tu Toporek, wraz z żoną podwozi mnie i Moją Szybszą Połowę na przepak do samochodu. Z tego wszystkiego nie doczytałam bowiem że start i meta są w różnych miejscach. Wszystko mnie zaskakuje :-) a najbardziej nagroda podczas dekoracji. Dostaję do rąk własnych prawdziwy, ciężki i naostrzony Beskidzki Topór. Chyba najpiękniejsze trofeum jakie kiedykolwiek otrzymałam. Marzenie o którym nie marzyłam. Uśmiecham się pod nosem myśląc: w biegu dla topornych pierwsza kobieta :-) Coś w tym żarcie na temat własnej osoby jest jednak prawdziwego. Maratony górskie to zdecydowanie mój żywioł coś czego w bieganiu będę się trzymać. Jak to mawia mój trener dystans ma znaczenie, trzeba znaleźć swój i warto w tym wszystkim mieć go do siebie, zwłaszcza kiedy pomiędzy wierszami jest się po prostu mamą, która na co dzień ściga się sama ze sobą by wyrobić się na 8 do szkoły :-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Inek (2018-05-25,08:26): Widać Patrycja, że gimnastyczne sukcesy bardzo Cię uskrzydliły, co dało się zauważyć zarówno na trasie /minęłaś mnie z wilczą lekkością/ jak i za metą, cały czas emanowała z Ciebie wielka radość z naturalnym jej apogeum na podium! Serdeczne gratulacje :)) Patriszja11 (2018-05-25,08:49): Dziękuję Inku :-) To był zwariowany ale piękny dzień. Jeszcze raz dziękuję za pomoc i przepraszam za przekręcenie imienia (już poprawiam) nie wiem co mi się stało że Ciebie Janem nazwałam? Chyba za szybko pisany tekst po prostu, w tych emocjach jeszcze :-)
|