2016-07-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Twardzi od urodzenia (czytano: 1215 razy)
Twardzi od urodzenia – takie hasło towarzyszy lipcowemu ultramaratonowi z Gdyni na Hel, czyli Go To Hell. Sobotnie 80 km wakacyjnej przygody dla mnie już po raz drugi.
Start tym razem w porcie jachtowym przy Skwerze Kościuszki. Ok. 4:50, gdy część wczasowiczów dopiero kładzie się spać, spora grupka biegaczy przemyka bulwarem w pierwszych promieniach słońca. Pogoda dopisuje. Opady ustały, a temperatura utrzymuje się w granicach przyjemnego biegania. Żegnamy Skwer Kościuszki, obok dworca Gdynia Główna, ulicą Janka Wiśniewskiego podążamy spokojnie w kierunku pierwszego punktu kontrolnego – Dębogórza.
2, 10, 12 km i już wiem, że będzie ciężko. Nogi jeszcze odczuwają trudy wcześniejszych błotnych 161 km ze Szczecina do Kołobrzegu. Tego się jednak spodziewałem, ale jak powiedział kolega, na leczenie tego uzależnienia i tak już za późno. Tym razem błota nie miało być – tak zapewniał organizator. Miał rację ;-)
Dębogórze na 14 km to jedynie łyk wody i dalej do przodu. Trasa wije się lasami, schodzi ku morzu i tu zonk… Kanał Łyski oraz rzeczka Reda po ostatnich intensywnych opadach deszczu na wybrzeżu potworzyły olbrzymie rozlewiska, których nie sposób ominąć. Nie na darmo ten teren nazywa się Moście Błota. Tym razem bez błota, ale z wodą po kolana. Zimną. Znowu bieganie z mokrymi nogami. Czy to nigdy się nie skończy?
Docieram do drugiego punktu kontrolnego – Osłonino (24 km). Mam w plecaku suche skarpety więc z przyjemnością je przebieram. Będzie dobrze. Znów łyk wody i dalej w kierunku pałacu w Rzucewie. To już droga bezpośrednio do Pucka. I znów wezbrane leśne potoki, których nie sposób ominąć. Trudno. Taka karma… Poranna przebieżka brzegiem morza z pięknymi widokami z wysokiej skarpy to wszystko wynagradza. Właśnie dla takich widoków będę wracał na ten bieg, który w przyszłym roku ma mieć dwie wersje – 80 i 120 km. Jak szaleć, to szaleć…
Mam odczucie, że droga do Pucka schodzi mi zdecydowanie szybciej niż w roku ubiegłym. Może to dlatego, że znam już trasę. Nie przejmuję się tym, że zbłądzę, ale wdycham rześkie morskie powietrze. Jeszcze trochę i zrobi się bardziej gorąco.
Rynek w Pucku to już, czy dopiero, 34 km. Powoli zaczyna się poranny ruch turystyczny. Klika łyków izotonika, baton czekoladowy i czas kierować się na Władysławowo. Dopóki jest płasko, przemieszczam się. Dość powoli, ale ciągle do przodu. Spory podbieg przed Swarzewem zmusza jednak do przejścia do marszu. Muszę oszczędzać nogi na ostatnie pagórkowate kilometry przez Helem. To już wiem. Wyprzedzają mnie kolejni biegacze. No cóż, demon szybkości to faktycznie dzisiaj ze mnie nie jest.
Po prawej mam Zatokę Pucką, po lewej oczyszczalnię ścieków w Swarzewie. Przynajmniej w tym roku nie ma wielkich rojów muszek, które uniemożliwiały oddychanie. Docieram do Władysławowa. Postój przy torze kartingowym. Jest dobrze. Może nie szybko, ale dobrze. Następny baton, garść kawowych cukierków i mogę się zanurzyć w gąszcz helskiego lasu. 45-46 km i podejmuję strategiczną decyzję. Wracam na betonową ścieżkę. Bieganie po lesie, po korzeniach i dołach to nie jest to, co mogą zaakceptować dzisiaj moje stopy. Razem z Konradem z Warszawy będziemy zwiedzać Półwysep Helski z punktów widokowych ścieżki rowerowej. Idziemy chwilę spokojnie posilając się cukierkami i ustalamy strategię na dalszą część biegu. Wychodzi nam, że najbardziej efektywne będzie 500 m marszu oraz 1,5 km biegu. Tak z pewnością osiągniemy sukces.
Spokojnie mijamy Kemping Kaper. W Chałupach właściciel straganu z warzywami częstuje nas bananami. Wielkie dzięki!!! Mam już dość batonów czekoladowych. Pozostajemy przy wodzie i cukierkach kawowych. Po prawej stronie mamy niekończące się kempingi dla miłośników żagli. A i ilość kite-ów znacząco zwiększyła się na wodzie. Wstał już nowy dzień, a my nieustannie w biegu. Całe szczęście, że nie jest zbyt gorąco, a wiaterek, który porywa do góry „skrzydła” nie hamuje nas, a popycha do przodu.
Docieramy do 54 km. Ups. Bateria w moim pulsometrze odmawia posłuszeństwa. GPS wyssał ją do cna. Udaje mi się jeszcze zapisać wyniki przebiegniętych kilometrów i mierzenie odległości przejmuje Konrad. W oddali widzimy już Kuźnicę. Za chwilę następny punkt. Z lasu wybiegają ultrasi, którzy mimo wszystko zdecydowali się na walkę z piachem i nierównościami. Widać po nich, że nie było łatwo. Wiem. W ubiegłym roku również przebyłem całą, było, nie było, przepiękną leśną ścieżkę.
Smażalnia Ryb „Dawid” w Kuźnicy podobno ma bardzo dobrą zupę pomidorową. Nie sprawdzamy tego jednak, a kierujemy się dalej na Jastarnię i Juratę. Te ścieżki są mi już doskonale znane. Przed Jastarnią obserwujemy lądowanie Wilgi. Dobry pilot to i rewelacyjnie krótka droga zejścia i hamowania. Przy porcie zatrzymujemy się na dodatkowym punkcie nawadniania. Zmoczenie nóg wodą, butelki w dłonie i czas ruszać dalej. Zostało jeszcze tylko naście…
Lekko pod górę, mijamy park linowy i przy wylocie z Juraty docieramy do ostatniego punktu kontrolnego. Znów woda i ruszamy do walki z ostatnimi górkami. Wiem, że one będą dość ciężkie. Po wielokilometrowym biegu po kostce brukowej czuję jakbym stawiał stopy na rozżarzonych węglach. Takie uczucie potęguje jeszcze szutrowa nawierzchnia ścieżki pokryta szyszkami. Kilka razy kuśtykając przerywam bieg. Razem z Konradem decydujemy, że biegniemy jedynie tam, gdzie jest to najłatwiejsze. Podejścia na niewielkie wzniesienia ścieżki już sobie odpuszczamy. Mimo tego kilku kolegów, którzy byli przed nami, pozostaje z tyłu. Nazwa Go To Hell ma jednak coś w sobie. Gdyby dodać do tego jeszcze upał, który powinien być tego lipcowego dnia, to faktycznie byłoby piekiełko.
Widzimy zieloną tablicę z napisem Hel. Do celu jednak jeszcze z 7-8 km. Najpierw musimy minąć prezydencki ośrodek wypoczynkowy, potem muzeum fortyfikacji i dopiero dotrzemy do właściwego Helu-celu.
Wspomniałem Konradowi, że mam wykupiony bilet na prom do Gdyni na godz. 15.00. Nie pozostaje mi zbyt dużo czasu. Trzeba się ruszać. Widok zabudowań Helu wyciska z organizmu dodatkowe pokłady adrenaliny. Biegniemy z uśmiechem przed siebie. Jeszcze tylko w prawo, do promenady i meta. Z 400-500 m. Poruszamy się coraz szybciej. Przemykamy pomiędzy zaskoczonymi turystami. Duma i radość niesie nas na skrzydłach. Znów się udało… Znów zwyciężyliśmy samych siebie.
I znów na starcie następnego ultra będę mógł zadać sobie to samo pytanie: „Co ja tutaj robię…?”
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |