2015-07-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Super Trial 130 km - 16-17.07.2015 (czytano: 1133 razy)
Pierwszy raz biegłam 130 km i to w terenie, którego zupełnie nie znałam. Przeanalizowałam wyniki z lat ubiegłych i na podstawie wyników dziewczyn, ustaliłam własne założenia czasowe z rozpisaniem na każdy punkt i metę, którą bardzo chciałam osiągnąć w ok 21h 40 min.
Do zawodów podchodziłam z rezerwą. Na założony wynik byłam przygotowana mięśniowo, o motywację też się nie bałam, wystarczyło przeżyć noc… Tak, mocno strachałam się przed bieganiem w nocy – samotności w lesie, zgubienia szlaku, wypadku itp. Jednak najtrudniejszym przeciwnikiem w dotarciu do mety miał być brzuch, a dokładniej bóle, które pojawiają się przy zbiegach.
Startowaliśmy o 18, razem z zawodnikami Biegu 7 Szczytów, czyli najdłuższej 240 km trasy z Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Grzaliśmy się trochę w blasku tych twardzieli, którzy postanowili zmierzyć się z B7S i razem z nimi wyruszyliśmy z Lądka żegnani przez naprawdę dużą grupę kibiców.
Od początku starałam się trzymać komfortowe dla siebie tempo. Mnie się wydawało spokojne, ale miny wyprzedzanych panów mówiły co innego. Nie do końca było to zgodne z zasadą „zacznij wolniej, szybciej skończysz”, ale celowe hamowanie męczy mnie jeszcze bardziej.
Początek biegu nie był zbyt udany – zegarek nie zdążył wskazać 6-go kilometra, a już odczułam pierwsze oznaki bólu brzucha. Na ok. 10 km moją łydkę zaatakowały jakieś latające zarazy. Chyba przebiegaliśmy przez jakieś gniazdom, bo w tym samym miejscu parę sekund później pogryzły też kolegę. Dyskomfort odczuwałam przez prawie cały bieg. Dopiero po zawodach ze zdziwieniem odkryłam, że mam trzy ogromne ślady, a nie jeden. Dodatkowo ewidentnie byłam głodna!!! Tak, jakby wcześniejsze dbanie o zapasy węgli nie miało miejsca. A miało i to bardzo konkretne! Trudno, jak nigdy, już w pierwsze półtorej godziny zjadłam 2 żele, a zanim dobiegłam do pierwszego punktu odżywczego (32 km) sięgnęłam po jeszcze jeden. I przeklinałam się, że w ostatniej chwili zrezygnowałam z zabrania batonika energetycznego….
Do prawie 22 biegłam bez czołówki. Gdzieś za Brunkiem proszę chłopaków biegnących „pociągiem” o zrobienie miejsca – oczywiście, bez problemu, ale słyszę „chórem Panowie: kobieta nas bije”. Uśmiecham się i lecę przed siebie - fajna droga wzdłuż granicy, nie chce mi się sięgać po latarkę. I to mnie gubi… Zanim na dobre zrobiło się ciemno pomyliłam drogę po raz pierwszy - na szczęście błyskawicznie zorientowałam się w braku oznaczeń i wróciłam na trasę (ok. 1 km dodatkowo). Postanawiam bardziej się pilnować i nie biec sama, tym bardziej że mocniejsza z czołówek nie chce się uruchomić. Wypadamy na asfalt – dobrej jakości, lekko w dół, a mnie zatkało… Silny ból brzucha uniemożliwia bieg. Spokojna praca oddechem i udaje mi się powoli truchtać. Zła jestem okrutnie i nadal głodna.
Końcu docieram do pierwszego punktu odżywczego. Masa ludzi i piknikowa atmosfera trochę mnie zaskakują. Nie lubię tracić czasu punktach, nie siadam jeśli nie muszę np. wytrzepać skarpetek. Na następny dzień zapowiadali upały, dlatego zakładałam zrobienie ile się da, do wschodu słońca. Widać, nie wszyscy mieli takie założenia. Dopadłam do arbuzów, zagryzłam wafelkami. Tracę dłuższą chwilę na próbę uruchomienia lepszej czołówki. Bezskutecznie. Pluję sobie w brodę, że do drugiej czołówki nie wzięłam zapasowych baterii. Tym bardziej postanawiam się zbierać jak najszybciej, licząc się z tym, że na którymś z kolejnych punktów będę musiała doczekać świtu.
Najtrudniejszy technicznie etap czyli Śnieżnik wypadł około północy – ostre podejście (po raz pierwszy żałuję, ze nie mam kijków) i długi zbieg. W dół lecieliśmy grupą i tak mocno patrzyliśmy pod nogi, że znów zgubiliśmy taśmy i kolejne ok 2 km dodatku. Jakoś udało się wrócić na trasę i dobiec do 3 punktu kontrolnego. Na trasie tego etapu nic nie jadłam. Popijałam rozcieńczoną colą na zmianę z rozpuszczonymi elektrolitami. Żołądek domagał się konkretu, więc sięgnęłam po tosty z serem. Suche, ciężko je przełknąć. Wzrok padał na arbuzy. Hmmm…. Kto by pomyślał, że arbuzy są tak doskonałą zagryzką do tostów.
Z punktu wyruszyłam z Hubciem - poznanym na trasie alpinistą, który biega, żeby być lepszym w górach. Odnotowuję w pamięci, że dwie dziewczyny z trasy ST zostały jeszcze na punkcie.
Do przepaku w Długopolu na 64 km docieramy zgodnie z moją rozpiską. Dość sprawnie zmieniam koszulkę, wymieniam rzeczy, pochłaniając w międzyczasie oliwki, kawałeczki kabanosa, zależy mi na przełamaniu słodkiego smaku. Znów wrzucam tabletkę elektrolitów do bidonu, a kolejną częstuję Huberta. Napój ma zbawienny wpływ na organizm zwłaszcza, że nawet w nocy jest ciepło i pocimy się okrutnie, a kwaskowy smak pozwala pić go bez wstrętu.
Gdy z Hubertem ruszamy w dalszą drogę dziewczyny dopiero przychodzą na przepak. Już wiem, że wychodzę na trasę jako pierwsza z dystansu 130km. Agata Matejczyk biegnąca B7S była tu już dawno. Świta. Uff…. Czołówka wytrzymała, jedno zmartwienie mniej. Podejście pod Przełęcz Spaloną i Schronisko Jagodna dłuży się niesamowicie. Trzymamy jednak dobre tempo, bo czujemy oddech dziewczyn na plecach, a wizja ciepłego posiłku też jest kusząca. Zanim jednak usiądziemy do jedzenia zrobi się już całkiem jasno i ciepło. Na punkt docieramy parę min (ok. 8 min) przed planem. Hubert prosi o pierogi, ja o rosół. Jednak te pierogi z jagodami kuszą, więc biorę dwa i z lubością zapijam je rosołkiem. Dziwne połączenie? Nieważne. Pycha. W międzyczasie rozbawia nas Mirek Bieniecki, który podchodzi do stołu i oznajmia biegaczom „powiem coś niepopularnego w tym gronie: Nogi mnie bolą”.
Gdy wychodziliśmy z punktu, dziewczyn nadal na nim nie było. Presji brak. Ruszyliśmy najpierw marszem, żeby jedzenie się ułożyło, powoli stopniowo przechodząc w slow jogging na płaskich odcinkach lub zbiegach. Niestety, od tego momentu coraz częściej blokował mnie ból brzucha, więc o szybkim tempie nie było mowy, choć nogi nadal niosły.
W nocy i rankiem przez długie odcinki Hubert podciągał tempo, ale im wyżej stało Słońce, tym częściej to ja wyrywałam do przodu. Upał był okrutny, a druga połowa trasy to w znacznej mierze asfalty. Przez punkt na Masarykowej Chacie (100km) przeszliśmy dość sprawnie, z zapasem czasowym. Ja ponownie sięgnęłam po tosty zagryzane arbuzami. Praktycznie przestałam jeść żele. Czułam, że powinnam sięgnąć po dodatkowe źródło energii, ale żołądek akurat postanowił zastrajkować. Zamiast żelu wzięłam tabletki z nadzieją, że większych problemów nie będzie.
Do następnego punktu na Jamrozowej Polanie (112 km) żołądek zaprzestał nadgorliwej pracy, ale brzuch bolał i do punktu dobiegałam ze łzami bólu w oczach. Chwyciłam arbuzy i ćwiartkę słodkiej bułki, więcej nie byłam w stanie, uzupełniłam picie i chciałam jak najszybciej ruszać. Jednak z Hubertem było coraz gorzej. Parę minut odpoczynku postawiło go na nogi i ruszyliśmy. Chciałam utrzymać pierwszą pozycję.
Hubert jednak coraz mocniej musiał walczyć ze słabością wywołaną upałem. Choć miałam trochę więcej mocy, to odpuściłam i dopasowałam się do jego tempa. Niespełna 10 km przed Kudową po raz kolejny minęliśmy się z trzema panami z B7S, który pogonili nas do przodu, każąc mi ruszyć zadek i wygrać ten bieg. Hubert starał się jak mógł utrzymać tempo. Tym bardziej, że coraz realniejsze było połamanie wyniku 21h. Końcówka była dramatyczna – Hubert choć słaby, walczył dzielnie z dystansem i upałem, a jeszcze skończyła mu się woda. Poratowałam łykiem swojej, ale to była kropla. Dobieg do Kudowy to faktycznie już na oparach. I w tym momencie zobaczyłam chłopaka siedzącego w samochodzie, który otwierał wodę…. Najpierw podstawiłam mu bidon z prośbą o napełnienie, a dopiero potem zastanowiłam się czy wypadało. Gość był w totalnym szoku, ale okazał się człowiekiem i po chwili raczyliśmy się z Hubertem mineralką. Wstąpiła w nas nowa energia i coraz szybszym biegiem ruszyliśmy w kierunku kudowskiego deptaka.
Ostatecznie przekroczyliśmy metę po 20h i 56 min. Wygrałam. Pierwszy raz jestem pierwsza w open kobiet!!!
A na mecie najlepsze możliwe powitanie przez kochaną osobę i… zamówiony sok z wyciskanych grejpfrutów.
Hubert z rozsądku skorzystał z opieki medycznej, ale szybko doszedł do siebie.
Z dobrych rad – ewidentnie przydają się na tej trasie kije. Wiele żmudnych podejść, można sobie ułatwić. Bieg technicznie łatwy, dla mnie zbyt dużo asfaltu. Jeśli zapowiadają upał, to od w nocy trzeba cisnąć – nie ma co się bać, że potem nie starczy sił, jak przypali słońce to i tak się już tylko człapie. Pikniki na nocnych punktach odżywczych to dla mnie pomyłka…. Szkoda każdej minuty chłodu.
foto. Łukasz Buszka
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu dario_7 (2015-07-24,13:36): Gratulacje Ewelina! Współczuję tych rewolucji żołądkowych. Masz rację, jak są upały trzeba nocą naginać ile się da. Też się zastanawiałem nad kijkami, czy brać (biegłem K-B-L). W końcu wziąłem i nie żałowałem ;) ultramaratonka (2015-07-24,13:49): Dzięki Darku!!! Zwykłe problemy żołądkowe na szczęście szybciutko minęły lekach. A jak się cieszyłam, że je zabrałam :) A reszta bólu... cóż, muszę znaleźć przyczynę. Połowa Marduły we łzach, tu tylko fragmentami bolało naprawdę mocno. Ale tak się nie da, a Bieg 7 Dolin czeka :)
|