2014-09-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Czarna Cobra, czyli jak wykąpać się w wiaderku po farbie? (czytano: 2622 razy)
Pytanie nie wygląda na zbyt mądre, jednak było dla mnie istotne. Imprezy na orientację nie oferują takich wygód jak przy biegach ulicznych, a organizatorzy InO muszą wykazać się o niebo większą inwencją, aby startującym zapewnić minimum socjalne w miejscach leżących po środku niczego. Za nim odpowiem na pytanie, to może kilka słów wstępu skąd się wzięło.
Wakacje zaczynałem na imprezie z z mapą (Jaszczur - Góry Krucze), więc postanowiłem zakończyć je w podobny sposób. Do wyboru była Czarna Cobra w okolicach Rosnowa lub Maczuga Stolema w Główczycach. Oba miejsca na Pomorzu, oba równie daleko, ale rogaining to dla mnie zupełna nowość, więc wybór padł na Rosnowo.
Zawodów na orientację w formule rogainingu nie ma za wiele w Polsce. Może słabo szukałem, ale wiem tylko o czterech takich imprezach w 2014 r.: dwóch organizowanych przez PTTK w Strzelinie, IROKezie robionym przez Compass Team z Krakowa oraz Czarnej Cobrze przygotowywanej przez strzelców z Koszalina. Jak na liczbę InO, które odbywają się w ciągu roku, to wręcz zadziwiająco mało, szczególnie wobec faktu że taka forma zawodów ma jedną ogromną zaletę – wszyscy docierają na metę w tym samym czasie. Inna rzecz, że przygotowanie trasy jest bardziej pracochłonne.
Jak wyglądają takie zawody? Otóż jest to zdecydowanie impreza dla ludzi, którzy potrafią zarządzać czasem, a przede wszystkim punktualnych. W terenie zostaje rozmieszczone kilkadziesiąt lampionów (punktów kontrolnych – PK), z których każdy otrzymuje wartość punktową. Zostaje ustalony limit czasowy, w którym należy dotrzeć do mety. Spóźnienie skutkuje odjęciem punktów. Twoje zadanie to zdobyć jak najwięcej punktów. Proste, nie? Przynajmniej do momentu kiedy dostanie się mapę do ręki.
Czarna Cobra zaczynała się w sobotę po południu, więc po raz pierwszy udaje mi się wyspać przed startem. No może tylko w drodze tyłek zassał mi fotel, bo sześć godzin w samochodzie robi swoje.
Pierwsze wrażenie po dotarciu do Rosnowa, to: „ło jezu, zastrzelom”. Na bramie gość z karabinem, zadaje pytania, a na koniec każe jechać i zaparkować w magazynie. Po przygodach ze Strażą Graniczną na Jaszczurze w Mielniku jakoś inaczej patrzę na ludzi z bronią. Nawet jeśli broń to tylko atrapa. Na szczęście na miejscu była już banda z Kraśnika, więc poczucie niepewności szybko minęło. Kolejne kilka godzin mieliśmy wędrować razem.
Baza imprezy to nie Gołębiewski, ale prąd był. Resztę problemów, jak słusznie zauważyli organizatorzy, dało się załatwić w otaczającym lesie, a kąpiel to nawet w trakcie imprezy w okolicznych rzeczkach i mokradłach. Szybkie przygotowanie posłania, przepakowanie plecaków i w pełnej gotowości czekamy na start.
Na kilka minut przed startem możemy zacząć analizować mapy.
Pierwsza cyfra punktu oznacza jego wagę. PK są za 4, 5, 6, 7 i 8 punktów. Waga zależy od odległości od startu i miejsca gdzie się znajduje PK. Czwórki kuszą bliskością, ale nie dają szans na dobry wynik. Trzeba wybrać się w dalsze rejony. Choćby nie wiem jak się starać w limicie 8 godzin nie da się zaliczyć wszystkiego. Mamy do wyboru wschód lub zachód. Zdania mamy podzielone, jednak po naradzie decydujemy się zrobić pętlę na wschodzie. Gdyby udało nam się zamknąć pętlę (43, 50, 60, 78, 55, 54, 61, 69, 73, 79, 53, 58, 59, 57, 40) to uzbieralibyśmy około 80 punktów. Na „oko” wyglądało, że mamy spore szanse.
Godzina 16:30. Organizatorzy urozmaicają nam start świecami dymnymi, ale my nie dzieci we mgle, więc już po chwili i znalezieniu dziury w ogrodzeniu z drutu kolczastego jesteśmy w drodze na PK43. Punkt szybciutko podbity, ale już wiemy, że orgowie lubią krzaki, żeby nie było nam zbyt łatwo.
Dostojnym krokiem piechura gnamy co sił na PK50 umiejscowionym nad ciekiem wodnym po środku łąki. W pobliżu jest charakterystyczne skrzyżowanie, więc kolejny punkt wpada nam bez problemu. Niestety na punkcie dopada nas konkurencja i wiadomość, że mają już jeden PK więcej. Cóż... Wspaniałomyślnie wybaczamy im przewagę i mimo że zmierzamy na ten sam punkt PK60, to rozchodzimy się w przeciwnych kierunkach. Do punktu nadkładamy trochę drogi, ale postanawiamy nie bawić się w szukanie wątpliwych ścieżek. Natrafiamy na kolejne nieczyste zagranie organizatora, który PK60 postawił w otoczeniu obłędnie wielkich i słodkich jagód. Nie dajemy się pokusie, podbijamy karty i wędrujemy dalej.
Przy podejściu do PK78 postanawiamy trochę zaryzykować i lecimy na przełaj przez las. Chcemy trafić na zaznaczony na mapie kanałek i wzdłuż niego wyjść na punkt. Krzaki, kanał, kanał, krzaki, parę brzydkich słów i jeszcze większe krzaki i punkt podbity. Na szczęście chyba dawno nie padało, bo mokradła były wyschnięte. Blisko dwie godziny w drodze i zaczyna do nas docierać, że przyjęty przez nas wariant jest nierealny przy naszym tempie. Na razie nie rozmawiamy o tym i mamy dłuższy przelot na PK55.
Na PK55 źle odczytuję mapę i szukam punktu w złym miejscu. Latam jak ten głupi po jakimś młodniku i zbieram kolejne zadrapania. Przemek wykazuje więcej rozsądku i odnajduje punkt w dziurze w ziemi, do której prowadzi całkiem wygodne podejście. W tył zwrot i na PK54. Droga mija nam szybko i dopiero przed samym punktem wpadamy w jeżyny. Przemek z Anią dzielnie się przedzierają, ale ja w tych swoich krótkich spodenkach wymiękłem i lecę dookoła. Kolejny punkt w młodniku, a ja zaczynam marzyć o goglach narciarskich. Okazuje się, że wejść na punkt, a zejść z niego to dwie zupełnie różne bajki. Przed nami zarośnięta rzeczka. Ominąć się nie da, pójść wzdłuż niej niemożliwe, a cofnąć się bez sensu. Próba przeskoczenia też mi nie wyszła i ląduję w nurcie. Na następne zawody wezmę chyba ze sobą kamerę, to przynajmniej będę miał co na youtuba wrzucić. Przemek wykazał więcej inwencji i wybrał budowę kładki. Inżynier się znalazł... Gdyby też wpadł do wody to poczułbym się o niebo lepiej.
Mijamy wieś Dargiń i zaczynamy nieśmiało rozmawiać o braku czasu na całą pętlę. Przed nami PK69. Miejsce na zejście z drogi Przemek wyznacza według czasu przejścia i trafiamy prawie idealnie. Krótkie poszukiwanie i kolejny punkt na karcie. Szybki powrót do drogi i okazuje się, że gdzieś po drodze zgubiłem mapę. W duchu klnę jak szewc, ale już nie wracam i zdaję się na nawigację kolegi.
W drodze jesteśmy blisko cztery godziny i należy podjąć męską decyzję o powrocie. Niestety czeka nas długi przelot do PK59. O tym, kto wpadł na pomysł pójścia na wschód na szczęście nie rozmawiamy.
Do tej pory mapa i teren całkiem fajnie grały. Od momentu podjęcia decyzji o powrocie jakoś mniej wszystko pasowało. Ścieżki jakieś mniejsze, a przez większość drogi do wsi Darzewo nie było ich wcale. Stacji radarowej, którą mijaliśmy, też nie ma na mapie, ale kontury anten na tle krwawofioletowego nieba wyglądały pocztówkowo. Droga, tak wyraźna na mapie, została zapomniana przez tubylców i zarosła krzaczorami. Wciskamy się między pole a chaszcze, aby wyjść na jakiś punkt orientacyjny przed zapadnięciem ciemności. Pole, które mijamy jest jakieś dziwne. Niby łąka, ale taka zasiana trawą w jednym gatunku. Dopiero Ania mnie oświeca, że kasza jaglana to nie gatunek endemiczny rosnący w torebkach na półkach w supermarkecie, ale wynik uprawy mijanego właśnie prosa. Ale wstyd... W szkole wałkowaliśmy, że żyto to na chlebek, pszenica na bułeczki, jęczmień dla konika lub na piwo, a proso... Nigdy nie zapytałem po cholerę nam to proso.
Dotarliśmy do Darzewa i wszystko nam się rozlazło. Nic się nie zgadzało z mapą. Z PGR-u zostały dwa budynki na krzyż i stacja transformatorowa. Myśleliśmy, że wyjdziemy w leśniczówce Kopanino, a odnaleźliśmy się półtora kilometra na zachód we wsi Kopanino. Fakt kompas nam to sugerował wcześniej, ale kto by tam się przejmował głupotami.
Od wsi w okolice PK59 trafiliśmy już bez przygód, co uśpiło naszą czujność. Kręcimy się w kółko po lesie, a minuty płyną. Straciliśmy pewnie blisko kwadrans na poszukiwania, zanim Ania poradziła zadzwonić do organizatora. Zostaliśmy oświeceni, podbijamy (znowu młodnik) i lecimy dalej. Schodząc z punktu wędrujemy na wschód szukając właściwej drogi. Jak teraz patrzę na wycinek przy PK59 to jak byk stoi tam, że ścieżka, która nas interesowała była poniżej skarpy, którą szliśmy. Patrzyliśmy jednak tylko na dużą mapę i nic nam nie grało. Postanawiamy wykazać się rozsądkiem i wrócić do miejsca, które nie budziło naszych wątpliwości. Kolejny kilometr w plecy... W tym momencie w skrytości ducha miałem nadzieję, że po tych wszystkich wpadkach może nie będziemy ostatni.
Mieliśmy jeszcze półtorej godziny i szansę na znalezienie 2 lub 3 lampionów. Przeloty między punktami były oczywiste i jedyne problemy mogliśmy spotkać tylko przy samych punktach kontrolnych. Na PK57 wybraliśmy dłuższą drogę z dojściem od skrzyżowania na północnym wschodzie. Konkurencja, która przedzierała się przez krzaki od południowego wschodu potwierdziła nam, że to było chyba lepsze rozwiązanie. Oszczędziliśmy sobie przeprawy przez kanał.
Znowu dłuższy przelot do PK40. Nogi poobcierałem w mokrych butach i coraz łatwiej mi biec niż iść. Punkt na terenie opuszczonej jednostki wojskowej znajdujemy bez problemu. Problemem jednak jest zachowanie nie połamanych nóg. Doły wykopane przez złomiarzy ciągną się we wszystkich kierunkach.
Zostało nam 25 minut na dotarcie do mety i PK41 w pobliżu. Postanowiliśmy spróbować. Truchtem gnamy jak szaleni w okolice punktu i zaczynamy poszukiwania. Punkt jest na wyschniętych mokradłach, otoczony przez kępy trawy o wysokości ponad metra. Droga jak w labiryncie i chyba po raz pierwszy miałem stracha wejść pomiędzy te kępy. Nigdy nie widziałem aż tak wysoki. Gdyby były pod wodą to w życiu bym tam nie wszedł. Do punktu mniej niż 20 metrów i Przemek krzyczy „czas, czas!” Do zdobycia cztery punkty, a do stracenia przy spóźnieniu dużo więcej. Żal jak cholera, ale w tył zwrot i z ulgą wychodzę z tej trawy. Zostało 10 minut i nieco ponad kilometr do mety. Nie czas na zabawę w zmęczenie, więc biegniemy.
Tuż przed metą zaczynamy spotykać konkurencję. Kilkanaście światełek nadchodzących z najróżniejszych kierunków. Przez 8 godzin spotkaliśmy 3 osoby, a tu jakby świetliki na łące pojawiają się dookoła kolejne światełka. Fajne uczucie, które dopinguje nas do szybszego galopu. Na metę wbiegamy wraz z odpaloną racą. Po 8 godzinach i 38 kilometrach uzbieraliśmy 52 punkty. Miałem paskudne przeczucie, że gorzej być nie może.
Mimo sprawnej organizacji, na wyniki musieliśmy trochę poczekać, zanim zostały wklepane do komputera. Głupie to, ale chyba bałem się zobaczyć swoje nazwisko na końcu listy, więc nie interesowałem się nimi za bardzo. Za to kiełbasą z ogniska zainteresowany byłem bardzo. W sumie tak bardzo, że mimo propozycji Ani, która zajęła się obróbką termiczną obiektu, zjadłem ją bez pieczenia. Zresztą po kilkugodzinnych biegach czy rajdach i tak nigdy nie odczuwam smaku. Jestem w stanie zjeść absolutnie wszystko, na czele z gotowaną marchewką, natką pietruszki i papryką, których nie znoszę.
Przyjaciele w samochód, a ja zaczynam się przymierzać do wspomnianego na początku wiaderka. Wodę zapewnili strażacy napełniając dwa rozkładane baseny pożarowe. Była prawie druga w nocy, a temperatura powietrza i wody to jakieś 14 stopni. Odpowiedź na pytanie jak wykąpać się w wiaderku mogła być tylko jedna. Szybko, kurde... Naprawdę szybko.
W poniedziałek odważyłem się wreszcie sprawdzić nasz wynik na tle konkurencji. Wyszło naprawdę pięknie, a Ania nawet otarła się o pudło w klasyfikacji kobiet. Nie tylko my popełnialiśmy na trasie błędy. :o)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu elefantus (2014-09-02,15:02): No to przekonałeś mnie do InO! :) jareba (2014-09-02,15:40): O kurcze... Miło przeczytać taki komentarz. Gdybyś szukał takich imprez to polecam pmno.pl pozdr.
|