2014-08-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 2-3 sierpnia 2014 I Otwarte Mistrzostwa Zakopanego w Biegu pod Górę (czytano: 1304 razy)
Zwykle staram się coś więcej dowiedzieć o zawodach - organizacji, trasie itp. Tym razem pełen żywioł... do tego stopnia, że dopiero na starcie pierwszego biegu na Wielką Krokwie zorientowałam się, że to bieg po.... stopniach! Ups, prawie 650 schodów (w tym 610 metalowych). Od początku wiedziałam między którymi zawodniczkami rozegra się walka o podium (Magda Kozielska, Dominika Wiśniewska - Ulfik, Iza Zatorska i w tej kolejności zostało). Fakt, jako jedyna z Mazowsza nie chciałam być ostatnia w stawce, niech wiedzą, że tu też się trenuje, ale generalnie w podejściu luz i pełna rekreacja...
No to 7:30 rano wybiła i zaczynamy zabawę....
Wielka Krokiew - byliśmy puszczani pojedynczo co 30 sekund, najpierw najmocniejsi panowie, potem czołówka kobiet, reszta facetów i pozostałe panie. System miał zapobiec wymijaniu się na schodach i zadziałał sprawnie, rzadko który zawodnik doganiał poprzednika. Większość nie dobiegała nawet do połowy schodów, ja też nie... Od ok 1/3 zaczęłam szybki marsz. Lokomotywa parowa sapała delikatniej niż ja na końcówce metalowych stopni.... Dalej podbieg zakolami w górę i tu trzeba było spokojnie truchtać. Jednak na moment biegu, wydawało mi się to niemożliwe i przechodziłam do marszu... Raptem 7min 15 sek wysiłku, a na mecie serce wyskakiwało, płuca rzęziły. Oparłam się o barierkę i ... ugięły się pode mną kolana. W pełni zrozumiałam sens określenia "nogi jak z waty". Extra - pomyślałam - pierwszy bieg, a ja ledwo robię parę kroków w dół, żeby wsiąść do kolejki i zjechać (o schodzeniu o własnych siłach nawet nie pomyślałam). Szczęściem ból był krótszy niż wysiłek. Opuszczając teren skoczni, jedynie lekka chrypka wskazywała na spore "przewentylowanie" płuc.
Jak się okazało, po każdym z biegów mieliśmy zapewniony zjazd kolejką. Atrakcja była strzałem w dziesiątkę - oszczędzono nasze zmęczone nogi i mogliśmy podziwiać przecudowną panoramę Tatr w doskonałej widoczności, bez jednej chmureczki.
Harenda - bieg w samo południe, jakby ktoś zapomniał która jest godzina, to Słońce nie pozostawiało wątpliwości. Trasę (ok 600m, przewyższenie 210m) można było pokonać na dwa sposoby - wytyczoną ścieżką (dłużej, ale mniej stromo) lub wzdłuż chorągiewek wyznaczających najkrótszą drogę. Plan - łatwiejsza wersja, wykonanie - najkrótsza droga. Zdecydowana większość ludzi poleciała po zboczu prosto w górę, to ja bezrefleksyjnie za nimi. Szybko poczułam różnicę - znów stałam się żywą ilustracją "Lokomotywy" Tuwim. Stromizna okrutna, nawet marsz był trudny...oddech szalał, a w łydkach...pożar. Ból mam oswojony, ogień mnie zaskoczył. Lekko straciłam równowagę. Spojrzenie w górę, zostało ze 150m i ucieka mi konkurentka. Mięśnie paliły jakby sam diabeł ognia pilnował, ale wyścig nadal trwał... Przed samą metą przechodzę do truchtu (na palcach, jakbym biegła po schodach), momentalnie odpuszczają łydki. Meta! Zabieram Marcinowi napój z ręki, bo pożar aktualnie przeniósł się do gardła. Tyle opisu,a sam bieg trwał 9 min 43 sek! Chwilka czekania na koleżankę akurat wystarczyła na rozluźnienie. Nie upływa 10 min, gdy w komplecie, w którym trzymaliśmy się już do końca zawodów (ja, Kinga W., Marcin Ś., Giediminas G.) zjeżdżamy kolejką przypatrując się kolejnym czekającym na nas wyzwaniom.
Na dole organizatorzy zapraszają na zupę i szarlotkę. Warto coś zjeść, następny dopiero bieg o 16.30. Rezygnujemy z poczęstunku, Marcin z Giediminasem przygotowali obiad. Pojedliśmy, odpoczęliśmy, wypiliśmy z Giediminasem kawkę i znów w auto, Szymoszkowa czeka.
Szymoszkowa (1300m, przewyższenie 265m). Najprzyjemniejszy z biegów. Przyjeżdżamy dość wcześnie. Zerkam w górę, jestem tu pierwszy raz. Dalej jest gorąco, nie chce mi się robić nawet krótkiego rekonesansu trasy. W ramach rozgrzewki uskuteczniamy żarty z pozostałymi uczestnikami, bo wszyscy tworzą fajną paczkę, nie ma znaczenia w jakim tempie kto śmiga i czy znaliśmy się wcześniej. Grunt, że jesteśmy otwarci i dobrze się razem bawimy. Oczywiście okupujemy tablicę wyników, jednak bardziej z ciekawości, niż dla planowania taktyki. Może panowie bardziej się tym przejmowali, wśród kobiet podium było z góry zajęte, reszta dziewczyn się integrowała z przerwami na bieg :)
Początek trasy spokojnie dało się przetruchtać. Mnie dość szybko zatrzymał ból, tym razem rąk (od nadgarstka do ramienia mięśnie się spięły na maxa). Gdyby nie intensywność bólu, pomyślałabym, że to sen. Niestety, koszmar był realny... ciężko się biega z wyprostowanymi wzdłuż ciała rękoma. Marsz i oparcie rąk na kolanach rozwiązało problem rąk, a zaczęły słabnąć nogi. Sporo zyskiwałam wraz ze wzrostem stromizny, gdyż szybkością poruszania się dorównywałam niektórym truchtającym, a traciłam mniej sił. Jak wytłumaczyłam głowie, że pareset metrów bólu można wytrzymać, to metę przekroczyłam truchtem, zdopingowana zresztą przez trenera. Za metą pierwszy raz padłam na trawę, zmachana okrutnie. Jednak było w tym coś znajomego - w końcu równowaga między zadyszką, a bólem nóg. Jak po szybkiej piątce. I tak samo wystarczyło kilka minut, by odsapnąć i czuć tylko lekkie zmęczenie. I znów kolejka :) Po kolacji w ramach rozruszania długi spacer po Zakopanem.
Gubałówka (1300m, przewyższenie 300 m). Po przebudzeniu, oceniam stan ciała. Nieźle, lekkie ogólne napięcie mięśni, to pestka jak na rezultat wcześniejszych długich i mocnych biegów oraz wczorajszych górek. Spokojny streching na rozbudzenie i już podjeżdża Marcin. Niedziela od rana przywitała nas palącym słońcem. Uczestnicy szukają otwartej o tak wczesnej porze toalety. Organizatorzy straszą, że trasa najtrudniejsza ze wszystkich. Czołówka się rozgrzewa, reszta w cieniu delikatnie się rozciąga. Normalka przedstartowa. W końcu gromadzimy się na starcie i w górę....
Tym razem organizm nie stosował żadnych wybiegów (wypluwające się płuca, palące łydki, spięcie rąk)nakazujących przerwę w biegu (marszu). Gładko sunęłam pod górę, (nie)wdzięcznie posapując. Dawno, dawno temu wchodziłam na Gubałówkę, w pamięci pozostał widok z góry, wspomnienia z przebiegu trasy zatarł czas. Szkoda, bo wierząc orgom, że końcówka jest mordercza oszczędzałam siły na ten dramat, a tu pokazała mi się meta! Pozostał lekki niedosyt...zmęczenia :)
Ostatni raz wsiadamy do kolejki. Śmigamy na śniadanko, potem kawka i suniemy spacerowym krokiem na zakończenie imprezy w muszli koncertowej w Parku Miejskim. Po drodze spotykaliśmy Izę Zatorską, chłopaki jej nie poznali. Bosko wyglądała w króciutkiej sukience i wysokich butach. Pozazdrościć formy i wyglądu....
Marcin był trzeci w kategorii open oraz wiekowej. Jeszcze z Giediminasem wygrywają koszulki (Marcin swoją rzuca w kierunku zawodników) i żegnają się, bo zaplanowali ok 40 km trening.
Po zakończeniu imprezy zbieram się na autobus powrotny do Sącza. I schemat się powtarza - ja wyjeżdżam psuje się pogoda. Przyjechałam do Zakopca w pt i choć do tego momentu lało wieczorami regularnie, to piątkowy wieczór był ciepły i suchy. W sobotę może było lekko za ciepło, ale bez dramatu. Przy takich verticalach gorszy byłby deszcz i błoto. Nam doskonale przejrzyste niebo pozwalało się cieszyć widokami przy każdym zjeździe kolejką. Natomiast, gdy w niedzielę dochodziłam do dworca PKS w Zakopanem, to już nad górami słychać było grzmoty, z Poronina docierały wieści o mocnym gradzie. Deszcz złapał nas w autobusie na rogatkach miasta.
Podobnie było w poniedziałek - wybrałam się na dłuższą wycieczkę Krynica - Jaworzyna - Hala Łabowska - Rytro (z pomyłką trasy wyszło 33 km). Zbierało się na deszcz od co najmniej połowy trasy. Lunęło, gdy zamknęłam za sobą drzwi domu przyjaciółki :)
p.s.
Można zauważyć jakie były widoki... paniom podobały się zwłaszcza te dwa na linii startu :)
foto:
http://www.podhale-sport.pl/1g,pokazzdjecie,218177,1.html
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Mahor (2014-08-10,21:10): Bardzo ciekawa relacja ale ostatnie zdanie mnie powaliło .Widać radzisz sobie w każdej sytuacji :) ultramaratonka (2014-08-10,21:15): Mam farta do dobrej (czasem za dobrej) pogody :) Chudy Wawrzyniec też był po raz pierwszy upalny :)
|