2014-07-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kobiecym okiem o debiucie w ultra. (czytano: 3174 razy)
Kiedy słyszę Rzeźnik moje pierwsze skojarzenia nie dotyczą trasy biegu, startu, czy kryzysu z którym przyszło mi się zmierzyć w jego trakcie. Nie. Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy to wspomnienia z przygotowań pod bieg, potem są Bieszczady a na końcu lawina wciąż jeszcze świeżych myśli związanych z uczestnictwem w starcie. To co najfajniejsze oprócz samego biegania w Rzeźniku to wspomnienia z przygotowań. Przygotowań z kompanem trasy - Marcinem. Nabiegaliśmy do Rzeźnika całkiem sporo wspólnych kilometrów. Każdy trening, bieganie w górach, na trasach trailowych to wspomnienia związane z frajdą i zabawą jaką dawała droga do wyznaczonego celu. Dlaczego? Bo to właśnie przygotowania uczyniły sam start tak fajnym. Sprawiały największą satysfakcję, rozwijały i uczyły najwięcej.
Nie będę rozpisywać się nad przygotowaniami... Spędziliśmy nad nimi ładnych kilka miesięcy. Każdy z Nas trenował indywidualnie a dodatkowo planowaliśmy co najmniej raz w tygodniu wspólny trening. Co nam dało wspólne bieganie? Byliśmy jak „najlepsi kumple”, poznaliśmy swoje mocne i słabe strony, wiedzieliśmy czego możemy spodziewać się po sobie na trasie, łatwiej było nam wyznaczyć cel i obrać taktykę na wspólny start. I chyba najistotniejsze: wiedzieliśmy, że możemy na sobie polegać.
Nie wyobrażam sobie osiągnąć tak dobry wynik bez wspólnych przygotowań. Na trasie widziałam wiele różnych par. Moje obserwacje utwierdziły mnie tylko w przekonaniu jak istotny jest odpowiedni wybór biegowego partnera w tym starcie.
Do Cisnej wyruszyłam razem z chłopakami z drużyny o subtelnej nazwie:))) „Do Porzygu Team” Marcinem Łuczakiem i Tomkiem Żurawskim. W podróży towarzyszył nam również Paweł Krysiak, który ze względu na kontuzję musiał zrezygnować ze startu w Rzeźniczku. Postanowił jednak mimo wszystko pojechać i chociażby kibicując poczuć klimat tej świetnej imprezy. Z Poznania wyjechaliśmy dopiero w czwartek. Większość znajomych w tym mój biegowy partner do Cisnej dotarli dzień wcześniej. Na miejscu byliśmy godzinę przed odprawą, trochę zajęło nam znalezienie noclegów, ale w końcu udało się nam dostać na teren pierwszego przepaku w Cisnej – i miejsce odprawy biegu, na którego starcie staniemy za jakieś kilka godzin.
Marcin czeka na mnie zaraz przy wejściu na teren boiska. Wymiana zdań o podróży. Idziemy po pakiet. Spotykam wiele znajomych twarzy, sporo osób z Poznania. Czuję zmęczenie podróżą ale zaczyna udzielać mi się klimat miejsca więc szybko wypiera je z głowy ekscytacja i adrenalina przed zbliżającym się startem. Obserwuje Marcina, widzę udzielający mu się stres. Klepie go po ramieniu i uśmiecham się chcąc uspokoić jego emocje. Sama czuję wewnętrzny spokój, cieszę się że tu jestem, gdzieś na końcu świata, daleko od wszystkiego, przed kolejną fajną przygodą życia.
Kiedy żegnam się z moimi towarzyszami podróży, Marcinem i pozostałą ekipą jest jakoś przed 19.00. Chłopaki idą spać. Ja sobie jeszcze pozwiedzam.
Według „planu” chcieliśmy zacząć spokojnie. Pierwszy odcinek zamierzaliśmy pokonać w tempie po 7:30-8:00min/km. Nie śpieszyło nam się skończyć za szybko;). Szczerze mówiąc... plan na określone tempa na poszczególnych odcinkach na pierwszym... się kończył...:) Nie zakładaliśmy sobie, żadnego ścisłego limitu. Po ostatnich dwóch miesiącach przygotowań, w których trening rozpisywał Nam Paweł Grzonka rozmawialiśmy o czasie w jakim chcielibyśmy ukończyć bieg, ale nie byliśmy nastawieni na walkę na śmierć i życie. Debiut to debiut. Najważniejsze dla Nas było bieg ukończyć.
Analizując teraz czasy poszczególnych etapów, zastanawiam się gdzie można byłoby urwać...:) Ale startując po raz pierwszy, nie znając trasy nie zastanawiałam się nad tym zupełnie. Liczyło się tu i teraz.
Nasz plan miał jeszcze dwa luźne założenia. Nadrabiać jak najwięcej na zbiegach, odpoczywać pod górę. Nie umówiliśmy się kto będzie prowadził na trasie. Przywódca miał wyłonić się naturalnie:P Mimo tego, że byłam w drużynie tym słabszym ogniwem, prowadziłam niemal całą drogę. Marcin biegowy kryzys przeżył jako pierwszy jak dla mnie na najtrudniejszym odcinku biegu: podejściu pod Smerek. Przeżywał go inaczej niż ja... po cichu:). Wiedziałam, że to akurat teraz. Nie musiał nic mówić.
Zaczynając pisać ten tekst nie chciałam by był to kolejny z cyklu: o tym jak było ciężko. Czy było ciężko? Było przede wszystkim inaczej niż zawsze. Ciężko było tylko w chwilach kryzysu: naszych indywidualnych kryzysów. Bo nie drużynie było ciężko, ale nam jednostkom na zupełnie innych etapach. I całe szczęście innych bo w kryzysach partner i jego siła walki jest najważniejsza. Budzi Twoją waleczność na nowo i pomaga wstać, kiedy zupełnie już Ci się nie chce, przypominając po co stanąłeś na starcie.
Ja umierałam na Caryńskiej. Najbardziej marzyłam, o tym żeby było już płasko. Nogi odmawiały posłuszeństwa i buntowały się z każdym krokiem w górę. Czułam zupełny spadek mocy. Na połoninie Wetlińskiej było na tyle dobrze, że zapomniałam o tym, że jeszcze „trochę” przed Nami i nieświadomie ograniczyłam ilość spożywanych kalorii. Spory błąd, który dotkliwie odbił się na podejściu pod Caryńską. Marcin piął się w górę a ja patrzyłam i zastanawiałam się skąd u niego tyle mocy... Pozazdrościłam mu tej verwy. Miałam ochotę mu przywalić kiedy mówił do mnie: „Jeszcze trochę, już prawie jesteśmy”. Ej przecież widzę!:)))
Ale te trochę przerastało moje możliwości i właśnie ta myśl wkurzała mnie najbardziej. Ledwo człapię się pod górę, a tu nagle z lewej mijają mnie turyści: małżeństwo z dzieckiem...:). Można więc sobie wyobrazić zawrotne tempo z jakim pokonywałam to podejście.
Ostatecznie w końcu musiałam się zatrzymać. Koniecznie potrzebowałam coś zjeść. Marcin prosił, żeby tego nie robić. Bo źle, bo będzie jeszcze gorzej... Ale moim nogom raczej tego nie wytłumaczył. Wyciągam snikersa...:) Stoję i ani myślę ruszyć dalej dopóki nie skończę jeść. „Marcin weź nie patrz tak na mnie. Daj chwilę. Niech odetchnę.”:).
A więc tak wygląda kryzys w górach...
Czas jaki spędziłam stojąc na podejściu pod Caryńska to dokładnie 1,5 snikersa lub ok 150 przekleństw:) Nie mam pojęcia ile to w minutach (a serio to dziś dopiero sprawdziłam - był to najdłuższy kilometr trasy... 31minut i 12 sekund:D).
Marcin gadał coś, że niby jem za dużo..., a ja... czułam że zjadłabym jeszcze... tyle, że więcej już nie miałam:).
„Ok. Można iść dalej. Zostało jakieś 300 m w górę. Ostatnie 300 metrów.... i pobiegamy. Niech będzie już płasko.” I tak w kółko. Długie to było 300 m. Najdłuższe w moim biegowym życiu!;)
Kiedy wreszcie udało Mi się wdrapać na połoninę odetchnęłam z ulgą. Strasznie wkurzyła mnie ta góra...:) Na szczęście była już za nami. Nareszcie można było pobiegać. Jak przyznał się później Marcin: „Wcale nie cieszył się, że udało mi się wreszcie dotrzeć na szczyt, bo wiedział, że trzeba będzie zacząć biec:). Było prawie jak w piosence Wiewiórek. „Lecę w dół, w dół, w dół....”*. No... może trochę wolniej. Ostatni punkt z wodą opuściliśmy bardzo szybko. Jak najszybciej chcieliśmy dotrzeć na metę, nie było sensu zatrzymywać się na odpoczynek. Odpoczniemy „po robocie”. Najbardziej cieszył mnie fakt, że ostatni etap trasy był niemal ciągle z górki. Zbiegi to mój żywioł. Trenując pod Rzeźnika nie miałam okazji biegać z wieloma pasjonatami biegów górskich. Dlatego nie wiedziałam jak w takim bieganiu radzą sobie inni biegacze. Nieskromnie przyznać muszę, że to co dodawało mi największego kopa na trasie to moja technika na zbiegach. Lecąc w dół nie miałam konkurencji. Nogi same niosły. Czysta frajda. Trochę gorzej miał Marcin... Biegł za mną:) Mimo równie świetnych umiejętności na zbiegach, musiał gonić. Prowadząc miałam dużo łatwiej. Zastanawiałam się czy nie lepiej gdyby na zbiegach przewodził Marcin co zaproponowałam mu na trasie ale odmówił, twierdząc że jest ok. Poza tym mimo trudności w wyprzedzaniu innych biegaczy stale deptał mi po piętach.
Pozostała część trasy to świetna przygoda, czysta radość biegania i odkrywanie siebie będące efektem ciężkiej pracy kilku miesięcy przygotowań. Tak właśnie miał wyglądać mój pierwszy start w biegu górskim. Bieganie w połączeniu z górami to kwintesencja tego co dla mnie najfajniejsze.
Dzięki Rzeźnik! I raz jeszcze: Tobie Marcin dzięki największe!:)
Czas oficjalny: 12:01:39. Całkiem nieźle jak na debiut biegaczy z nizin:)
* Tekst piosenki zespołu „Wiewiórki na drzewie” - Ofiarom Trenera Klausa, (http://www.youtube.com/watch?v=NwDhrgccaB4 )
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |