2014-05-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Beskidzka 160 na raty (czytano: 2484 razy)
„Beskidzka 160 na raty” to mój drugi górski maraton po listopadowym „Maratonie Beskidy” ale pod względem trudności to dwa zupełnie różne biegi. Wystarczy porównać czasy ukończenia 5:42:00 (B160 – 46,5 km) do 4:08:00 (MB - 42 km) i rodzaj nawierzchni gdzie tym razem zdecydowanie więcej było typowych szlaków górskich. Ale nie o porównaniach chciałem tu napisać.
Do Goleszowa ruszamy z Andrzejem o trzeciej rano. Pobudka była więc koło 2:20 ale adrenalina robiła swoje – czułem się w miarę wyspany i wypoczęty. Już po drodze zaczyna siąpić deszcz, który będzie nam towarzyszyć do końca zawodów. Jednak dla mnie nie ma to większego znaczenia, wręcz przeciwnie lubię taką pogodę i uważam, że jest wręcz idealna dla tego typu biegów. Szczególną radochę sprawia mi możliwość biegania po kałużach i po rwących wzdłuż szlaków strumieni – wtedy mogę znowu poczuć się jak dzieciak taplający się w kałuży i błocie…
Po załatwieniu formalności w biurze zawodów udajemy się na miejsce startu. Odprawa techniczna i czekamy na godzinę 5:00 – godzinę startu. Ustawiamy się mniej więcej w połowie stawki. Już wcześniej ustaliliśmy, że biegniemy z Andrzejem razem, tak jak to ma być podczas „Biegu Rzeźnika”, gdzie będziemy stanowić zespół. Pierwsze kilometry mijają spokojnie. Po starcie biegniemy ok. 2 km z górki, później trasa dość łagodnie faluje raz góra, raz dół. W tym momencie znajdujemy się na końcu pierwszej grupy, a za nami robi się już dość wyraźna przerwa między następnymi zawodnikami. Pierwsze poważne podejście (bo trudno mówić tu o podbiegu) zaczyna się pod Małą Czantorię, a następnie na jej „większą siostrę”. Szczyt osiągamy po około 1h:47m. Tu zaczyna się chyba najtrudniejszy technicznie zbieg na tej trasie. Trzeba bardzo uważać na wystające kamienie i głazy, jest bardzo ślisko. Skręcenie kostki wydaje się tylko kwestią czasu… Na szczęście udaje się tego uniknąć. Biegniemy w stronę Soszowa, gdzie znajdował się pierwszy punkt kontrolny. Po drodze wyprzedzamy kilku zawodników co dodaje nam (mi na pewno, nie wiem jak mojemu partnerowi) pewności siebie i podnosi morale. Z Soszowa zaczyna się dość długi lecz w miarę łatwy technicznie zbieg, aż do hotelu „Stok” w Wiśle Jaworniku. Podczas zbiegu wyłaniają się przed nami kolejni zawodnicy, których konsekwentnie postanawiamy „kasować”, tzn. wyprzedzać. Aż do „Stoku” biegnie się bardzo dobrze i bardzo szybko. Zaliczamy drugi punk kontrolny i teraz czeka nas kolejne podejście wzdłuż stoku narciarskiego za hotelem… Kilkuset metrowa wspinaczka daje nam nieźle w kość. Na szczycie doganiamy kolejnego zawodnika, którego także w końcu zostawiamy za plecami. Teraz trasa biegnie to z górki, to pod górkę, aż doprowadza nas do niebieskiej trasy narciarskiej z Czantorii. Pędzimy z góry ile „fabryka dała”, tu robimy najszybszy kilometr w tempie 3:46, ale nie ukrywam, że paluchy w butach mocno to odczuły. Dobiegamy do punktu żywieniowego pod stacją kolejki na Czantorię. Nie brakuje niczego. Są banany, pomarańcze, rodzynki, żurawina, figi, woda i izotonik. Wypijamy po dwa kubki „izo”, jemy pomarańcze i inne smakołyki. Postój trwał około 5 minut. Przy okazji sympatyczna wolontariuszka robi nam fotkę. Bierzemy ze sobą po bananie i ruszamy na szczyt Czantorii. Nie ma mowy o bieganiu, aż do górnej stacji kolejki trasę pokonujemy marszem, ale nawet maszerując udaje nam się wyprzedzić kolejnych trzech zawodników. Ze szczytu Czantorii miało być już z „górki”. I w zasadzie było aż do mniej więcej 41 km gdzie organizatorzy zafundowali nam nie lada atrakcję. Poprowadzili trasę przez stary kamieniołom. Podejścia jakie tam zastaliśmy były niemal pionowe i bardzo śliskie. Może nie były one zbyt długie ale za to było ich kilka. Kiedy pokonywaliśmy jedno podejście i było chwilowe wypłaszczenie od razu wyrastała przed nami kolejna ściana... W sumie było ich kilka. Na ostatnim chyba najcięższym czekała niespodzianka – fotoreporter, który robił nam zdjęcia, kiedy niemal na czworaka wdrapywaliśmy się na szczyt. Przy okazji podziękowania dla nich jak i dla pozostałych, którzy mimo fatalnej pogody licznie byli rozstawieni na trasie.
Meta była coraz bliżej, a ja zastanawiałem się czy jeszcze kogoś dogonimy. Andrzej, który w końcówce nadawał tempo, na ostatnich kilometrach nie miał zamiaru zwalniać i ciągle biegliśmy w bardzo dobrym tempie. Dzięki temu już w Goleszowie, na 2 km. przed metą doganiamy kolejnego zawodnika. Ten próbuje się z nami zabrać lecz po kilkunastu metrach odpuszcza, stwierdzając, że takim tempem nie da rady. Zaczyna się podbieg, a ja zaczynam trochę tracić siły. Mój partner nadal trzyma ostre tempo. Dwustumetrowa przewaga nad wyprzedzonym rywalem pozwala nam na chwilowy odpoczynek w marszu. Ostatnie kilkaset metrów pokonujemy ponownie mocnym tempem i wpadamy na metę na zaskakująco dobrych dla nas miejscach – 11 i 12 open, z czasem 5h42m. Mam nadzieję, że na „Rzeźniku” będzie nam się biegło równie dobrze. Andrzej okazał się świetnym partnerem i dziękuję mu w tym miejscu za ten wspaniały bieg!
Wisienką na torcie okazała się dla mnie wiadomość, którą odebrałem wieczorem w niedzielę. Okazało się, że w kategorii M-2 (powyżej 40 lat) zająłem drugie miejsce, co jest moim największym sukcesem w „karierze”. Dało mi to olbrzymią satysfakcję i motywację do kolejnych startów i treningów na górskich szlakach. Pozostało mi tylko podziękować organizatorom za wspaniałą imprezę i do zobaczenia na drugiej, jesiennej racie.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu kris0309 (2015-02-02,22:35): ... a na drugiej jesiennej racie byłem już pierwszy w swojej kategorii ;)
|