2012-09-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| rajd (czytano: 1460 razy)
Tak się jakoś stało, że w okresie kilku ostatnich tygodni los dość wyraźnie i znacząco namieszał w moim życiu. Zmieniło się parę rzeczy, a kilka dosłownie poprzewracało do góry nogami. Nie, nie mam zamiaru się zwierzać, ani narzekać. W tym miejscu, chcę się skupić wyłącznie na tym, co miało miejsce w pierwszym pełnym tygodniu września, bowiem w sporej mierze dotyczy to głównego wątku tego bloga.
Gdzieś tak w połowie sierpnia przyjąłem zlecenie wykonania pewnej pracy. Realizacja podobnego zlecania zazwyczaj zajmuje mi kilkanaście dni. W skutek tego wspomnianego wyżej zamieszania, jakoś nieszczęśliwie nie dopytałem się dokładnie o terminy i stanąłem przed sytuacją, która zmuszała mnie do skrócenia standardowego i bezpiecznego czasu pracy do zaledwie trzech dni. Co oznaczało to w praktyce? Rozpierduchę. Przede wszystkim stres, wiele godzin ślęczenia przy komputerze, bezsenne noce i absolutnie nieregularne i przypadkowe posiłki. Musiałem wszystko podporządkować powierzonemu zadaniu.
Niedziela
Tuż przed 22 kończę blisko 30km długie wybieganie. Kąpię się i zjadam spóźnioną kolację, po równie spóźnionym treningu. Robię kilka kanapek z resztek, które mam w lodówce i pakuję razem z ciuchami do torby podróżnej. Trochę po północy kładę się do łóżka.
Poniedziałek
Po króciutkiej drzemce i przejażdżce autobusem nocnym, wsiadam gdzieś tak kwadrans po trzeciej rano do pociągu. Jadę pięć godzin i ląduję na dworcu w Łodzi. Piję źle zaparzoną kawę i jem śniadanie w biegu. Tuż przed dziesiątą zjawiam się na – powiedzmy – stanowisku pracy. Spędzam tam 12 godzin, jedząc w przerwie podejrzaną sałatkę kupioną z wiaderka na wagę, jeszcze bardziej podejrzaną kiełbasę i kilka bułek. Około 22, po czwartej kawie, siadam dalej do roboty, tyle, że w zaciszu swojej noclegowni. Około 3 mam już dość. Potrzebuję już bardzo snu. Decyduję się na drzemkę.
Wtorek
Jest wcześnie rano. Wychodzę nieprzytomny na trening. Nie mam siły i, myślę sobie, że to bez sensu, ale równocześnie wiem też, że jeśli nie wyjdę tego dnia, to w następnych będzie jeszcze trudniej. Na szczęście jest chłodno i to mnie trochę orzeźwia. Biegnę pięć kilometrówek na przerwie trzyminutowej. Niewyspany i na czczo. Pierwsza wychodzi słabiutko – 3:55, ale kolejne coraz lepiej. Ostatnie dwie zaliczam po 3:41. Zrobiłbym i szóstą, ale muszę pędzić do pracy. Spędzam w niej kolejne 12 godzin. Na jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia wybieram syf, z pobliskiej budki, a który serwują generalnie wszystkie takie tanie uliczne miejsca z tzw. chińskim żarciem. Wracając po 22 do miejsca, w którym sypiam, kupuję trzy butelki piwa. Ponownie siedzę przy kompie do bardzo późnych godzin nocnych. Kiedy mam już naprawdę dość, wlewam w siebie alkohol, żeby się zmulić i maksymalnie szybko zasnąć.
Środa
Po prawie czterech godzinach snu znów jestem na nogach. Nie dam rady zrobić treningu, to pewne, ale mam na tyle czasu, żeby zjeść względnie spokojnie kilka drożdżówek na śniadanie. Tak, ponownie spędzam w pracy 12 godzin i ponownie jem „chińszczyznę” na obiadokolację. W końcu, około 22 praktycznie kończę swoje zlecenie. Ponieważ w ostatniej możliwej chwili oddałem przygotowane przeze mnie materiały, dla bezpieczeństwa i czystego sumienia muszę zostać jeszcze dodatkowy dzień i przypilnować, żeby zostały we właściwy sposób wykorzystane. Zmasakrowany, ale z poczuciem dobrze wykonanej pracy w rekordowym czasie idę wychylić kilka piw – w pewien sposób świętować.
Czwartek
Spałem jakieś 6 godzin. Mam lekkiego kaca po tych pięciu piwach z poprzedniego wieczoru, ale ponieważ do pracy muszę dopiero na 15, decyduję się na trening. Truchtam cztery kilometry i czuję, że biegnie mi się zaskakująco dobrze. Następne pięć pokonuję w tempie progowym – blisko i poniżej 4:00/km. Znów truchtam piątkę i na koniec dokładam jeszcze trójkę na progu. Wszystkie trzy kilometry są poniżej 4:00, ostatni bez wysiłku 3:53. Na obiad makaron, bo już nie muszę szybko zjeść w trakcie krótkiej przerwy. W pracy siedzę do 21. I koniec. Sukces. Mam to z głowy. Jest mała nasiadówka ze współpracownikami. Wypijam 7 piw i zwalam się na wyro około czwartej rano.
Piątek
Budzi mnie jakiś bliżej nieokreślony hałas. Jest dziewiąta. Mam ewidentnego kaca i jestem niewyspany. Patrzę na komputer i potem przez okno na obdrapany budynek z naprzeciwka i nagle wzbiera we mnie niewysłowiona chęć do poobcowania z naturą. Czuję potrzebę natychmiastowego wyjazdu z miasta i ograniczenia w swoim otoczeniu ilości ludzi. Przypominam sobie, że jakiś czas temu widziałem w kalendarzu imprezę mającą miejsce gdzieś w bliskiej okolicy i akurat w ten zaczynający się weekend. Profilaktycznie zapisałem wtedy numer do organizatora tego pieszego rajdu długodystansowego „Setka po Łódzku”, ale nie pamiętam szczegółów i regulaminu. Wiem, że to gdzieś pod Łodzią, że w terenie, że z mapą i że można zrobić też 50km. To dobrze, no bo setki to już po Rudzie Śląskiej biegać raczej nie będę. Zresztą te pięć dych i tak wydaje się być dystansem trochę ponad moje obecne siły, ale jestem zdesperowany. Dzwonię i rozmawiam z przemiłym gościem, który nie dość, że dopuszcza mnie do startu w ostatniej chwili i bez wymaganego sprzętu, to jeszcze – ponieważ nie mam nic ze sobą – pożycza śpiwór i karimatę. Jem „chińca”, który tym razem wyjątkowo smakuje spalonym tłuszczem z brudnego woka i jadę do Wiączynia Dolnego.
W małym wiejskim sklepiku kupuję bochenek chleba, dżem i czekoladę. Mam też trochę kawy. Jest 14, koczuję w holu budynku gimnazjum, które posłuży jako baza zawodów. Zjawia się organizator i zaczyna ustawiać biuro. Wypijam kawę i zjadam połowę prowiantu, uświadamiając sobie jednocześnie, że jak na bieg na dystansie, mimo wszystko ultra, to tak jakby trochę sobie mało go zorganizowałem. Biegnę do sklepiku, ale ten jest już zamknięty. No trudno, myślę, i tak nic już nie wykombinuję. Gromadzi się coraz większa ilość startujących. Rajd ma cztery opcje do wyboru: 100 i 50km na zupełną orientację oraz 100 i 50km z zaznaczoną trasą na mapie i opisem. Setka składa się z dwóch rund po 50km, ze startem i metą w bazie i zaczyna się o 19. Pięćdziesiątki ruszają rano o 7. Ponieważ nie mam kompasu, długich ciuchów, butów trailowych, latarki ani bukłaka oraz wcześniej dowiedziałem się, że do tej pory pięćdziesięciokilometrową pętlę pokonano najszybciej w 5:21, decyduję się na najłatwiejszy wariant. Chcę w takim wypadku przebiec całość i zrobić rekord trasy. Setkowicze ruszają. Ja dojadam prawie całe zapasy żarcia i kładę się do śpiwora. Mimo, iż jestem prawie nieprzytomny ze zmęczenia, to mam ogromne problemy z zaśnięciem. Ciągle ktoś się kręci, gada, chrapie itp. Kilka razy udaje mi się przysnąć ale niestety na krótko. O czwartej poddaje się i wychodzę na korytarz, w którym jest biuro i jednocześnie punkt kontrolny.
Sobota
Piję kawę i dojadając suchą piętkę chleba przyglądam się ludziom, którzy przewijają się przez bazę po zakończeniu pierwszej 50km pętli. Sporo z nich w tym miejscu się wycofuje. Generalnie są zmasakrowani. Ubłoceni, umęczeni, narzekający. Przebierają się, odpoczywają, kąpią, masują i jedzą. Przyglądam się bez słów i staram nie oceniać. To w większości nie są biegacze. Nie dziwi więc ich słabiutki czas pokonania pięćdziesięciu kilometrów i nienajlepszy stan.
Jest po szóstej. „Zrobiłem” toaletę przedstartową i zaczynam się przebierać. Zbierają się startujący na 50km. Mam na sobie tylko jedną cienką bluzę, biegowe spodenki typu majtki i zwykłe startówki. Trochę wyglądam dziwnie wśród całej tej reszty wyposażonej w plecaki, kijki, buty terenowe, specjalistyczne spodnie, bluzy i kurtki wszelkiej maści. Organizator przygląda mi się i widząc, że mam ze sobą tylko półlitrową butelkę wody, pyta czy coś w ogóle jadłem. W odpowiedzi na moje „niewiele” wręcza mi czekoladę. I potem nam wszystkim mapy. Wychodzimy przed budynek. Jest zimno i zaczynam się rozgrzewać, czym wzbudzam kilka pokpiwających uśmiechów. Jeszcze więcej, gdy ruszam na trasę biegiem. Biegnę, kilometr, dwa, zaczynam się dogrzewać. Odwracam się i już nikogo nie widzę. Jestem nareszcie sam. Zaczynam własną zabawę.
Trzymam tempo około 5:00/km. Biegnie się dobrze, mimo, iż nawierzchnia jest bardzo urozmaicona, nierówna i, dzięki mojej płaskiej podeszwie buta, często bardzo śliska. Sporo trudności sprawia mi poruszanie się w takim tempie i jednoczesne czytanie mapy. Niby jest dokładna, ale trasa prowadzi nierzadko ledwie widocznymi ścieżkami, które biegnąc łatwo przeoczyć.
Biegnę przez łąki, lasy, pola, czasem asfaltowe drogi. Spijam dość szybko wodę. Z tym akurat nie będzie problemu, bo na trasie są cztery punkty kontrolne (18, 25, 34, i 43km), gdzie mogę ją uzupełnić, ale martwię się trochę o jedzenie. Do pierwszego punktu w zasadzie nic się nie dzieje. Spotykam i wyprzedzam trochę ludzi, którzy męczą się na swojej drugiej pętli. Po 18km zaczynam być głodny. Zjadam kilka kostek czekolady, ale czuję, że to nie wystarczy. Mylę też trochę trasę i nadrabiam paręset metrów. Raz też nie znajduję właściwej ścieżki i muszę przebić się do drogi na azymut. Przed drugim punktem kontrolnym przebiegam przez jakąś wioskę i mimo wczesnej pory odnajduję otwarty sklep. Mam troszkę drobniaków i kupuję sobie małą Pepsi i drożdżówkę z serem. Na punkcie kontrolnym mam już półtora kilometra większy dystans niż powinienem, ale czasowo jest dobrze, według planów. Poprawia się pogoda i na - do tej pory – pochmurnym niebie pojawia się słońce. Robi się cieplej, co mnie martwi, ze względu na mały zapas wody jaki mogę mieć przy sobie. Ponownie mylę drogę i dokładam dystansu. Na trzecim punkcie kontrolnym mam zamiast 34km już 37. Ale czuję się dość dobrze. Do tej pory dwa, trzy razy przechodziłem do marszu, ale tylko po to, by dokładnie czytać mapę, bo w biegu nie zawsze mi to wychodzi. No i dwa razy obszczekały mnie psy, przy których musiałem skrajnie zwolnić. Według Garmina dystans maratonu pokonuję w 3:39. Zjadam jeszcze trochę czekolady, chociaż nie czuję głodu. Zaczyna wiać też dość silny wiatr i to akurat w twarz. Trochę przeszkadza, ale też chłodzi. 50km robię w czasie 4:20. To 5:12/km, jestem zadowolony, bo to tempo nie kosztuje mnie zbyt wiele wysiłku, pomimo, iż teren w drugiej części pętli jest dość falisty. Na mecie jestem według mojego zegarka po 4:41. Garmin wskazuje dystans 54,4km. Jestem w swojej opcji rajdu oczywiście pierwszy, choć impreza nie ma charakteru rywalizacji i nikt o to nie dba. No, ale mam swój rekord trasy, choć zdaję sobie też sprawę z tego, że jak zaczną się tu pojawiać inni biegacze, to długo nie przetrwa. Biorę kąpiel, przebieram się, pakuję torbę i kończę ten swój najdłuższy trening w życiu. Czuję się dobrze. Nie miałem kryzysu, jestem zadowolony i względnie rześki. Inni uczestnicy rajdu, którzy w większości wycieńczeni i obolali leżą i odpoczywają, patrzą na to wszystko ze zdumieniem. Pytają o czas i nie dowierzają, chociaż tłumaczę im, że ja jestem do takich rzeczy przygotowany, że trenuję bieganie długodystansowe itp. Wychodzę na wieś kupić coś do żarcia, bo zaczyna mnie poważnie ssać.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |