2012-05-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| przedłużona majówka cz.II (czytano: 2802 razy)
W jakiś tam sposób kumpluję się ze Zbyszkiem. Widzieliśmy się raptem ze dwa razy, a raz gadaliśmy przez telefon, więc jest to takie swoiste koleżeństwo na odległość. Reszta naszych kontaktów, to dość rzadka korespondencja dokonywana poprzez portale: maratonypolskie.pl lub facebook. To doprawdy dziwna znajomość. Mamy krańcowo różne podejście do biegania, a w szczególności, do wszystkich spraw dotyczących treningów, regeneracji, odżywiania i wyboru miejsc oraz częstości oraz sensu danych startów. Natomiast to, co jest dla nas wspólne, to zapewne fakt, że jesteśmy ulepieni – jeśli nawet nie z tej samej, to już na pewno z bardzo podobnej – gliny. Nie rywalizujemy bezpośrednio ze sobą, bo po pierwsze nie ma takiej okazji, a po drugie Zbyszek jest o klasę ode mnie lepszy. Natomiast sam fakt rywalizacji jest w naszym życiu oczywisty.
Wymyśliłem kiedyś dla nas pewne wyzwanie. W formie zakładu. Najpierw nikt z nas nie chciał się na to oficjalnie zgodzić czy zadeklarować, ale gdzieś z tyłu głowy zawsze ta propozycja siedziała. Polega ten zakład na tym, że mamy ocenić, kto uczyni większy postęp w biegu maratońskim, w okresie półrocznym, przy zastosowaniu dwóch absolutnie różnych szkół treningowych. Pod uwagę brane miały być nasze najlepsze i rekordowe wyniki z zeszłorocznych jesiennych maratonów oraz obecnie najlepsze osiągnięcia, i w wypadku ich poprawy, dana różnica.
Wiadomo, że miło byłoby napisać teraz, jak to udowodniłem Zbyszkowi swoją rację. I jak go pokonałem. Niestety nie mogę. Dostałem sromotne lanie. Kolega zszedł z 3:00:22 do 2:56:36, co daje 3 minuty 46 sekund progresji. Mój krok naprzód w równoważnym okresie to tylko 2 minuty i 23 sekundy.
Tyle, że faktycznie to nie o tym miała - czy ma być - mowa.
Ostatnio dyskutowaliśmy na temat sensu startów w małych maratonach, takich z nikłym zapleczem, minimum organizacyjnym i oczywiście bez nagród. A jeśli weźmiemy pod uwagę to ostatnie stwierdzenie, to siłą rzeczy dochodzimy też do innego - słabej obsady. To takie - jak to Zbyszek określił – gówniane maratony. Myślę, że nie chciał użyć takich słów, ale akurat takie padły.
Po tej rozmowie zastanawiałem się długo, biorąc dokładnie pod uwagę argumenty obu stron, nad tym, czy wolę być nic nie znaczącym jednym z trzech, ośmiu czy trzydziestu tysięcy uczestników ginących w tłumie szlagierowego polskiego czy zagranicznego maratonu, czy jednak preferuję być takim … gównianym maratończykiem.
Odpowiedź przyszła sama.
Trochę spóźniamy się na start 7.Goitzsche-Marathon. Ja, Maciek – kolega, któremu doradzałem jak trenować, by złamać w debiucie 3:30, oraz Marzena – koleżanka, której kiedyś podpowiadałem przy pomocy dostępnej mi literatury jak złamać 3:00 na wiosnę. Tak, pamiętam, że sam tego jeszcze nie zrobiłem, i że w zasadzie o kant dupy te moje rady można rozbić.
Jest zimno. Nawet bardzo, około 6-8 stopni. Dobrze do biegania, niezbyt dobrze do stania w koszulce na ramiączkach i krótkich gaciach na linii startu. Wszyscy generalnie patrzą na nas jak na oszołomów. Bardzo, bo w zasadzie do ostatniej chwili przedłużyłem rozgrzewkę i teraz, po ostrym przeciskaniu się, niestety mamy miejsce gdzieś dopiero w 5-6 rzędzie. Nie, nie zrozumcie mnie źle, tu nie ma 2000 maratończyków. To - wg nomenklatury Zbyszka - typowo gówniany maraton. Ale jest przyklejony do festiwalu biegowego i jest naprawdę wąsko. Mamy tu również biegaczy innych dystansów oraz sztafety. Jest totalnie tłoczno. Zdecydowanie za bardzo jak na moje gusta. Dobrze, że numery mają różne kolory, bo można odróżnić autentycznych rywali od biegaczy na dystansie niemaratońskim. Dlaczego to ważne? Bo, chcę wprowadzić Marzenę na podium. Ma do tego pełne predyspozycje w sensie wydolnościowo-prędkościowym, ale jednocześnie też spore problemy z taktyką biegu. Jeśli miałbym jej bieganie jakoś określić jednym stwierdzeniem, wypowiedziałbym: szarża ułańska. No, nie dziwne, w końcu Polka.
Oficjele każą odliczać od „fynf” i któryś z nich strzela. Ruszamy. Pierwsze kilometry to klasycznie Sajgon. Moja znajoma Szarża Ułańska chce oczywiście szarżować, choćby i zygzakiem między całą tą kolorową kupą biegowej ferajny, która to – wydaje się – raz wyprzedza, a raz zwalnia. Ale na szczęście jednym słowem czy gestem daje się łatwo przystopować. Po miesiącach wspólnych treningów ufa mi. Tak więc zgodnie wleczemy się przez te pierwsze kilometry w okolicach 4:33 – 4:35.
Troszkę się przeludnia. Robi się swobodniej. Można się już prawie trzymać najkrótszej możliwej trasy do pokonania. Mija nas jakaś laska z różowym numerem oznaczającym maratończyka w asyście rowerzysty. Słyszę jego komentarz - ojca lub chyba raczej trenera: widzisz, tam z przodu jest pierwsza kobieta Sylvia Renz – zeszłoroczna zwyciężczyni. Zerkam za jego palcem i faktycznie widzę szczupłą, wyżyłowaną kobietę z kolorowymi …frędzlami, albo czymś takim na włosach. Ma ze 100-150metrów przewagi. Tłumaczę Marzenie jak się mają sprawy. Widzę błysk w jej oku, ale sugeruję zachowanie pełnego spokoju. Ta laska z rowerzystą obok rwie do Renz prawie sprintem. Myślę sobie: spoko, niech ci skoczy tętno, a my tu mamy pełną kontrolę nad sytuacją.
W okolicach 5 czy 6 kilometra wszystko się klaruje. Inne dystanse odbijają w różne strony – inaczej wytyczone, odpowiednie dla swojej dyscypliny odcinki. Różowe strzałki wskazują dalszą trasę już tylko zawodnikom z różowymi numerami. Przed nami formuje się grupa: prowadzący rowerzysta, dwóch gości, Renz, laska i jej rowerzysta. Około 7km rowerzysta laski nas zauważa. Ewidentnie pada komunikat w grupie. Wszyscy się odwracają. Dość zabawnie wygląda to z naszej perspektywy. Mówię do Marzeny: no i nici z zaskoczenia. 8 – 9km dociągamy do grupy. Jest nas teraz sześcioro. Dwóch kolesi ciągle prowadzi. Jak na moje plany lekko za szybko, ale do wytrzymania. Trasa jest łatwa, jest zimno i nawet nie wieje. Bujamy się między 4:23 a 4:28/km. Przy którymś wodopoju słyszę, że przed nami jest czterech biegaczy. Wszyscy oglądają się wymownie po sobie. Ta informacja powoduje, że włosy jeżą mi się na rękach. Jesteśmy drugą grupą i jednocześnie stanowimy pierwszą dziesiątkę. Odwracam się, a w zasięgu wzroku za nami nic. Teraz już naprawdę gramy w otwarte karty. Są trzy dziewczyny skupione obok siebie, które teraz walczą bezpośrednio o zwycięstwo wśród pań, a ja zaczynam myśleć o 5 miejscu w generalce.
Panuje prawie cisza. Kolesie prowadzą, czasem coś tam do siebie szepną, Renz się w ogóle nie odzywa, ta laska od rowerzysty się miota, to z lewej, to z prawej. My (ja i Marzena) jak maszyny: cicho, równo i obok siebie. Wszystko sygnalizujemy gestami. Koło piętnastki następuje zabawna sytuacja – każdy, jak jeden mąż, sięga po żele. Oprócz laski. Laska dziwnie biegnie, jakoś mam wrażenia, że najsłabiej gra w te szachy. W końcu nie wytrzymuje ciśnienia i zaczyna do nas gadać – fajne macie stroje. Tu muszę wytłumaczyć – jako szef klubu PROFANA breslau niedawno zamówiłem nowe koszulki, które dla mnie wykonał AMOS.pro. Są jebitnie różowe. Agresywne. Widoczne z oddali. Wyróżniające się. Mimo, iż moje nieformalne zrzeszenie ma w swoich szeregach tylko jednego biegacza reprezentującego oficjalnie barwy, to zarówno Marzena, jak i Maciek dostali honorowo po jednym takim egzemplarzu stroju. Maciek się bał założyć na debiut czegoś nowego – koszulki przyszły raptem w piątek – Marzena solidarnie ze mną nie. Wracając: mamy laskę, która do mnie zagadnęła. Waham się czy odpowiedzieć, bo mimo, iż mówię nieźle po niemiecku, to jednak z akcentu da się wyczytać, że pochodzimy zza wschodniej granicy. A to może zadziałać jak płachta na byka. Na Renz ma się rozumieć, bo święcie wierzę, że ona chce te kobiety ponownie wygrać. W efekcie coś tam burkam. Kiwam głową.
Dochodzi połowa dystansu. Ja mam chwilowo jakiś lekki kryzys. Cały czas mam wrażenie zresztą, że tempo jest za mocne. Chciałem biec przy 4:30 a regularnie mamy coś koło 4:25. Muszę wymienić parę uwag z Marzeną. Pytam czy zostajemy przy moim planowanym tempie czy ryzykujemy i trzymamy się grupy. Zdradzam jednocześnie nasze pochodzenie. Ponownie wszyscy patrzą się po sobie. Marzena patrzy na mnie jak na debila. Ona nie ma zamiaru myśleć, jest nastawiona wyłącznie na ściganie. Patrząc na jej zapał decyduję „trzymać grupę”. Wrzucam jej tylko, że jeśli będzie „się czuła” może atakować po 33.
Jeden z dwóch prowadzących nagle gorączkowo zaczyna się pytać o papier. Jaki papier? A TEN papier! Odpada. Leci z dziwnym grymasem gdzieś w krzaki. Dla mnie jeden konkurent mniej. Zacieram ręce. Po tym zajściu Renz gada chwilę z pozostałym prowadzącym, ale nie słyszę co mówią. Mój polski instynkt podpowiada jednak, że się jakoś tam zmawiają. W okolicach dwudziestego któregoś mijamy Kenijczyka z czołówki!!! Ma taką ścianę, że ledwo do nas odmachuje. NIGDY, PRZENIGDY nie wyprzedziłem czarnoskórego biegacza. Kalkuluję: trzy z przodu, grupa już tylko pięć osób, nic z tyłu. Drugi raz włosy jeżą mi się na rękach. Widać, że innych też to zainspirowało, prowadzący i Renz robią następne kilometry w 4:21, 4:25 i 4:23. Szybko i nierówno. Mam coś jakby kolejny kryzys. Zostajemy najpierw kilka, a potem kilkanaście metrów z tyłu. Ja, Marzena i laska. I jej tato/trener rowerzysta. Chcę wybadać laskę, bo wydaje mi się, że ta Renz to będzie nie do wyjebania. Trochę gadamy. Okazuje się, że to gówniara i … debiutantka. Tyle, że nie taka zwykła – ma 1:25 życiówkę na połówce. Trochę się jej przyglądam, zastanawiając się czy wytrzyma. Oczywiście pod kątem drugiego miejsca w kobietach Marzeny. Nie biorę tylko jednego pod uwagę. Marzenie ta sytuacja się wcale, ale to wcale nie podoba. Zanim się spostrzegam następuje Szarża Ułańska. 28 km! Koleżanka odpala rakiety. Mam ochotę na nią krzyknąć, ale różowa koszulka mojego klubu noszona przez nieklubowicza oddala się w zastraszającym tempie. Zerkam obok na laskę, widzę niepokój i natychmiast zmieniam sposób zachowania. Macham rękoma w niebo, stukam się w głowę i uspokajam laskę, która już chce gonić za Marzeną, mówiąc, że się nie posłuchała, zaatakowała zbyt wcześnie i nie wytrzyma. Docieramy do trzydziechy. Ufna już laska mówi, że jeszcze w życiu nie biegła więcej niż 30km. Że to dla niej magiczna liczba, i że nie wie, jak zachowa się jej organizm. Słusznie. Ja wiem. Tymczasem Marzena dogoniła Renz. Liczę na to, że siądzie jej na 2-3km na dupie. Ja bym tak zrobił, ale ja nie nazywam się Szarża. Marzena zobaczyła podbieg i jeszcze poprawiła! Ponieważ ja biegłem już w tempie 4:20/km, a ona dla mnie była znikającym punktem, zakładam, że zeszła chwilowo poniżej 4:00/km! I tu się wkurwiłem. Bo myślę sobie, że to jeszcze 12km do mety, i że to akurat najgorszy moment, by wchodzić nagle w trzeci zakres pracy serca. I stwierdziłem, że ją dogonię i jej to wygarnę! Laska nie przeżyła przeskoku do tempa 4:14/km na 31km. Po około kilometrze dobiegłem do Renz i jej pacemakera. On był siny, ona sapała. Poprawiłem, a akurat znów było pod górkę. Nawet nie drgnęli. Nie musiałem się oglądać, bo wiedziałem, że nawet nie próbują. Patrzyłem już tylko do przodu. Marzena i jej 200m przewagi. Jestem zeźlony i nabuzowany - dostanie taki opierdol za złamanie taktyki, a jeszcze większy jak nie wytrzyma. Dziwna sytuacja: różowe goni różowe. Mamy 35km. 4:07/km. Nie zbliżam się do niej!!! 36, 37 – gdzieś po drodze dołącza się do nas półmaraton, który najwidoczniej był prowadzony inna trasą. Mam absolutny odjazd – mijam półmaratończyków jak slalomista tyczki na stoku. 4:09, 4:08, 4:06 – absolutnie nie do wiary! Co to za tempo w końcówce maratonu! 39 i widzę Szarżę. Zaczyna tracić impet. Jezu mam nadzieję, że jeśli teraz strzeli, to, że jednak jakoś dojedzie z tą przewagą nad Renz, choćby już na samych oparach. Dystans między nami maleje w oczach. 40. Ostry nawrót. Marzena się odwraca. Macham jej w stylu: mamy to, wygrałaś, teraz już tylko do mety. Myślę, ja jebie, w sumie to wygraliśmy. Rozbroiliśmy ośmioosobową grupę. 4:04, 4:04. Ostatnia prosta. Dopadam do Marzeny. Ostatnie dwieście metrów. Dwie różowe koszulki. Krzyczę: profana breslau, breslau profana, nasza drużyna jest pojebana! I meta. Czwarte i piąte miejsce open. Ten sam czas brutto – 3:05:03. Ona oczywiście pierwsza w kobietach …z rekordem trasy! Renz dobiega w 3:09, laska w 3:11.
Gówniany maraton bez nagród. Nie zapomnę nigdy wściekłego wyrazu twarzy Renz na mecie. Pierwsze, co zrobiła, to odszukała nas wzrokiem, podeszła i pogratulowała. Zapytała o czas, gdy dowiedziała się, że Marzena odebrała jej rekord trasy zacisnęła tylko zęby. Ona przyjechała tu wygrać. Jak co roku. A sprawdźcie w Wiki nazwisko Sylvia Renz. Ja byłem wniebowzięty.
Maciek dobiegł 20. Na 115 zawodników, którzy ukończyli. W czasie 3:27:51! Sam w to nie wierzył. Wygrał kategorię M35! W gównianym maratonie, jak to mówi Zbyszek. Ale wygrał. Miałeś lepszy debiut?
Jesteśmy śmieszną rasą. Mam na myśli wszystkich Rafałów, Zbyszków, Marzeny i wielu innych, takich nam podobnych. Niespełnionych za młoda sportowców. Uzależnienionych od aktywności fizycznej, od rywalizacji, od endorfin, od adrenaliny. Ludzi po trzydziestce, czterdziestce stojących w opozycji do procesu starzenia się i obowiązujących norm w sensie funkcjonowania klasycznej rodziny. My – ta właśnie rasa - poświęcając wiele rzeczy i wielokrotnie „trenujący” ponad swoje możliwości, bezwiednie, bezsensownie i zbyt dużym kosztem dochodzimy do poziomu powiedzmy 3h w maratonie. Niby coś. Niby coś w takim absolutnie amatorskim bieganiu. Hobbistycznym. Pomiędzy pracą, rodziną, bez trenerów, obozów, za własną kasę, w parku, od ławki do ławki. Faktycznie tego typu amatorów na tym poziomie w Polsce jest kilkuset. Nie sądzę, że wielu więcej. Jednak w dużym maratonie giniemy w tłumie. Przychodzą prawdziwi biegacze i robią 2:15, 2:20, 2:30 czy nawet 2:40. Ze swoimi trzy zero coś tam po prostu znikamy. Uzyskany w biegu czas, po takim ostro przepracowanym cyklu treningowym, to nasza jedyna nagroda, bo całe zawody, to tylko i wyłącznie nasza batalia z zegarkiem. I tyle. Przecież nie doświadczasz nic więcej. Nie walczysz o miejsca. Nie ścigasz się. Nie oglądasz, nie przyglądasz rywalom, nie kalkulujesz. To tylko sekundy dzielące cię od nic nie znaczącej życiówki. Życiówki, która w gruncie rzeczy będzie ciągle o blisko GODZINĘ gorsza od rekordu świata na dystansie maratońskim.
Zbyszku, bo tak po prawdzie, to w podziwie do Twojego zaangażowania do pracy treningowej i osiąganych przez Ciebie wyników, to właśnie do Ciebie głównie jest skierowany ten wpis. Jesteś teraz pewien, że którekolwiek maratony są gówniane?
Myślę, i może to śmieszne i głupie, ale autentycznie myślę tak sobie, że tym razem liznąłem skrawków podobnych odczuć, jakie mają zawodnicy czołówki światowej, których oglądamy w telewizji. Oczywiście w banalnej i mikroskopijnej skali.
A my? Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek grali w ekstraklasie czy choćby pierwszej lidze. A emocje w zawodach choćby czwartoligowych, w których ustawiam się w pierwszej linii jako elita, są po prostu nie do opisania. Choć oczywiście próbowałem to właśnie zrobić.
Aga - wiem jak bardzo lubisz długie teksty...
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |