2010-05-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nakręcamy, nakręcamy... (czytano: 1949 razy)
Naciągnięta do granic wytrzymałości sprężyna, kiedy się ją puści, z ogromną szybkością wraca do poprzedniego kształtu. Ale żeby sprężynka zadziałała, trzeba ją najpierw naciągnąć. Kiedyś były takie zegarki - bez baterii, a ze spręzynkami. Zegarki się nakręcało - naciągając spręzynkę...
Tak mi się skojarzył zegarek z treningiem, bo na treningu też naciągamy spręzynkę, aby na zawodach wystzrelić jak z procy i w oka mgnieniu znaleźć się na mecie. Potem zegrek jeszcze jakis czas chodzi, az sprezyna całkiem się rozpręży i trzeba nakręcac od nowa.
No więc ja nakręcam. Na razie idzie mi to tak sobie. We wtorek - Grand Prix Warszawy. Na nowej trasie, pod Mostem Siekierkowskim, bo włodarze Kabat uzali, że biegacze nie służą dobrze kabackiemu ekosystemowi. C"est la vie. Tabuny mlodziezy spozywającej przy ogniskach na pewno sa tam bardziej na miejscu. Mnie w sumie te Siekierki pasują, bliżej, łatwiej dojechać... Ruszyłam właśnie jak z procy, nie bacząc, że sprezynka nie do końca jest naciągnięta. I tak pognalam pierwszy kilometr w 4:17, drugi w 4:20 i właściwie miałam dosyć. Do trzeciego kilometra dociągnęłam ponizej 13 minut, ale nastepnie zwolniłam istotnie. Na 6. km chcialam sobie pospacerować, ale zapanowalam nad tą nistosowną pokusą. Na 7. zrobiło mi się niedobrze i żołądek mi zabulgotał. No cóż, nie lubie biegów popołudniowych. Dopiero na 9. km trochę się pozbierałam i zaczęłam biec w jakims przyzwoitym tempie. Efekt: - 10,3 km w 48:28. Przyzwoicie, ale bez fajerwerków.
Postanowilam zatem dalej naciagac sprezynkę. W środę - fantastyczny trening z podbiegami, spokojniutki w czesci plaskiej, mna podbiegach - na maksa. W czwartek pognałam do klubu robic ciagly i szybki. W tempie maratonskim, czyli jakies 4:55.
I... DOOOPA BLADA. Grzeczniutko pobieglam 3 km rozgrzewki, ustawilam tempo 4:50, czyli prawie 10 sekund na km wolniej niz na polmaratonie i...po 1,5 km przeszlam w faze spaceru, dociagnelam do 5 km i poszlam sobie pocwiczyc silowo na maszynkach.
No coz, widocznie jeszcze sie nie zregenerowalam po Krakowie.
W piątek zrobilam sobie wolne od biegania, a w sobotę... Wyszłam rano do lasu. Niechętnie, ledwie się zwlokłam. Wychodziłam jak na ścięcie, a tymczasem po raz pierwszy od dawna wyszło słońce, po deszczach zieleń zrobiła się ciemna bujna i soczysta. Biegłam sobie niespiesznie, ale radosnie, wracając samolocikowałam, podskakiwałam i w ogóle mi odbijało...
I taka nie nakręcona d konca, ale zadowolona, entuzjastycznie pochwyciłam wieczorną propozycję wystartowania w Ekidenie - sztafecie maratonskiej - na zabojczym dystansie 5 km. Dzięki czemu pol niedzieli spedzilam na Polach Mokotowskich, zanim się doczekalam na swoj start, stres startowy gdzies mi sie rozwiał w niebycie, uznałam że nic nie muszę, wystarczy, że dobrze pobiegnę...
I pobiegłam. Znowu wystrzelilam jak za katapulty, ale zakręty na trasie szybko mnie przywrocily do rzeczywistości. Pierwszy kilometr - 4:16, Drugi 4:20. Potem troszkę wolniej, ale nieduzo. Pokusy zwolnienia były duże. Ale wyprzedzalam i wyprzedzalam. Dobieglam do mety w 22:14.
I co prawda do zyciowki zabraklo mi aż 30 sekund, ale wiem, że pobiegłam najlepiej jak umialam...
A co zyciówki - utwierdzam się w przekonaniu, że zrobilam ją na nieco krótszej trasie. Inaczej - dzisiaj by padła.
No więc, nakręcamy dalej, bo spęzynka ma być gotowa 5. czerwca...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |