2009-04-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton numer 4 - Wiedeń 2009 (czytano: 1644 razy)
Plan na Wiedeń był ułożony już od kilku miesięcy. Dojazd samochodem na służbowe spotkania w poprzedzającym tygodniu w Pradze i Bratysławie. A potem pozostaję na weekend w Wiedniu i czekam na niedzielę. Powrót w poniedziałek z rana. Miałem pojechać z rodzinką (tak jak do Sztokholmu) i połączyć maraton w weekendem w pięknym mieście ale znowu coś pokrzyżowało Izie plany i pojechałem sam. Może za rok do Pragi (plan jest podobny jak co roku – do 3 razy sztuka) się uda?
Cały misterny plan minimum na poprawę życiówki z Gdańska pokrzyżowało moje „kochane” rozcięgno. Wybiegania brakuje, miałem przerwy w treningach, zmniejszałem dystanse więc kilometrów nie zrobiłem – będzie jak będzie ale nadziei wielkiej na cud nie mam. A jak takie mam nastawienie to i tak pewnie będzie.
Aby oszczędzać stópkę w Pradze potruchtałem tylko 5-6 km, w Bratysławie około 3 więc zmęczenia przed biegiem raczej nie będzie. Odpoczynek i „fun”.
Fajny hotelik w Wiedniu zarezerwowałem jeszcze jesienią. Ale skoro rodzinka się rozmyśliła to po co przepłacać za dobry hotel? Szybki rzut oka na internet w marcu i są jeszcze miejsca w Ibisie. Nocowaliśmy tam z Rafałem w czasie Euro – było OK, więc szybko zamieniłem hotele. Zawsze jakaś oszczędność.
Do znajomego zatem Ibisa dotarłem bez przeszkód w piątkowe popołudnie. Z Bratysławy to tylko ok. 50 km. Zameldowałem się i pojechałem na Expo. Tam pokręciłem się trochę i nie spotkawszy nikogo znajomego (dziwne :-)) wróciłem do hotelu. W sobotę pasta party w Ratuszu. Tam powinniśmy się pozjeżdżać. A wybierają się tu Kluseczka z Arturem, Tusik, Krzysiek Dobrowolski (siła nas Dobrowolskich będzie) oraz cała rodzinka Jaremów.
Sobotni słoneczny i cieplutki poranek minął mi na szwędaniu się po sklepach. Chciałem kupić jakieś prezenty ale nic ciekawego nie wpadło mi do głowy. W sklepach sportowych też chyba wiedzieli o nalocie biegaczy bo ceny na sprzęt poszybowały pod sufit.
Po południu wylądowałem w ratuszu na pasta party. Ratusz piękny, sala balowa w której była impreza dobrze strzeżona (dokładna kontrola zaproszeń jak przy wejściu do drogiego muzeum) ale rzeczywiście warta zwiedzenia. Natomiast sam makaron to porażka. Jakieś takie austriackie kluchy na słodko – ohyda. Dobrze że miałem jeszcze czas coś zjeść i poszedłem wieczorem do włoskiej knajpki koło hotelu na prawdziwe „spaghetti” bo chyba byłoby krucho. W ratuszu spotkałem się z Kluseczką, Arturem i jej tatą. Śmiesznie chyba wyglądało nasze przedstawianie się z Arturem. Chwilę pogadaliśmy a potem udaliśmy się każdy w swoją stronę.
Rano tradycyjnie, pobudka, śniadanko, ubieranko i przejazd metrem na start. Tam depozyt w ciężarówce (ciekawy system – zastanawiałem się jak uda mi się znaleźć moje ciuchy na mecie ale nie było żadnego problemu) i w oczekiwaniu na pierwszy wystrzał spotkałem Krzyśka Dobrowolskiego. Mam popularne nazwisko ale miło jest spotkać niespokrewnionego imiennika (albo raczej „nazwiskownika”) który ma podobną pasję. A jak do tego dodamy Kluseczkę i Artura to robi się już prawie „mafia”.
Czekając na start potruchtałem obok elity. Ci to faktycznie wyglądają na 2:15 - Zazdrość mnie zaczęłą podgryzać wiec szybko przeniosłem się do swojej strefy.
Strzał z armaty i poszliśmy. Już na początku dylemat – most podzielony i biec prawą czy lewą stroną? Jak wygląda trasa? Pobiegłem prawą a lepiej było lewą bo zakręt szedł w lewo. Taki sam błąd jak na starcie w Sztokholmie. Brawo.
Słońce prażyło niemiłosiernie (znowu jak w Sztokholmie w zeszłym roku), chmurek nie widać, wiatru generalnie też nie czuć więc będzie się działo (niestety). Dobrze ze wziąłem czapeczkę.
Przygotowania jak mówiłem za bardzo nie było wiec pozostało mi liczyć na cud. I cud się zdarzył, ale tylko do połówki. Wydawało się że nieźle idzie ale po połówce zacząłem odczuwać braki. Jakoś udało się dobiec do 30 i … to by było na tyle. Czwarta próba i czwarta porażka. Chociaż tym razem tak nie boli bo mogłem się tego spodziewać.
Zostało tylko 12 kilometrów więc oczywiście jak zwykle postanowiłem domaszerować końcówkę. I tak doszedłem kontrolując aby nie przekroczyć 5. Przed samą kreską oczywiście wróciłem do biegu i w końcu wyszło 4:51 (wice-życiówka) co zważywszy na formę i upał uznałem za umiarkowany sukcesik.
Po biegu udało się wziąć prysznic w namiocie, znaleźć swoje dresy i na koniec wypić wspólnie z Tusikiem, Jaremami, Krzyśkiem i jego kolegą dobrze schłodzone austriackie piwko. Niestety Kluseczka z rodzinka spieszyła się do Warszawy i musiała szybko znikać.
A teraz trzeba wyleczyć rozcięgno i zaatakować skutecznie Wrocław jesienią. Wszak w tym roku tam Mistrzostwa Teamu.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |