2016-10-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 17. PKO Poznań Maraton, 9 października 2016 (czytano: 1684 razy)
Po ostatnim (Orlen) maratonie miałem spory niedosyt. Niby poprawiłem rekord życiowy o prawie 15min, jednak sam start wyobrażałem sobie zupełnie inaczej. Pisząc w kategoriach polskiej reprezentacji piłki kopanej - wynik lepszy niż gra. Od tamtego czasu solidnie odrobiłem lekcje, znalazłem błędy, których wiedziałem, że nie popełnię, przeczytałem masę publikacji żeby zrozumieć co należy poprawić i nie skończyć jak wtaczający się na metę worek ziemniaków. Przygotowania były pod kontrolą prawie do samego końca...
Ostatni tydzień przed Poznaniem to dramat, zamiast oczekiwania na kompensację walczyłem z czasem. Złapałem jakąś infekcję i mój organizm wykorzystał okazję żeby zamanifestować niechęć do startu. We wtorek i środę mega osłabienie a potem na dokładkę rozstrój żołądka. Praktycznie dopiero w przeddzień startu zacząłem czuć właściwą kompensację sił. Trochę za późno, żeby móc nazwać sytuację komfortową. Mimo wszystko liczyłem na to, że w odpowiednim momencie wszystko zaskoczy.
Do Poznania wyjechaliśmy w sobotę wróblobusem - Waldek z rodziną, Piotrek, Łukasz i ja, niestety bez Pauliny. Została z młodym, który rozchorował się w ostatniej chwili. Tak więc już na początku plan biegu musiał ulec zmianie. Paulina miała nam bowiem podać żele energetyczne na trasie. Trzeba się było oswoić z myślą o upchnięciu ich w kieszeniach a tego właśnie chciałem uniknąć. Jakby tego było mało mogłem tym samym zapomnieć o wieczornej porcji przytulania ;-)
Biuro zawodów zorganizowane zostało, tak jak roku temu, na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich i podobnie jak poprzednio odbiór pakietów przebiegał bardzo sprawnie. Mała zmiana. Tym razem organizator nieco sprytniej rozegrał układ strefy expo, ustawiając stoiska tak, że żadnego nie sposób było ominąć. No taki to niewielki zamordyzm, da się przeżyć ;-) Zresztą na expo nie było wielu punktów, które jakoś specjalnie przyciągały. Jak dla mnie, trochę straganowo to wszystko wyglądało.
A co w pakiecie? Numerek + chip startowy, pamiątkowa koszulka, dwa piwka niskooprocentowane, biuletyn zawodów, i trochę makulatury (jakieś bony rabatowe, ulotki, etc). Wszystko do zapakowania w ładny zielony worek na ramię. Aha, obowiązkowym dodatkiem są już czarne agrafki do przypięcia numeru startowego, taki mały smaczek :-)
Dobra, pakiety odebrane można wracać do hostelu i iść spać. Jeszcze tylko węglowodanowa kolakcja, pakietowe piwko i trochę wymęczone 3:2 Polaków z Duńczykami. O dziwo udało mi się zasnąć dość szybko pomimo tego, że łóżko było o 2cm za krótkie. Piotrek sprytnie urósł nieco mniej to mieścił się bez problemu :D
Obudziliśmy się obaj mniej więcej o tej samej porze, kilka minut przed szóstą. W kuchni już krzątali się biegacze z Łodzi, m.in. pan Zbigniew, który ma na koncie kilkadziesiąt maratonów. Zdążyłem zjeść śniadanie zanim żołądek zaczął się ściskać, z powodu ostatnich problemów ze zdrowiem do ostatniej chwili nie miałem pewności czy uda mi się pokonać cały dystans zgodnie z planem. A w zasadzie czy wystarczy mi sił. Niestety realny był scenariusz wyczerpania zapasów energetycznych pod koniec dystansu.
O umówionej porze, zbieramy się z Piotrkiem, Waldkiem i jego rodziną i jedziemy na zawody. Przed ósmą jesteśmy na terenie MTP gdzie powoli robi się tłoczno. Pogoda wydaje się stabilizować. Jest chłodno, około 6-8C, do tego lekka mżawka. Zapowiada się idealnie, chociaż momentami pojawia się lekki wiaterek. Decyduję się biec w rękawiczkach - w Warszawie za bardzo się wychłodziłem biegnąć pod wiatr, tutaj nie chcę ryzykować. Pakuję "na drogę" pięć żeli - miało być sześć ale się nie pomieściły w kieszeniach. Do tego na wszelki wypadek trochę dekstrozy i jestem gotowy.
Przed startem jeszcze krótka rozgrzewka z Piotrkiem i Waldkiem a potem... deszcz. Solidnie polało się z nieba. Chowamy gdzie się budynku MTP, gdzie spotykamy jeszcze Doktora, Beno, Mirka i Sebastiana. W ostatniej chwili przypominam sobie o maści rozgrzewającej na nogi, która została w pakiecie. Szczęśliwie udaje mi się ją wydobyć z depozytu.
Ostatnie sekundy przed "wystrzałem" to już koncentracja i powtórzenie strategii z Waldkiem. Planujemy zacząć spokojnie, a potem mniej więcej co 6km stopniowo przyspieszać. Waldek mocno ostatnio trenował a do tego znalazł fajny, przykładowy plan biegu, którego będziemy się trzymać. Mam nadzieję, że uda mi się dotrzymać mu kroku do samego końca. Profil trasy pozwala wierzyć, że jeżeli do 25km uda nam się dotrzeć w dobrej kondycji to potem może być naprawdę nieźle. Docelowo, powinniśmy zmieścić się w przedziale czasowym na poziomie 3:10-3:15. Plan maksimum to przyspieszyć w końcówce, zejść poniżej 3:10 i dogonić Zbycha, który będzie gonił na 3:03 ale na pewno osłabnie w drugiej części dystansu ;-)
Biegniemy, początek spokojnie, zgodnie z planem. Tłum jest dość spory, jednak po pierwszych 2-3km udaje się już utrzymać komfortowe tempo bez konieczności wyprzedzania, zmiany kierunku biegu, itp. Na nieszczęście po kilku minutach od startu czuję lekki ucisk w okolicy pęcherza :( Wbijam sobie do głowy, że to reakcja nerwowa, gdyż zaliczyłem "tojtoje" w solidnym nadmiarze. Udaje mi się przetrwać ten psychologiczny kryzys :)
Piąty kilometr, na pierwszym pomiarze czasu jesteśmy ok. 20sek później niż zakładane średnie tempo biegu. To oznacza, że jest dobrze, zostawiamy tę rezerwę na końcówkę. W punkcie odżywczym piję wodę i dodatkowo izotonik, mam zamiar podtrzymać w ten sposób poziom glikogenu do samego końca.
Przez najbliższych 6-7km jest w tym momencie z górki, możemy delikatnie przyspieszyć. Na 10km jesteśmy w czasie średniego tempa, teoretycznie trochę za szybko, biorąc jednak pod uwagę wyraźny spadek wysokości nie ma się czym przejmować. Zjadam pierwszy żel - zdaję sobie sprawę, że tego smaku jeszcze nie próbowałem - malinowy! Pyszny ;-) Już nie mogę się doczekać następnych, kolejne będą co 5km - w odwodzie zostają jeszcze smaki jagodowe i czarna porzeczka, apetycznie się zapowiada :-)
Tymczasem zaczyna się dziać coś dziwnego, na 12-13km Waldek zostaje "pod moim łokciem", pół kroku z tyłu. Nie zwracam początkowo na to uwagi. Do 15-ego kilometra utrzymujemy równe tempo i nagle na kolejnym punkcie odżywczym nieoczekiwanie rozjeżdżamy się. Czekam troszkę na Waldka, który dość szybko odrabia kilka metrów straty. Wygląda na to, że po prostu trochę za długo zabawił w bufecie, zdarza się :-)
Biegniemy dalej w nieco większej grupce i po kilku minutach okazuje się, że te kilka metrów straty to był pierwszy objaw jakiegoś kryzysu, który dopadł Waldka. Odwracam się i widzę lekkie zmęczenie, może nawet zniechęcenie. Dalej przyjdzie mi biec samemu, do mety zostało jeszcze ok. 24km :(
Trzymam równe tempo i żeby za bardzo nie szarpać znajduje sobie punkt odniesienia, jakąś biegaczkę, który wystarcza mi na parę kilometrów. Na półmetku jestem ok. 30 sek. przed planowanym średnim czasem. O dziwo czuję się bardzo dobrze. Mógłbym biec szybciej ale oszczędzam jeszcze siły. Tempo jest na ten moment idealne.
Powoli zaczynam przyspieszać, mijam 25km, gdzie jestem już minutę przed czasem. W tym miejscu wybiega się z Malty i następuje pierwsza solidna selekcja biegacza na dłuższym podbiegu. Na chwilę zwalniam żeby potem zacząć odcinać kupony od zachowanej rezerwy energetycznej. Biegnę równym, dość szybkim tempem i wyprzedzam coraz więcej pojedynczych biegaczy a nawet całe grupki. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić do tego, że jest mi cały czas chłodno w dłonie, a biegnę od początku w rękawiczkach. Zaczyna padać deszcz i pojawia się boczny wiatr. Nie za bardzo jest się za kim schować więc biegnę niesiony dopingiem kibiców. Za tych kibiców naprawdę kocham Poznań!
Trzydziesty kilometr, półtorej minuty przed planem i ostatni żel energetyczny. Rękawiczki zdecydowały, że nie będą dłużej chronić mnie przed chłodem i skumulują tyle zimnej wody ile tylko znajduje się w pobliżu. Gdy docieram do 32km słyszę w głośnikach, że na mecie jest już zwycięzca maratonu poznańskiego. Ja tymczasem pokonuję rękawiczki i zdejmuję je, mam już dość drętwiejących palców. W sumie, nie widzę większej różnicy, można było zdjąć je wcześniej. Na 34km, podobnie jak w poprzednim roku stoi mega zakręcona ekipa kibiców - ze ścianą zrobioną z tektury, którą można bez trudu pokonać, do tego podane na tacy cukierki, żelki a do picia cola i piwo :-) Nie korzystam z poczęstunku, mimo to czuję się solidnie podładowany na końcówkę biegu. Na 35km jestem 2 minuty przed czasem. Wiem już, że wynik końcowy będzie bardzo dobry, zdecydowanie lepszy niż planowałem, byle się za bardzo nie podpalić. Zostawiam sobie jeszcze lekką rezerwę na ostatnie 2km. Planuję tam pobiec na 100% Mam w tyle głowy to, że Beno może biec nieco wolniej w końcówce. Z takim tempem możemy być na mecie bardzo blisko, przy odrobinie szczęścia zapowiada się ciekawie. 40km i 2,5minuty rezerwy czasowej.
Czterdziesty pierwszy kilometr naprawdę mnie zaskoczył. Zamiast docisnąć i popędzić do mety, musiałem zwolnić... Kryzys w takiej chwili to nic nadzwyczajnego i skutecznie ochłodził mój zapał na walkę z czasem. Przebiegłem spokojniej jakieś 300m po czym wróciłem do dotychczasowego tempa. Na ostatnim kilometrze można już było usłyszeć spikera na mecie. Na ostatnich 500m w końcu pobiegłem na maksa, urywając jeszcze kilka sekund z ogólnego wyniku.
Mój czas na mecie to 3:07:38!
Co więcej, skończyłem w naprawdę niezłej formie. Pomijając wychłodzenie, które "wyleczyłem" spędzając kilkanaście minut pod prysznicem czułem się naprawdę dobrze. Szkoda, że Paulina nie mogła być ze mną na mecie - może za rok uda nam się przyjechać do Poznania razem :-)
Mój trzeci maraton powoli przechodził do historii, grawerowanie medali, wydawanie przydziałowego makaronu - to wszystko w Poznaniu zorganizowane jest bez zarzutu. Trochę szkoda, że nie było w tym roku "strefy relaksu" biegaczy, zlokalizowanej poprzednio w iglicy. Nie mniej, i tak pewnie nie mielibyśmy za bardzo czasu żeby z niej skorzystać. Zabrakło mi jeszcze jednej rzeczy, niemierzalnego poczucia niezniszczalności, które towarzyszyło mi po ukończeniu poprzednich maratonów. Nawet przez moment nie miałem też myśli z cyklu "nigdy więcej maratonów". Zamiast tego pojawił się dziwny do opisania głód długich biegów. Gdzie i kiedy to tylko kwestia czasu. I na pewno to nie był mój ostatni maraton w Poznaniu!
Piotrek, Waldek i Łukasz dobiegli cało do mety. Piotrek z nową życiówką, Waldek nieco rozczarowany z wyniku a Łukasz w swoim debiucie ustalił punkt odniesienia dla kolejnych startów.
p.s. Zbyszka nie dogoniłem, na półmetku traciłem do niego 3,5 minuty. W drugiej części biegu odrobiłem 2,5. Została minuta, za mocny był tego dnia, żeby dał się złapać przed samą metą :-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |