2015-10-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Łemkowyna... (czytano: 691 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://marudabiegnie.blogspot.com/2015/10/emkowyna.html
Każdy nawet najtrudniejszy i najbardziej nieudany sezon ma swój koniec, a dla mnie swoistym zakończeniem tegoż, miał być właśnie start w Łemkowyna Ultra Trail na dystansie 70 kilometrów. Niby dystans nie rzuca żadnego „ultrasa” na kolana, ale zarówno w tym sezonie, jak i w ogóle w życiu – nie zdarzyło mi się przebiec niż dłuższego. Tak więc, jak kończyć to z przytupem .
W odległy od Poznania Beski Niski wybrałem się z sympatyczną ekipą Tour de Run – ich kolorowym busikiem. Wolałem nie ryzykować poszukiwań transportu na ostatnią chwilę, jak to miało miejsce przed Chudym Wawrzyńcem (chociaż dobrze się wówczas skończyło), a sam nie lubię spędzać zbyt wielu godzin za kierownicą – zwłaszcza przed długiem biegiem. Musze przyznać, że busik zwracał na siebie uwagę, wszędzie gdzie tylko się zatrzymywał. Tak było chociażby przed komisją wyborczą w Iwli.
Blisko 10 godzinna podróż z Poznania do… właściwie do nikąd, a dokładniej do Chyrowej, minęła błyskawicznie. Zakwaterowanie mieliśmy zarezerwowane w czymś na kształt szkoły, czyli w schronisku „Pod Chyrową”. Miejsce dosyć specyficzne, ale w zasadzie niczego nam nie brakowało. O tyle ciekawe, że ośrodek jest prowadzony przez trenera lekkiej atletyki p.Andrzeja Zatorskiego, któremu pomaga p.Ludmila Melicherova, czyli słowacka zawodniczka z całkiem przyzwoitą życiówką w maratonie: 2:33:19. Chcąc czy też nie chcąc, w trakcie oglądania meczy Lecha i Legii w Lidze Europejskiej, otrzymaliśmy kilka porad od trenera.
W zasadzie w Chyrowej jest jeszcze tylko jedna opcja do wyboru, jeśli chodzi o nocleg – czyli ośrodek narciarski Chyrowa-Ski, w którym miało miejsce biuro zawodów, miejsce startu ŁUT 70 czy też w końcu przepak dla zawodników biegnących najdłuższy dystans 150 km. Ale wróćmy do tego, po co tam przyjechałem… czyli samego biegu.
Jeszcze w piątek wieczorem odbieram pakiet startowy, kontrolę obowiązkowego sprzętu przeszedłem bez problemu – pomimo braku czerwonego światełka. Światełko odbieram chwile później ze sklepu. Włączę je dopiero na ostatnich metrach biegu.
Jak zwykle noc przed startem, raczej kiepsko przespana – pobudka już koło 5 rano, by odpowiednio wcześnie zjeść śniadanie. Zdaje sobie sprawę, że znajoma ekipa ultrasów z Piły, już od dobrych kilku godzin napiera na najdłuższej 150 kilometrowej trasie. Nie zazdroszczę im tego, w tamtym momencie. Wlewam wodę do camelbaka i ładuje słodkie mleko zagęszczone w tubce o smaku karmelowym i czekoladowym do podręcznych kieszeni. Pierwszy raz na zawodach przetestuje ten patent kolegi Marka. Ostatni rzut okiem na profil trasy i podwózka na nieodległy start. Bo i po co się męczyć? W końcu to pewnie aż kilometr… będzie.
Punktualnie o 7:00 startujemy! Ustawiam się z tyłu, żeby nie zacząć zbyt szybko. Po kilkuset metrach przebiegam koło Cerkwi pw. Opieki Bogurodzicy (przyglądałem jej się dzień wcześniej), a następnie ustawiamy się w kolejce do przejścia po kładce nad strumieniem. Kilka osób próbuje przeskoczyć wodę, ktoś ląduje tyłkiem w strumieniu – ale w perspektywie 69 kolejnych kilometrów, lepiej swoje odstać. Takie wąskie gardła krótko po starcie – zdarzają się całkiem często. No i zaczyna się… od razu pod górę… Pierwszy raz próbuje biec w górach bez kijków, bo i przewyższenia nie są zbyt wielkie. Najwyższe wniesienie na trasie ma zaledwie 780m npm. W końcu to jakby nie było... Beskid Niski, a nie Wysoki :) . Główna zabawa na trasie – to walka z błotem. I obawa żeby butów w nim nie zostawić. Poza przyjemnymi widokami jesieni, a tam jest szczególnie pod tym względem pięknie… poza podejściami lub zbiegami po trawie, poza odcinkami nawet po asfalcie (co zaskakujące, to moje ulubione) – częsta walka z błotnistą breją, a czasami z klejącą się do butów gliną będzie stanowić główną atrakcję sobotniego, raczej słonecznego dzionka. Nie idzie mi to bieganie, ślizgam się po błocie – ale przynajmniej jest zabawa.
Trasa dobrze oznakowana, poza tym cały czas wiedzie Głównym Szlakiem Beskidzkim. Raz tylko bodajże koło pustelni św. Jana – zbiegam szybko asfaltem za dwójką biegaczek i nie zauważam, że szlak odbija w lewo. Wkurzam się bo akurat noga dobrze podawała, a tu trzeba kilka metrów wrócić. Mam nauczkę.
Stawka biegaczy dosyć szybko się rozciąga, ale praktycznie cały czas będę miał kogoś w zasięgu wzroku. Trzeba być jednak ciągle skoncentrowanym. Raz podniosłem wzrok wyżej na prostym jak mi się zdawało odcinku drogi, i po chwili leżałem jak długi w błocie.
O ponad 10 godzinach na trasie – możnaby dużo napisać, bo i dużo się działo. Niemniej bieg ukończyłem w zasadzie zgodnie z przyjętymi założeniami. Zgodnie z tym na co było mnie stać, biorąc pod uwagę brak wybieganych kilometrów, walkę z kontuzjami i ogólnie nie do końca udany sezon. Jest to jednak dobry prognostyk – na kolejny roczek, oczywiście… a jakże... biegowy w górach. Wyglądałem o niebo lepiej, niż po innych startach na zbliżonym dystansie (wystarczy wspomnieć Rzeźnik 2012, czy B7D 66km 2014). Poza drobnymi obtarciami, praktycznie żadnych negatywnych skutków po tym biegu. Zresztą już jest w głowie cel główny na kolejny sezon: mianowice K-B-L.
Będzie się działo!!!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Truskawa (2015-10-29,18:38): Szkoda, że nie wrzuciłeś całości. Nie lubię czytac blogów na innych portalach. :( michu77 (2015-10-30,08:19): ech... liczę na to, że w nowym miejscu będzie mi się chciało znowu pisać... Kiedyś pisałem często na maratonach, a teraz... du... :/ żiżi (2015-10-30,22:02): Mam tak samo jak Iza,jestem wierna,że tak powiem temu portalowi....i co to ma znaczyć,że nie rzuca na kolana taki dystans???Gratuluję takiego zakończenia sezonu:) michu77 (2015-11-04,08:19): wiem... ja też nie lubię... Może będę wrzucać całość tu i tu ...
|