2015-06-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| A na liście startowej nikogo znajomego… (czytano: 1574 razy)
Od zawsze lubiłam ‘spontany’. Podejmowanie decyzji z chwili na chwilę. Pod wpływem jakiegoś impulsu, zachcianki, propozycji, jednorazowego „a może by tak…?”
Tak samo było z wyjazdem na Półmaraton do Nowej Soli… „Ej, bo za tydzień jest połówka, pojedźmy, poszalejmy, to co, że następnego dnia biegniemy dychę w Wolsztynie…”. Mimo, że mówiłam „nie”, to w głębi duszy wiedziałam, że i tak się zgodzę. Nie dałam się długo namawiać :) Przed biegiem przeglądałam powierzchownie listę startową w poszukiwaniu kogoś z okolicy, ale na nikogo nie trafiłam. Trudno, będę „incognito”, zupełnie inaczej niż na biegach odbywających się bliżej domu, gdzie zna się wszystkich wokół.
Już w biurze zawodów spotykam kolegę Remigiusza. O, jednak jest jakaś znajoma twarz :) Gdzieś potem wśród tłumu pojawia się Angelina – kolejna znajoma. Pogoda wydaje się być w sam raz, słońce świeci, ale wiatr przyjemnie nas ochładza. Ruszamy. Od razu jako „cel” obrałam sobie pewną dziewczynę w czerwonej bluzce, okularach, mniej więcej mojej postury… Chciałam z nią biec. Nie wiem dlaczego, ale poczułam wewnętrzne „pojednanie” i stwierdziłam, że muszę się jej trzymać. Pchła i Grześ (z którymi jechałam) byli gdzieś z przodu, Pchła chciała łamać 1:45, a Grześ miał jej w tym pomóc. Ja aż takich ambicji nie miałam, postanowiłam biec jak najdłużej tempem ok. 5:20-5:30/km i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Już na pierwszym rondzie mija mnie znajoma Ela ze Strykowa. No proszę, następna osoba :) Biegnie mi się świetnie, mimo że trasa była naprawdę nudna – całe 21 km to agrafka – tam i z powrotem – i tak 6 razy :) Przed nawrotką widzę ilu ludzi jest przede mną – Pchła już ściągnęła opaskę z głowy, za nawrotką tych, co za mną – ktoś krzyknął „cześć Honda”, ale nie wiem kto to. W każdym razie na pewno ktoś znajomy numer 4 :)
Wraz z moją towarzyszką, z którą utrzymywałam równiutki rytm biegu, kończymy pierwsze siedmiokilometrowe „okrążenie” w czasie 37 minut. Jest dobrze; wyczytują moje imię, podnoszę ręce ku górze i zaczynamy wszystko od nowa. Znowu ta sama trasa. Ale jesteśmy we dwie i to jest najważniejsze. Gdy tak spokojnie sobie biegniemy, nagle ktoś mocno obejmuje mnie ramieniem i mówi „no cześć Honda, nareszcie!”, odwracam głowę i widzę pana Grzegorza Perlika (na MaratonachPolskich kasjer), którego blogi uwielbiam czytać i z którym nigdy nie widziałam się na żywo poza przelotnym spotkaniem na Półmaratonie św. Mikołajów w 2012 roku. Następny znajomy – i to jaki! :) Po chwili zostawia mnie i biegnie dalej – a ja przez kilka następnych kilometrów myślę o tym niesamowitym człowieku (polecam zajrzeć do wizytówki) i myślę, że…. Miałam szczęście, że znalazłam się wtedy w tym miejscu, że dałam się namówić na te zawody.
Dużo myślałam podczas tego biegu. O życiu, o przeszłości, o tym, co doprowadziło mnie na to miejsce. O tym, jak wiele czynników wpływa na nas, na ludzi, na nasze postępowanie i postrzeganie świata. O tym, że czasem wystarczy poznać jednego człowieka, znaleźć się w jakimś miejscu o określonej godzinie, raz przelotnie coś zobaczyć, usłyszeć, poczuć, a jest w stanie obrócić to wszystko do góry nogami. I myślałam o ‘niesamowitości’ tego zjawiska. I że chyba nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile rzeczy nas zmienia. Jak wiele małych, pojedynczych czynników kształtuje naszą osobowość i poglądy. Jedno spojrzenie, jedno słowo, jeden gest, jeden uśmiech…
Trwając w tych moich rozmyślaniach dobrnęliśmy do 18go kma i wtedy niestety pomyślałam o tym, że miesiąc temu właśnie w tym momencie na Wings for Life dogoniła mnie meta i musiałam się zatrzymać. Co mi strzeliło do głowy, żeby o tym pomyśleć – nie mam pojęcia. Ale osłabiło mnie to psychicznie i zaczęłam trochę tracić do mojej współbiegaczki; po chwili była już dobre kilka metrów przede mną. Pozwoliłam jej biec, w duchu życząc jak najlepszego wyniku i pozostałam sama. Jednak nie na długo :) Chwilę przed 19-tym znowu ktoś mnie przytula i całuje w rękę. Pan Waldek z Rogoźna! Biegliśmy razem w Poznaniu na Biegu Mikołajkowym. Powiedział mi, że dobiegnie ze mną do końca, ku mojej wielkiej uciesze, bo zaczęłam naprawdę tracić siły i motywacje. Ostatnie dwa kilometry minęły miło w towarzystwie rozgadanego pana Waldka opowiadającego, że jego te krótkie dystanse tak nie rajcują:) Na metę wbiegliśmy z czasem 1:52:45. Życiówka o 4,5 minuty!!! Podziękowaliśmy sobie za wspólny bieg, spotkałam się z Pchłą i Grzesiem (zrobili 1:44:02 czyli plan wykonany) i strzeliliśmy sobie zdjęcie z Panem Grzegorzem, który był na mecie 2 minuty szybciej.
Miałam nie znać nikogo, a podczas tego biegu przewinęło się tak wiele znajomych twarzy. Miałam sobie pobiec na luzie, bez spiny, bo jutro Wolsztyn, a trochę się zagalopowałam i zrobiłam życiówkę. Miałam kontrolować tempo, czas, postawę, a jak zwykle pozwoliłam ciału robić to, na co miało ochotę. Miałam się cieszyć bieganiem. I tak było. Odzyskałam to, co niedawno straciłam. Prawdziwą frajdę z biegania, z pokonywania siebie, swoich słabości, barier, przeszkód. Oczyściłam się. Przede wszystkim wewnętrznie. Bo 75% siedzi w głowie. Reszta jest nieważna.
Kocham Cię, moje Bieganie!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu kasjer (2015-06-04,20:01): Życiówka w takich warunkach? Fiu, fiu! A poza tym to bardzo sympatyczne z Ciebie dziewczę ;) Do zobaczenia na następnych biegach. Run Honda, run! :) snipster (2015-06-04,23:53): Spontany są najlepsiejsiowate :) Gratki życiówki :) insetto (2015-06-07,23:46): Ale przeglądając listę startową Ciebie łatwo wypatrzeć. Aż się dziwiłem, że tym razem jakoś sama z Opalenicy się wydawałaś. A jednak na miejscu niezłą ekipę zebrałaś. ;)
Pozytywny wydźwięk ostatniego akapitu - najlepszy fragment całego tekstu. Oby tak dalej! A złe duchy "przecież" już niech nie wracają...
|