2014-04-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| A miało być tak pięknie! (czytano: 1805 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.endomondo.com/workouts/319085278/2971948
Porażki są potrzebne. Tak, wiem, przyzwyczaiłam się do tego. Przecież nie można cały czas wygrywać, być najlepszym, chełpić się zwycięstwem. Wiem o tym. Jednak ta porażka boli tak bardzo... Wierci mi dziurę w środku. Nie pozwala w pełni cieszyć się tym, że przecież byłam lepsza od wszystkich osób, które nic nie robią. Że miałam odwagę stanąć na starcie. Że...
Byłam przygotowana do tego startu tak, jak nigdy do żadnego. Od nowego roku tylko to kotłowało w mojej głowie. Z niecierpliwością czekałam na kwiecień. Na szósty jego dzień. A gdy on już nadszedł... no właśnie, co zawiniło? To, że wystartowałam z burczącym z głodu brzuchem? To, że nie mogłam ustawić się w swojej strefie i przez 10 km próbowałam gonić baloniki? To, że na punkcie odżywczym wzięłam tę nieszczęsną gazowaną (czy tam mineralizowaną) wodę, której nigdy nie piję? Czy może to, że moja przepona jest do wymiany i chętnie oddałabym ją komuś, a nawet dopłaciła?
Wystartowaliśmy razem z ponad 6,5 tysięcznym tłumem przy dźwiękach "Rydwanów ognia", przez całe ciało przeszedł mi dreszcz, krzyknęłam w niebo włączając zegarek i trzymałam się Mariusza i Krzysia, z którymi umówiłam się na wspólny bieg. Biegło się wyborowo. Tak właściwie to w ogóle nie czułam, że biegnę. Nogi poruszały się automatycznie, nie potrafiłam nawet oszacować w jakim tempie. Oby tak pozostało jak najdłużej. Niepokojące było dla mnie tylko to, że na 3-4 km Krzysiek powiedział: "5:08". Ile?! Czy to nie za szybko? myślę sobie. A może mu się pomyliło, przecież to niemożliwe, że tak mi dobrze przy takim tempie. Robi się coraz cieplej, jak dobrze, że założyłam krótkie spodnie. Czuję jednak, że na ustach robi się sucha skorupa... Na dziesiątym wezmę wodę, by zwilżyć usta. Tempo zdaje się być ciągle takie samo, a nie czuję zmęczenia. Powinnam się cieszyć, jednak nie potrafiłam uwolnić tych pozytywnych emocji, bo bałam się, aby nie zapeszyć przed samą sobą.
Nadszedł 10-ty kilometr. 52 minuty. Zdecydowanie za szybko. Wzięłam wodę, upiłam łyk i... od razu gorzko tego pożałowałam. Nie wiem, co w niej było, ale smakowała jak gazowana. To był cios poniżej pasa. Zrobiło mi się niedobrze, dosłownie w sekundę uleciało wszystko - motywacja, siła, samozaparcie; cały zapas, jaki zrobiliśmy przez 10 km poszedł się....... Szybko wzięłam czekoladę i cukier, jednak na niewiele to się zdało. Nie pomogło. Poczułam, że z nóg robią się dwa drewniane kołki, pojawił się jakże przeze mnie "lubiany" ból pod żebrem (przepona), a jakby komu było mało doszedł, również znajomy, ból obojczyka. To już? - myślę sobie. To już koniec walki? Spodziewałam się, że kryzys nadejdzie - liczyłam jednak, że stanie się to gdzieś w połowie Drogi Dębińskiej, podczas tej morderczej i wydającej się nie mieć końca prostej. Sądziłam, że wtedy wysiądzie mi psychika (dlatego przez 2 lata stałam tam kibicując). Okazało się, że to ciało odmówiło posłuszeństwa i to już 4 km wcześniej.
Kolejne 11 km to droga przez mękę. Ból pod żebrem stawał się coraz silniejszy, pulsował i wysyłał impulsy do obojczyka i gdzieś w okolicy serca. Próbowałam z nim walczyć, wciskałam brzuch pod żebro tak mocno, że aż poleciała mi krew. Byłam zła, smutna, zdesperowana i jedyne, o czym wtedy marzyłam, to schować się w jakieś bezpieczne miejsce, mieć wehikuł czasu i móc cofnąć czas do godz. 9:30, żeby zjeść tego przeklętego banana i ustawić się w prawidłowym sektorze. Wszystko to, co wypracowałam przez 3 miesiące, teraz zdawało się być niczym. Mariusz był ze mną przez cały czas, czekał za mną, gdy zatrzymywałam się na poboczu, aby zrobić skłony - ubiegłam 100-200m i znów musiałam to zrobić. I tak w kółko. Na punktach odżywczych zatrzymywałam się i piłam izotonik, którego nie cierpię. JA SIĘ ZATRZYMYWAŁAM I PIŁAM IZOTONIK! - nigdy nie korzystam z punktów, nie lubię się rozregulowywać. Minęły nas baloniki na 1:55 a wśród nich mój wuja, który mijając nas krzyknął tylko "Honda, mówiłem...". Jak zwykle miał rację...
Wiedziałam, że nie szans już na nic. Na żaden dobry wynik, nawet na taki, który satysfakcjonowałby mnie choć w 50%. Ludzie mijali nas, eliminując jak pionki w planszowej grze. Było mi wstyd przed samą sobą; jak mogłam tak zawieść? Jak mogłam nie dopilnować odżywiania? Jak mogłam tak bardzo tego wszystkiego nie przemyśleć? Co to była za walka, ile milionów myśli przelatywało wtedy przez moją głowę. Na 16-stym kilometrze zrobiło mi się słabo, obraz zaczął się mazać i przez chwilę miałam wrażenie, że nie czuję swojego ciała. Czy to już znak, że powinnam powiedzieć sobie dość i zejść z trasy? ZEJŚĆ Z TRASY?! Nie, Honda, nie możesz tego zrobić. Doczłap się tam po czworakach, ale nie schodź. Ale już naprawdę nie mogę... Znów stoję na poboczu, nie liczę nawet który to już raz. Podbiega Łuciu i pyta czy wszystko OK, cieszę się, że go widzę, jednak nie daje mi to sił. Próbuję człapać dalej. Żal mi Mariusza, że tak zepsułam mu bieg, ale tylko jego obecność motywuje mnie do tego, aby jakoś tam poruszać się do przodu.
Jesteśmy już na moście Rocha. Wiem, że Malta, a co za tym idzie meta, są naprawdę niedaleko. Ale co z tego. Ja nie mam sił nawet, by iść. Głowa mi pulsuje. Brzuch zaraz wybuchnie. Na stopach czuję tworzące się bąble. Co jeszcze czeka mnie podczas tej półmaratońskiej drogi? Czym jeszcze zaskoczy mnie przewrotny los? Zbieram się w sobie wmawiając, że przecież już tak niedaleko... Na 19-stym kilometrze stoi Tomek, którego doping daje mi powera - co prawda na 100m - ale daje. Zaraz potem szwagier mojego szwagra z żoną i dziećmi... krzyczą do mnie, a ja nawet nie potrafię się tym cieszyć. Na 20-stym kilometrze już nic mnie nie interesuje, nie obchodzi mnie w jakim czasie dobiegnę, jak będę wyglądać - pragnę tylko, aby to już się stało.
Dzieje się to. Po 2:03:32 biegu trzymając się z Mariuszem za rękę i przy moim ogromnym okrzyku, przebiegamy przez linię mety. Pomimo faktu, iż zakładałam znaleźć się tam o 10 minut wcześniej, jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. Nie mam sił, aby dać krok dalej, muszę chwilę odetchnąć i dojść do siebie. Czuję bolesny smak porażki, zaczyna się on we mnie zakorzeniać i wiem, że przez długi czas nie da mi spokoju. No ale przecież każda porażka czegoś uczy. Z każdej porażki trzeba wyciągnąć wnioski. I najważniejsze, aby potem z tego skorzystać i nie popełnić drugi raz tych samych błędów.
Może to jeszcze nie czas? Może rzeczywiście muszę do tego dojrzeć? Może muszę odnieść kilka porażek, aby mocniej poczuć smak zwycięstwa? Liczę na to, że tak właśnie będzie ;) Tymczasem idę rozbiegać wczorajszy półmaraton, bo moje nogi to dwa kołki (tylko jeszcze nie wiem jak założę buty na moje obąblone stopy).
Na zdjęciu: Mariusz i ja (oraz moje "brzuszne problemy") na 19-stym kilometrze. (fot. Tomasz Fischer)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu michl11 (2014-04-07,19:42): Fajnie że coś nowego napisałaś, szkoda że jest to tekst o porażce... Ale chyba w takich sytuacjach ważniejsze od czasu jest dotarcie do mety i to się Tobie udało. Przepona do jest paskudna rzecz potrafi pogrążyć najlepszych zawodników sam musiałem kiedyś przerwać treningi z takiego powodu a na zawodach to bym zszedł, Dlatego podziwiam Twoją walkę. 3maj się i następnym razem się odkujesz bo trening nie poszedł na marne. insetto (2014-04-07,21:16): Przeglądając różne blogi po-wczorajsze widzę, że nie tylko ja się nieco zawiodłem swym wynikiem... Ale tak to bywa, nie zawsze wszystko się udaje. Ktoś mądry mi kiedyś napisał (pamiętasz? ;) ): "mnie każda porażka nakręca i daje dodatkową siłę - a więc nie można cały czas wygrywać, porażki są bardzo potrzebne" - zatem po takim biegu w Poznaniu życzę życiówki w Sątopach! :) Imrahill (2014-04-08,00:32): Jestem pewny że to tempo i zakładany czas(poniżej 1:50) były najrealniejsze z realnych. Następnym razem będzie dużo lepiej, a na jesień będzie 1:4x:xx :) ! michu77 (2014-04-08,08:09): o jezu... zmęczyłem się od samego czytania... ale 21km bez nawadniania, chyba nie dałoby rady... paulo (2014-04-08,08:21): pięknie opisana ta druga strona sportu i walki z samym sobą. Dla mnie godne podziwu, że dałaś radę mimo wszystko. snipster (2014-04-08,09:04): Honda, to ja krótko :) porażki uczą nas doceniać sukces :) czasem są po prostu gorsze dni, nikt nie jest robotem i nie da się do wszystkiego czasem przygotować kasjer (2014-04-08,22:55): Honda, obejrzyj sobie (a może juz widziałaś) film "Grek Zorba" Jest tam scena katastrofy budowlanej. I komentarz Zorby "jaka to była piękna katastrofa". I tak było z Twoim biegiem. Katastrofa dla Ciebie ale spójrz na nią pozytywnie - nauczyłaś się czegoś nowego. O bieganiu i o sobie. No i ciągle pięknie piszesz :)
|