2011-05-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| To nie jest historia porażki (czytano: 1605 razy)
To nie jest historia porażki, ale nowej życiówce nie towarzyszyła fala radości i uniesienia, co mnie mocno zaskoczyło. Abyście zrozumieli dlaczego zaczynam od końca, musicie zobaczyć zdjęcie z finiszu. 500 metrów przed metą stało się ze mną coś dziwnego. Dopiero po paru godzinach spędzonych w pociągu, który zamiast dojechać do celu, utknął w polu, zaczęła do mnie docierać symbolika tej, typowej dla PKP, sytuacji. Zawinił człowiek, czy znowu zadrwił los? Pewnie jedno i drugie, ale na mecie nie miałem pretensji do siebie. Zdjęcie dokumentuje, że dałem z siebie wszystko, ale po raz pierwszy czułem się pokonany nie przez dystans ale przez ... trasę.
Za mną było 2 tygodnie obozu biegowego od 9.04 -23.04. Przez skromność nie nazwę tego metodą Johnsona, może raczej metodą na Johnsona:) Biegałem co 2 dni, bo lubię także odpoczywać:) Dłuższe wysiłki przypadały na każdą sobotę. Najpierw siłownia w obliczu majestatu Tatr, czyli 2 biegi górskie po asfalcie: 27km (+/-540m) i 13km (+/-250m) po 5:40, czyli 90% tempa startowego. Potem zwiedzałem Planty w Krakowie w tempie 4:58, przestałem zwiedzać po 16km. Poprzednia sobota to 25km BNP po krakowskich bulwarach i Kopcu Kościuszki. Ostatni tydzień przeznaczyłem na dodatkowe oswajanie się z tempem maratońskim. Oswajałem je 3 razy: 2x po 16km (po rozgrzewce na w basenie) i raz 9km w końcówce sobotniej "30".
90%TM to był mój podstawowy środek treningowy tej zimy. Od długiego czasu wychodziło mi, że 100%TM to powinno być 5:05, zatem w Katowicach miałem zamiar się zmierzyć z czasem 3:35. Nie udały się poprzednie 3 próby na 3:40 więc pozostało podwyższyć poprzeczkę...
W sobotę było gorąco, więc był test na termoregulację. Zdany pomyślnie ale zostawiłem to jako alibi na 3 maja. Jeżeli znowu się nie opiję coli i nie najem kabanosów przed startem, to nie będę miał także tej wymówki. Spróbuję się powstrzymać przed takimi freudowskimi pomyłkami, ale lepszym ode mnie się to zdarza więc...
03.05 Silesia
Od 38 km narastała we mnie złość. Nie wiedziałem, że na trzy ostatnie kilometry organizatorzy przygotowali potężną, w sumie 40 metrową górę, przedzieloną krótkim zbiegiem, który nie dawał szans na wytchnienie. Po pokonaniu 3 ponad 30 metrowych i 10 około 10 metrowych oraz niezliczonej liczby pomniejszych podbiegów, wiedziałem, że dotarcie na trzecią trzydzieści pięć nie będzie możliwe. Nie byłem zbytnio przywiązany do tego planu. Zależało mi raczej na tym, aby w moim rozkładzie jazdy pojawiły się wreszcie te dwie magiczne trójki.
Przygotowywałem się rozsądnie, „stosownie do wieku” dałem sobie 10 dni na regenerację przed startem, to nie była obsesja. W moich zmaganiach treningowych dominuje raczej podejście digitalne, oparte na kolejnych iteracjach, którymi sprawdzam jak blisko romantycznie założonego zamiaru rysuje się asymptota siły. Wszakże plan na maraton zawierał niezbędny ładunek ułańskiej fantazji, która czyni nasze marzenia tak pociągającymi. Rzucając się na próbę poprawienia życiówki z 3:45 na 3:35, chciałem spróbować na sobie sztuczki psychologicznej, którą można nazwać przesunięciem horyzontu wirtualnego. Podczas biegów ultra w górach umysł wytwarza ciekawą adaptację, która powoduje, że poczucie dystansu kurczy się odwrotnie proporcjonalnie do czasu potrzebnego dla jego pokonania. To samo wydaje się mieć miejsce w biegach na czas, do których zaliczam maratony uliczne. Kluczowe jest wyuczenie się lekko zawyżonej prędkości przelotowej, tak aby organizm zapamiętał ją jako rzecz normalną, a podczas biegu udawać, że sił starczy do końca. Jeśli organizm się zorientuje, że jest robiony w konia wyścigowego, to życiówka i tak będzie. Taki był mój lekko pokręcony plan: początkowe 3km pobiec rozgrzewkowo, dwie pierwsze 14-tki wolniej, ostatnią szybciej, jak Bóg da, a jak nie da, to utrzymać tempo.
Mój centralny ośrodek rytmu dobrze zapamiętał tempo 5:10 i 5:05, które przewidziałem na dwie pierwsze czternastki. Z powodu dotkliwego zimna, które przez mokry kompres wiatrówki próbowało odebrać chęć do walki, zajęty byłem raczej górną połową ciała. Jednak nogi biegły same, realizując wyćwiczony na treningach rytm, tak że prawie przestałem mieć z nimi świadomy kontakt. Skupiłem się raczej na utrzymywaniu równomiernej intensywności wysiłku na podbiegach i zbiegach, które następowały po sobie w bezustannych powtórzeniach, nie zostawiając nawet odrobiny miejsca na pejzaż horyzontalny. Dominowało przy tym poczucie, że podbiegi są dłuższe, a zbiegi znacznie krótsze. Nie przyspieszałem na zbiegach, żeby organizm nie pomyślał, że to półmaraton i w ten sposób ze spokojem oddalałem się od planu maksimum, czy też poprawniej – minimum.
Pierwsza czternastka była bardzo nieprzyjemna, wiał wiatr i zacinał ostry deszcz, wiatrówka przyklejała się do ciała. Na szczęście Dziki przypomniał o rękawiczkach. Zwykle, nawet zimą, nie są mi potrzebne po jakiś 3-4 km treningu, ale teraz miałem je na sobie aż do końca. Przydały się wielce przy próbie odkręcenia żelu na 15km. Ręce miałem zgrabiałe, a prawego ramienia w zasadzie nie czułem w ogóle. Zacisnąłem palce, ustawiając je przy pomocy wzroku i długo, długo kręciłem zakrętką. Pomyślałem, że to będzie ekspresowy bieg, bo wszyscy chcą, żeby zakończył się jak najszybciej.
Od 28 km miało nastąpić przyspieszenie do tempa 5:00, jeżeli miałbym liczyć na 3:35. Potężna 40 metrowa góra, która ciągnęła się od 27 do 29km wybiła mi to z głowy. Postanowiłem utrzymywać za nią tempo 5:10, co udało się zrealizować do 37km, w czym pomagał fakt, że plansza z grą na tym odcinku pochylała się w kierunku odwrotnym niż dotychczas. Pionki nie spadały gdyż teren nadal oczywiście obfitował w liczne kilkumetrowe fałdy. 3:38 wydawało się w zasięgu siły i woli. Trójka Ślązaków, której towarzyszyłem od 26 km, zapewniła, że góra za nami była najgorsza, a na końcu trzeba będzie jeszcze trochę podbiec. Czułem się dobrze, Ślązacy dyktowali tempo, na 27km udało się wciągnąć drugi żel i wtedy na 38 km zobaczyłem tego potwora. Tego miało już nie być. Pamiętałem z malutkiego, spłaszczonego wykresu profilu trasy, zamieszczonego na stronie Silesii, że końcówka miała być z górki. Jednak orgowie na koniec przyszykowali złośliwą niespodziankę. Nie obrażam się na trasę, to by było głupie, ale nie tego tutaj szukałem. Zacytujmy organizatorów: „trasa zawiera kilka niewielkich, nie przekraczających 2% nachylenia podbiegów (...) Ostatni, krótki podbieg napotkamy na 41 km trasy”. Fakt, jest tam 10m podbieg, ale między 38 a 40km jest jeszcze jeden – 30 metrowy. To nie jest teren na wyśrubowane życiówki. Dlatego złamanie trójki, czego dokonał Wyspio, zaliczam do legend o Herosach.
Napierałem te cztery upiorne kilometry ile sił w nogach, odsłaniając przed oszukanym organizmem całą prawdę, jednak straciłem tam półtorej minuty. Gdy tuż przed 42km teren się wreszcie wyrównał, ogarnął mnie odmienny stan świadomości. Rzuciłem się wściekle do przodu jak Dawid na Goliata, w jakimś zapamiętałym odruchu odwetu. Zacząłem krzyczeć, by pobudzić się do finiszu. To właśnie wyraża grymas na mojej twarzy. Ostatnie 500 m biegłem w tempie 4:30, ale to nie mogło już uratować 3:40, o które walczyłem już czwarty raz. Zabrakło pół minuty...
Za metą czekali na mnie Gliwiczanie. Oparłem się o ramię jednego z nich, starając się ukryć łzy. Nie rozumiałem skąd we mnie uzbierało się tyle negatywnych emocji. Rozumiem to teraz, pisząc te słowa. Chcemy być twardzi, ale to nie wystarczy. Potrzebna nam jest szczerość, którą sport wypowiada w metrach, kilogramach i sekundach.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |