2009-06-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Rzeznika 2009 r. (czytano: 1953 razy)
Przedsmak tego, co się może dziać na trasie, mieliśmy w czwartek wieczorem. Nagle się ściemniło i zaczął walić grad. Latarnia Wagabundy w Woli Michowej wytrzymała na szczęście nawałnicę.
Po pasta party impreza u nas w pokoju. Przewinęło się trochę ludzi. Szkoda, że nie było Doliniarzy, spali w innym miejscu, z nimi zawsze jest wesoło.
Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki i już pobudka! 2 godz. To przecież nieludzkie! Ale Rzeźnik jest twardy, piję kawę i wstaję. Leje jak z cebra. Na samą myśl o wyjściu w mokrą noc robi mi się niedobrze. Jedziemy autobusem do Komańczy. Na starcie wszyscy robią dobrą minę do złej gry, czekając w strugach deszczu. Nawet bębniarze bębnili tak bez powera.
Startujemy! Chodź, Bracie Rzeźniku, niech moc będzie z nami!
Gdzie ten wschód słońca? W strugach deszczu biegniemy asfaltową drogą, która stopniowo , ledwo dostrzegalnie zmienia się w polną. W Duszatyniu już w miarę widno. To dobrze, bo wbiegamy w góry. Błoto, błoto, błoto, buty przemoczone całkowicie. Jeziorka Dusztyńskie odbieram bez emocji, za mokro i ponuro!
Pierwszy etap- to nic wielkiego. Człowiek ma jeszcze dużo sił. Wbiegamy na Chryszczatą, potem długi zbieg i pierwszy przepak - Przełęcz Żebrak. Nie zatrzymujemy się, szkoda czasu. Deszcz nadal pada, ciuchy przemoczone, butów nie widać spod warstwy błota. Siły jeszcze są , więc sprawnie pokonujemy Jaworne, Wołsań, Berest, Osinę. Góra, dół, góra, dół. Przed Cisną zbieg pod wyciągiem narciarskim, warunki ekstremalne, bardzo stromo i mnóstwo błota. Walczymy , bronimy się przed upadkiem, szalona jazda bez trzymanki! Za chwilę bacówka i już zbiegamy do Cisnej.
Z daleka słychać Zadyszkowych kibiców. Gosia, Józek, Wojtek, Grzesiu i Majka, krzyczą z daleka i śpiewają naszą dopingową piosenkę „Nie boję się gdy trzeba biec, nogi na przepak prowadzą mnie”. O jak dobrze, można usiąść, kochany Miras serwuje gorący kubek, Majka podaje Coca Colę, Gosia fotografuje, śpiewa i wspiera. Zauważam, że na lewej nodze przetarła mi się na pięcie skarpetka, dostało się błoto i robi się otarcie. Zmieniam skarpety, butów nie zmieniam, bo w trialówkach biegnie mi się wyśmienicie.
Zdajemy sobie doskonale z Lacem sprawę, że Rzeźnik zaczyna się od Cisnej . Zbieramy się i naprzód!
Podejście na Małe Jasło przez Różki, Worwosokę jest koszmarne, wyrypa niesamowita. Na szczęście przestaje padać. Biegniemy połoninami. Mijamy Jasło. Na Okrągliku uwaga! Podobno można się zgubić, tylko nie wiem w jaki sposób. Na szczycie stoi GOPR-owiec i kieruje. Fereczatej nie będę miło wspominać, wydawało się nam ładne parę razy, że już, już jesteśmy na szczycie, ale okazywało się, że jeszcze……Sił też nam ubywa.
Zbiegamy przez las do drogi i zaczyna się najkoszmarniejszy odcinek Rzeźnika.: 5 km drogą.- droga przez mękę. Na przepaku w Smerku wita nas Majka, Ewa i Jacek. Zaczynam mieć dość. Marzę, by na 10 minut położyć się, wyłączyć się. Udaje mi się. Potem Jacek robi mi krótki masaż ud. Niestety, Miras musiał jechać za swoimi zawodnikami Doliniarzami i nie mogę liczyć na legendarny bulion. Mimo braku apetytu zmuszam się do zjedzenia buły i drożdżówki. Wcześniej uzgadniamy z Lacem, że nie zatrzymujemy się długo na przepaku, więc pora na nas.
Wyjście na Smerek daje nam w kość, ale jeszcze bardziej monotonne przebiegnięcie i przejście Połoniny Wetlińskiej. Wspinaczka na Hnatowe Berdo, potem jeszcze kawał drogi do Chatki Puchatka. Na trasie mnóstwo turystów. Na szczęście zdecydowana większość jest nam przychylna, kibicują, zachęcają do biegu. Zdarzają się również i tacy, którzy wręcz specjalnie blokują trasę „bo tak…”.
Jestem wyczerpany, ledwo idę. Laco jest w takim samym stanie. Zejście do Berehów jest bardzo nie fajne, ciągnie się i w końcu jest!!!! Berehy. Jest Majka, reszta naszych już w Ustrzykach. Spotykamy się w Berehach z Agnieszką i Yarząbem, krzyczą, że poczekają na nas trasie. No akurat, obiecanki cacanki. Nie mogę nic jeść, tylko piję i piję: Red Bulla i colę. Robi się zimno i zaczyna padać deszcz. Mamy przed sobą najkrótszy, ale i najgorszy odcinek.
Trzeba niesamowitego wysiłku i siły woli by wstać i ruszyć dalej.
W połowie podejścia na Caryńską opuszczają mnie resztki sił, to już koniec. Nie ukończę Rzeźnika w tym roku. Widzę, że z Lacem dzieje się to samo. Dobraliśmy się doskonale, skoro zgon mamy w tym samym momencie. Wypijamy Red Bulla i idziemy dalej, krok po kroku, byle do przodu. Zejście z Caryńskiej to jeszcze większy koszmar niż wejście. Stromo i błoto, chyba najlepiej byłoby zjechać na dupie. Ostatnie metry pokonujemy pięknym finiszem naciskani przez dochodzącą nas parę. META!!!!! Laco, Bracie Rzeźniku udało się! Płaczę, nie wiem czy ze zmęczenia czy z radości. Jestem wyczerpany, ale przez ból i zmęczenie jestem spełniony .Czas 15 godz 13 min, poprawiliśmy się od zeszłego roku o ponad pół godziny. Stwierdzam kategorycznie, że nie biegnę już Rzeźnika, Laco też. Po dwóch dniach wysyłam do Laca maila, że przydałoby się poprawić wynik w przyszłym roku. Odpowiada błyskawicznie że dobrze, że się odezwałem, bo już zaczął szukać partnera. No to biegniemy! Do trzech razy sztuka.
Dodam jeszcze, że świetny wynik wykręcili Brzeszczanie, a i nasza Zadyszkowa Sztafeta spisała się na medal!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |