Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

biegowaamatorszczyzna
Paweł Kempinski
Poznań
Parkrun Poznań

Ostatnio zalogowany
2018-07-17,07:24
Przeczytano: 555/591911 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Z Bram piekielnych do biegowego raju
Autor: Paweł Kempiński
Data : 2014-06-13

Na początku jak zawsze, kiedy jest tak możliwa zaczynam od wczorajszych rozmów. Freelove, ciekawa informacja o zaklejaniu sutków. Nie wiem, czy się zdecyduje na taki troszkę masochistyczny ruch ( późniejsze zdzieranie), ale dzięki, że chociaż duchowo jesteś z nami. Sławek tak jak Ty wierzę, że organizatorzy wiedząc wszystkich plusach, minusach, a szczegółnie zagrożeniach zadbają o odpowiednie koszulki termiczne.






Robercie co do butów masz rację, jeżeli służą i czujesz się w nich rewelacyjnie, to korzystać tak długo jak można. Ale kiedyś trzeba będzie zmienić. Niestety buty nie są jak kobieta trwałe, niezmienne i wieczną rozkosz gwarantujące…. No, trochę pojechałem, proszę o wybaczenie, ale zerwałem się dzisiaj przed piątą rano czując w duszy pożar, trzęsienie ziemi i tsunami. Taka wielka kula ognia popychana do przodu porywami wichru przesuwa się przez trzęsący się środek mojego ja zostawiając za sobą spalone wnętrzności. Dlatego spod palców teraz różne słowa mogą mi płynąć. Mam nadzieję, że nikogo nie urażę. Zgadza się, ze to już mój drugi półmaraton, kolejny, może nawet nie zliczę który bieg, ale czuję podniecenie, pragnienie, napięcie jak przed pierwszym. Gdyż każdy jest inny, każdy inne erupcje duchowych wulkanów wywołuje.

Kiedy wyszedłem z psicą z uwagą i troską spoglądałem na nieprzepastny błękit nieboskłonu tu i ówdzie przeplatany delikatnymi, prawie przeźroczystymi chmurami. W zasadzie to chmurkami, takimi płaskimi, drobnymi, gdzieś tam dyskretnie się przesuwającymi. Nie zauważyłem żadnego, maluśkiego nawet śladu, że pogoda mogłaby się zmienić dając trochę oddechu biegnącym. Kiedy wróciłem ze spaceru, co miałem robić? Do odjazdu ponad godzina, więc siadam do kompa i skrobię rozładowując narastające napięcie przedbiegowe. Jest godzina szósta rano, co oznacza że za 5 godzin stanę w grupie dwóch i pół tysiąca takich samych zapaleńców ( a może raczej straceńców patrząc na warunki atmosferyczne) jak ja i na dany znak ruszymy do przodu rzucając wyzwanie pogodzie, własnym obawom i słabościom czy buntującemu się organizmowi.

Przez plus minus dwie godziny będziemy się katowali oddając nasze ciała pod bicze rozpalonych do czerwoności promieni słonecznych. Każdy krok to będzie droga przez męki piekielne do raju na jej końcu prowadząca. W tym momencie ktoś może popukać się w czoło i zadać jedno proste pytanie: po co ci to? Po co jedziesz się katować i jeszcze za to płacisz? Odpowiedź jest prosta. Bo to uwielbiam, bo to mój własny styl życia. Wybrałem walkę z pogodą, z własnymi słabościami, praktycznie z samym sobą i potrafię sam sobie udowodnić, że mogę z niej wyjść zwycięsko. Mogłem wybrać siedzenie z puszką piwa i paczką chipsów przed telewizorem czy kompem. Też jest to styl życia i jeżeli komuś odpowiada, to jego prawo. Każdy ma prawo do własnych wyborów dróg życiowych. Ja wybrałem moją, co oznacza, że za parę godzin sięgnę ekstremalnej granicy spełnienia biegowego. I już się cieszę i nie mogę się doczekać. A jak nie dam rady i legnę? No trudno, ale chociaż się starałem i podjąłem walkę, a nie poddałem walkowerem. Do rozwinięcia wpisu (mam przynajmniej taką nadzieję) za parę godzin.

Zgodnie z rozpiską wyjazdową poszedłem na miejsce pierwszej zbiórki. Tak jak się spodziewałem, oprócz kierowcy i mnie nikt więcej nie dotarł. Poczekaliśmy tak, jak w rozkładzie było zapisane i pojechaliśmy na drugi przystanek, czyli pod biedronkę. Tutaj już pewna grupa była, dzięki temu kamień spadł mi z serca, gdyż oznaczało to, że wyjazd się odbędzie. Kiedy przywitałem się ze wszystkimi, pojechaliśmy na trzecie miejsce zbiórki. Tutaj także już na nas czekano. Kiedy wszyscy wsiedli, okazało się, że dwie osoby nie dotarły. Czekaliśmy na nich tak jak było planowane, a nawet dłużej, po czym doszliśmy do wniosku, że zapewne już nie dotrą więc ruszyliśmy do Grodziska w składzie o dwie osoby zminiejszonym co do założeń. Ale cóż, nie mogliśmy już dłużej czekać. W Grodzisku byliśmy koło 9. Nasz kierowca bez problemu znalazł godne miejsce parkingowe, poczym ustalając z nim nasz wyjazdowy deadline, poszliśmy po odbiór pakietów startowych. Muszę szczerze przyznać, że wszystko było ustawione jak w zegarku.

Bez problemu znaleźliśmy miejsce, odebraliśmy co było potrzeba, przebraliśmy się, swoje rzeczy zostawiliśmy w depozycie i mogliśmy się psychicznie i fizycznie przygotowywać do startu. Mieliśmy trochę czasu, więc wszyscy się rozeszli, każdy w swoim kierunku. I tak być powinno. Wreszcie przyszła godzina 10.30, co oznaczało, że przyszedł czas ustawić się za orkiestrą i na dany znak, wszyscy jednym, pewnym krokiem udaliśmy się na start. Atmosfera była rewelacyjna. Szliśmy za skocznymi dźwiękami muzyki, a ludzie kiwali nam z okien, z krawężników, a kobiety zerkały zza płota. Trochę jak ta szara piechota, która podążała na bój. W sumie to każdy na swój prywatny bój podążał. No i stanęliśmy na linii startu, każdy w wybranej strefie biegowej oznaczonej parami biegaczy uzbrojonych w baloniki, na których pisakiem oznaczany był czas.

Stwierdziłem, że co m tam i stanę za balonikami oznaczającymi godzinę i pięćdziesiąt minut. W końcu nawet już ten czas mam w moim pierwszym półmaratonie prawie osiągnięty, dlatego, dlaczego nie mogę zrobić tego drugi raz. Co prawda czułem, że pogoda będzie ostrym hamulcowym, ale co mi szkodzi, trzeba walczyć, bo czym jest życie bez walki. Więc ustawiłem się za tymi balonikami , a z mną ustawiła się jedna z parkrunowych biegaczek, z którą postanowiliśmy powalczyć razem. Moja dusza uniosła się w przestworza rozkoszy, bo czego więcej potrzeba facetowi do szczęścia niż bieg z piękną Kobietą.



I już ruszamy. Na początku spokojnie trzymamy się baloników z wybranym czasem. Biegnie się super, ale to nic nowego. Jest co prawda z lekka ciepławo, ale na razie nie ma problemu. Jeszcze nie ubiegliśmy kilometra i już pierwsze miejsca nawodnienia. Na razie nie potrzebuję więc biegnę dalej, gdyż jak nie odczuwam potrzeby, to po co mi to? Odczuwam coraz namiętniejsze pocałunki słońca. Biegniemy sobie spokojnie, starając się nie tracić z oczu powiewających przed nami baloników. Może nawet uda się przełamać godzinę pięćdziesiąt? Prze chwilkę taka szalona myśl przez głowę mi przemknęła. W czasie biegu dopingowały nas tłumy ludzi stających przy krawężnikach.

Z wieloma osobami przybijam „piąteczki”. Między nami biegaczami, a osobami nas dopingującymi nawiązuje się jakaś niespotykana nigdzie indziej więź. To było coś wyjątkowego, czego nie uświadczy się w czasie innych biegów. Co kawałek stoją ludzie z wężami, lejąc nas wodą, często przy posesjach umieszczone się zraszacze, oblewające nas prywatną wodą każdego lejącego. I dzięki temu czuję, że moje siły za każdym oblaniem rosną wzmacniając moje możliwości biegowe. Po chwili jednak wbiegamy na wysuszone, puste pole obsypywane rozpalonymi pocałunkami słonecznymi. Ale biegniemy, moje tempo czuję, że zaczyna powoli spadać. Na początku znika mi gdzieś moja współbiegaczka, a potem baloniki z czasem godzina pięćdziesiąt odjeżdżają w siną dal, zostawiając za sobą kurz i pył. Jednak nie czuje się samotny. Co prawda szczególnie współbiegaczki mi brak, ale co kawałek stojące kapele rozpalają zmysły. Jednak, żeby nie były zbyt rozpalone, to co kilkaset metrów ustawione możliwości nawodniania chłodzi nadmiar rozpalenia.

I już dobiegamy do połowy dystansu. Nie zerkam na czas, gdyż uważam, że nie ma szans, na poprawę mojego najlepszego wyniku, dlatego po co się zbytnio negatywnie podniecać? Biegnę spokojnie dalej, starając się utrzymać tempo, które uznaję, że najrozsądniejsze w tym momencie. I znowu wbiegam na szczere i z lekka szalone pole. Czuję, ze wkraczam do piekła. Kiedyś Dante pisał o siedmiu kręgach piekieł. Ja dzisiaj biegnąc polem, nad którym unosił się rozpalony wieniec temperatury odkryłem ósme. Biegnąc zadawałem sobie pytanie: po co ci to? Co chcesz sobie udowodnić? Może jednak odpuścisz? Ale nie zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie: tu warto żyć, bo dzięki tej męce czuję, że egzystencja na tym padole łez ma sens. Dziękuję za to Grodzisku i jego cudowni mieszkańcy. I nawet się próbuję się rozpędzić.

Już koniec drogi przez polną mękę. Wbiegamy między domki, gdzie stojący ludzi chłodzą nas na wszystkie możliwe sposoby. Pełen szacunek i wielkie dzięki dla wszystkich mieszkańców. Jesteście solą tego biegu i bez Was nie miałby on połowy swojego uroku i wyjątkowości. Już widzę oznaczenie 9 kilometra. Jeszcze tylko dwa. Ale czy dam radę? Czy nie padnę. Zaciskam zęby, robię wytrzeszcz oczu i rozpędzam się, by uciec poddańczym myślom. I chyba nawet się udaje. Najbardziej pomagają stojący po bokach ludzie, dopingujący muzycznie, klaszcząco, czy nawet zwykłym przybiciem piątki. Czasem nawet robię to seryjnie. I już widzę ostatni kilometr. Staram się jeszcze rozpędzić. Chwytam ostanie metry, starając się ukraść jeszcze te parę sekund, z mojego uciekającego czasu. I już widzę metę, rozpędzam się na tyle ile mogę. I jest dobiegłem, koniec, dałem radę, i ciągle jeszcze mam moc. Coś niesamowitego i wyjątkowego.

Kocham to życie. Czas brutto, który widziałem na tablicy, to była godzina i pięćdziesiąt dziewięć minut z paroma sekundami. Czyli netto jeszcze z jedną dwie minuty mniej, co oznacza, że dwie godziny przełamałem. Z piekielnej tuptającej męki, wkroczyłem w bramy biegowego raju. Oddycham pełną piersią a następnie wpadam w ramiona organizatorów. Dostaję medal, informacje gdzie mam się udać na wyżerkę. Muszę przyznać, że jedzenie pierwsza klasa, kiełbasa, chleb ze smalcem, bułka, ogórek i jeszcze coś i jeszcze oraz picie, piwo, wszystko co można sobie tylko wyobrazić. Do tego super atmosfera, opieka, wszystko co tylko można sobie wyobrazić. No, może nie było masaży, ale i tak pełna klasa. Spokojnie grupą jemy, odpoczywamy, po czym udajemy się do autokaru.

Co prawda musieliśmy jeszcze poczekać na jednego, który zbytnio się rozhasał piwnie-konsumpcyjno, ale nie będę się zbytnio mścił na tym temacie. W każdym razie z piętnastominutowym opóźnieniem, ale udaliśmy w drogę powrotną. Jeszcze tylko wysadzenie każdej grupy, tam gdzie było wejście i mogłem udać się do domu, wykąpać i móc skrobać. Na telefonie mam swoje oficjalne wyniki: czas netto 1 godzina pięćdziesiąt siedem minut i trzydzieści dziewięć sekund. Nieoficjalne miejsce open 893, w mojej kategorii wiekowej 149. Czyli jak na te warunki, chyba nic więcej uzyskać nie mogłem. Czyli rozpalona pieszczota została otrzymana.

Cóż podsumowująco mogę napisać. Powiem krótko, mam nowego lidera w moim rankingu biegów. I na tym poprzestańmy. A życie jest po prostu piękne.


Zajrzyj na bloga autora tekstu: biegaczamator.blog.pl/



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Brytan65
20:36
faf600
20:32
placekjacek
20:25
zielonystan
20:21
Wojciech
20:11
bogaw
19:54
Gocliczek1989
19:38
kostekmar
19:36
Raffaello conti
19:08
WaldekB-tok
19:06
entony52
19:00
mlysien79@gmail.com
18:59
staszek63
18:56
Pędziwiatr
18:50
Yatzaxx
18:29
chris_cros
18:20
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |