2008-09-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| nowy obiekt pożądania (czytano: 2987 razy)
Zakochałam się. Normalnie. Jak to zwykle bywa miłość trafiła mnie nagle, bez ostrzeżenia.
Zaczęło się tragicznie, można powiedzieć. Kilka dni temu zeszłam na dół w stroju sportowym, gotowa na to, aby jak zwykle do pracy pojechać się na swoim rowerze, z pewnych (niezrozumiałych dla mnie dotychczas) względów nazywanym przez Elę "urządzeniem treningowym z dużą ilością obciążeń i elementów oporowych", lecz okazało się, że po raz kolejny na naszej klatce schodowej grasował Mściwy Scyzoryk i pięć rowerów (tych stojących najbardziej na zewnątrz) padło ofiarą tego szaleńca. Mój rower miał przedźgnięte prawie na wylot tylne koło - a dokładniej oponę wraz z dętką. Nie tylko mój - rower Maszy też został tak potraktowany. No nie. Wkurzyłam się, bo to kolejny raz. Załamałam się, bo już nic nie pamiętałam z lekcji udzielanych mi pół roku temu przez Michała o tym jak zdobyć sprawność zmieniacza dętek rowerowych. A właściwie nie miałam co zmieniać, więc tylko wróciłam do domu, przebrałam się, do pracy nabuzowana złością pojechałam metrem. Nazajutrz zjawił się u mnie Michał - najbliżej mieszkający znawca rowerowych majstersztyków wraz ze sprzętem niezbędnym do naprawy zniszczeń. Naprawialiśmy, naprawialiśmy, naprawialiśmy... uczyłam się przy okazji, żeby w przyszłości radzić sobie samodzielnie, a przy tym pogadaliśmy trochę o najbliższych planach biegowych i wtedy właśnie wpadła mi do głowy ta szatańska myśl - poprosiłam Michała, aby pożyczył mi na weekend swój rower, skoro i tak wybiera się gdzieś w Gorce na bieg, a ja zostaję w Warszawie i mam trochę czasu, żeby sobie pojeździć (a nie mam na czym, bo dziury w dętkach okazały się być oporne na sklejanie, a nowych nie było pod ręką). A jaki rower ma Michał? Szalony! Biały. Chudziutki taki. Leciutki. Rogaty. Pełen tajemniczych dźwigni, które nie wiem do czego służą, ale na pewno są bardzo potrzebne do szybkiej jazdy. No i koszyczki na stopy.
Moja prośba została wysłuchana. Dostałam na 3 dni rower do testowania.
Pierwszego dnia odważyłam się tylko przejechać na nim 3 km. I to z obstawą (dziękuję Kasiu!) oraz plecaczkiem wypełnionym środkami opatrunkowymi. Wszystko było inne. Ruszać musiałam się nauczyć, bo stopę do koszyczków nie tak łatwo za pierwszym razem wsadzić. Jechać pochylona do przodu musiałam się uczyć, a właściwie przezwyciężyć strach przed szorowaniem twarzą o asfalt. A ta pozycja! To i tak dobrze, że nie mam jakiegoś gigantycznego biustu, bo z pewnością obijałabym go podczas jazdy kolanami. Musiałam się uczyć jechać prosto i skręcać, bo przód był niestabilny i kiwał się na boki. Do siodełka musiałam się przyzwyczaić - tak cienkiego, jakby go wcale nie było. No i hamować się musiałam nauczyć, bo te wajchy jakoś tak dziwnie nieporęcznie umiejscowione. No i w ogóle to się nazywają hamulce - prawie stawałam w miejscu. Nie to co w moim...
Drugiego dnia wybrałam się na dłuższą przejażdżkę. Odważnie. Przez Powsin do Wilanowa. Ciemno było, więc mi nie było wstyd. I tylko te ćmy, które wpadały mi do oczu. Wtedy to się stało. Walnęło mnie na amen. Kiedy tak śmigałam w świetle księżyca na luziku wyprzedzając innych rowerzystów na tej ścieżce. Czułam się, jakby zamiast kół miała łyżwy. Serce poczuło cza-czę. Cudnie było. Byłoby jeszcze cudniej, gdybym wiedziała, jak się zmienia przerzutki - no trudno, pod stromą górkę rower musiałam poprowadzić. W domu szybka telefoniczna konsultacja z Michałem i już mam błogosławieństwo na to, aby jeszcze rano trochę pojeździć.
Rano, a właściwie bardzo rano, bo chyba nie mogłam spać przez tę swoją nagłą miłość. Stał sobie ten piękny rowerek w tym samym pokoju, w którym sypiam, więc jak tu leżeć, kiedy on stoi obok? Wyskoczyłam po godz. 5 rano i ruszyłam na 50-cio kilometrową trasę, którą robiłam w maju przez Piaseczno, Górę Kalwarii i Konstancin-Jeziorną. I znów tak pięknie mi było. Pedałowałam lekko, uczyłam się zmieniać przerzutki. Cały czas miałam z tego niezły fun. I myślałam, myślałam, myślałam - po co ja to robię? Przecież nie przygotowuję się do żadnych zawodów. Przecież nie zwiedzam okolicy, bo ją dobrze znam. Przecież nie jeżdżę dla kondycji czy figury, bo od tego lepsze jest bieganie. Nie wiem dlaczego jeżdżę. JEŻDŻĘ BEZ CELU I JEST TO PRAWDZIWA JAZDA DLA PRZYJEMNOŚCI!
Przyjemność jednak po jakimś czasie się skończyła. Pod koniec cholernie bolały mnie barki. Właśnie nie nogi, ale barki! W czasie jazdy zrobiłam dwie kilkuminutowe przerwy (jedzenie, sikanie, ubieranie bluzy) oraz dwie krótsze, w czasie których musiałam rozmasować i rozluźnić ręce. Ale mimo tego cała wycieczka trwała 20 minut krócej niż ta na rowerze trekkingowym w maju. Bo jedzie się zajebiście szybko i lekko. I to mi się niestety bardzo spodobało.
Teraz przeglądam oferty sprzedaży rowerów. Chociaż aktualnie nie mam na to żadnych wolnych środków finansowych. Ale czuję, że muszę sobie taki rower sprawić. No muszę.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora robert59 (2008-09-09,09:56): Gratuluję, życzę by miłość była odwzajemniona, bo ja może wiesz to nie zawsze się zdarza. Katarina (2008-09-09,11:06): hihi ;) coś w tych kolarach jest magicznego :D a jeszcze jak zakupisz rowerek dopasowany do siebie to dopiero będzie jazda! Marfackib (2008-09-09,14:16): Zauważyłem ostatnio, ten "osobnik" ma dość duże powodzenie u kobiet. Jest tylko jeden problem, trzeba go bardzo pilnować, aby ktoś inny go nie zapragnął :-)) Rabarbar (2008-09-09,16:46): Jej kolejny wariat od rowerów, jak człowiek spotka Kogoś fajnego to albo żeglarz, albo cyklista fuu, a mogło być tak przyjemnie:)
Ps. Wszyscy fajni ludzie to żeglarze i cykliści no i teraz pytanie - Kto jet winien CYKLIŚCI - Pojawiają się znikąd Mazurek (2008-09-14,23:00): Przemyśl (wypróbuj)też rower trekingowy lub nawet górski. Będziesz mogła jechać bardziej wyprostowana i nie tylko po twardym ale również po piachu. W lesie się taki zdarza... Taki rower jest trochę wolniejszy na szosie ale za to lepszy na bezdroża.
|