2008-05-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rzeźnik 2008. Smerek-Berehy Górne (czytano: 530 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.biegrzeznika.pl
Wspinamy się czerwonym szlakiem na Smerek (1222 m n.p.m.), szczyt zamykający od zachodu Połoninę Wetlińską. Na dystansie w poziomie około 5 km musimy nabrać jakieś 630 m wysokości, przekraczając po drodze górną granicę lasu, która w Bieszczadach występuje zwykle na poziomie 1150 m n.p.m. W relacjach z wcześniejszych Biegów Rzeźnika powtarzało się, że to morderczy kawałek.
Czuję, że coś mi cieknie po plecach i zatrzymuję się, żeby sprawdzić czy korek od camelbaga mam zakręcony. Bo jeśli nie, to wszystkie rzeczy będę miał zaraz mokre. Okazuje się że korek jest dokręcony, tylko trochę wody nie trafiło przy uzupełnianiu na przepaku do wlewu lecz na dno plecaka. Poza tym plecy mam już całkiem przemoczone potem. Nasz krótki postój wykorzystuje Ewa i Jaszczurek, którzy nas wyprzedzają i to już na dobre. Będziemy jeszcze przed sobą na Wetlińskiej widzieć w przodzie rudą czuprynę Ewy, ale już jej nie dościgniemy.
Gramolimy się pod górę, las tu jest jakiś taki rzadki a południowy stok mocno nasłoneczniony. Patelnia, kijków podporowych też za bardzo znaleźć nie mogę. And oczywiście wspina się szybciej, ja doganiam ją na nielicznych równiejszych fragmentach. W pewnym momencie las kończy się, jakby go ktoś nożem uciął.
Na prawdziwej połoninie jestem pierwszy raz w życiu. Piętrowość jest tu zupełnie inna niż w Tatrach. Regiel dolny, w postaci liściastego lasu, a konkretnie buczyny karpackiej, przechodzi od razu ostro w murawy wysokogórskie, czyli połoniny odpowiadające tatrzańskim halom. Nie ma iglastego regla górnego ani piętra kosodrzewiny, dzięki którym granice nie są w Tatrach tak ostre jak tu. Namiastką kosodrzewiny są skarłowaciałe drzewa liściaste o krótkich, mocno rozgałęzionych pniach, dzięki którym mogą przetrwać tutejszy huraganowy czasem wiatr. Brakuje też charakterystycznego zapachu iglastych drzew i krzewów.
Patelnia słabnie, bo na górze jest więcej chmur i wieje. W miarę zbliżania się do grzbietu połoniny wieje coraz bardziej. Dla mnie ta zmiana jest ożywcza, nabieramy tempa. Motywująco działają malutkie sylwetki innnych uczestników biegu, które docierają już do krzyża na szczycie Smereka. Docieramy tam i my, wysokość 1222 m n.p.m.
Teraz długi, kilkukilometrowy bieg grzbietem Połoniny Wetlińskiej na wschód. Kurtki nie wkładam, bo wiatr choć bardzo silny jest także ciepły. Trudno się biegnie, bo grzbiet połoniny stanowi skalista wychodnia fliszu karpackiego. Naprzemian ułożone warstwy odpornego piaskowca i mniej odpornych łupków ilastych pod dużym kątem wyłaniają się z grzbietu. Erozja usuwa łupek i widać pokruszone warstwy piaskowca, wystającego jak zęby z grzbietu. A ścieżka kluczy między tymi zębami, dość rzadkie są ziemne kawałki, dające wytchnienie nogom i napiętej uwadze. Zmęczeni już jesteśmy, więc pomykamy gallowayem. Od czasu do czasu rzut oka na boki, bo widoki wspaniałe, niesamowite.
Zbiegliśmy do Przełęczy Orłowicza (1093 m n.p.m.), słabo zaznaczonej w terenie, nie zauważając nawet że straciliśmy 130 m wysokości. Przy ogrodzeniu i tabliczce z nazwą przełęczy siedzi goprowiec w czerwonej kurtce. Pozdrawiam go i dziękuję za opiekę, on życzy powodzenia w biegu. Ania, która biegła za mną, nie wyłapała momentu w którym przekroczyliśmy przełęcz. Najwyższym wyniesieniem na naszym szlaku na czwartym etapie biegu jest Osadzki (1253 m n.p.m.), zaledwie dwa metry niższy od najwyższego szczytu Wetlińskiej o nazwie Roh.
Daleko w przodzie widać kilka malutkich domeczków. To schronisko Chatka Puchatka, gdzie butelka mineralnej za ok. 10 zł może podobno zycie uratować. Jesteśmy coraz bliżej. Jak mijamy schronisko, to chcę chociaż na sekundę do niego zajrzeć, choć nic kupować nie chcemy. Ale and jest nieugięta, biegniemy dalej bez zatrzymania. Za schroniskiem zaczyna się strome zejście ku Berehom Górnym.
Są tu strome schody z bloków skalnych, częściowo wyposażone w drewniane poręcze. Na zbiegu jestem znów szybszy. Mijamy kilka kobiet, turystek, wspinających się w przeciwną stronę. Doskonale wiedzą o Biegu Rzeźnika, ale dziwią się, po co to robimy. Pytają też, jak daleko do czuba. Nie bardzo wiem o co im chodzi, zmęczenie cholera, ale zaskakuję po powtórzeniu pytania, że czub oznacza po prostu szczyt. Nam zbieg z grzbietu połoniny zajął z 10 minut, dla nich to będzie pewnie z pół godziny wspinaczki. Tak im też na odchodnym mówię.
Stromizna łagodnieje, pozwala na szybki zbieg. Biegniemy teraz jałowcowym gajem, który jest nie całkiem naturalnym wynikiem sukcesji dzikiej roślinności po zniknięciu wsi. Bo Berehy Górne to doskonały przykład wsi, którą historia unicestwiła. Zamieszkujący ją Bojkowie zostali w latach 40. XX w. po walkach polsko-ukraińskich wysiedleni. Zabudowania nie zostały potem zasiedlone, zniszczono je, przeniesiono albo same sczezły. Pola i sady zarosły, gdzieniegdzie można znaleźć tylko kamienne fundamenty dawnych chałup. Przypomina mi się związana z tym rodzinna historia.
W Łajscach koło Jasła, rodzinnej wsi moich pradziadków i babci, na przełomie 1944 i 1945 r. przez pół roku stał front rosyjsko-niemiecki. Ze wsi na ziemi niczyjej nie został kamień na kamieniu, wszystko spłonęło. Kilka rodzin wegetowało we wkopanej w ziemię wolno stojącej piwnicy pod ostrzałem. Wokół błoto i tyle trupów rosyjskich żołnierzy, że trudno było przejść. Pokazywali mi potem tę ziemiankę, taki obrośnięty trawą pagórek z drzwiczkami. Podobno urodziło się tu nawet jakieś dziecko, które wkrótce potem umarło. A zaraz po tym, jak front w końcu się ruszył na zachód, 25 lutego 1945 r. w pobliskim Gliniku Polskim urodził się mój ojciec. Po wojnie cała rodzina pojechała na tzw. ziemie odzyskane i osiadła w Piławie Górnej koło Dzierżoniowa. Ale czuli się tam obco i moja prababka, trzymająca krótko resztę rodziny, zarządziła po dwóch latach powrót. Brat mojej babci został w Piławie Górnej, a pradziadkowie z moimi dziadkami i ojcem wrócili do Łajsc. A drewniany dom, w którym zamieszkali i który doskonale pamiętam z dzieciństwa, 100 m od wyżej wymienionej ziemianki, to było właśnie przeniesione z gór połemkowskie gospodarstwo. Stało gdzieś do lat 90. XX w. jeszcze po śmierci pradziadków, służyło potem jako wiejska szkółka z zajęciami z religii. A potem zniknęło.
Ale wracajmy do biegu. Dobiegamy do mostku, przy którym czai się Mał-gosia z aparatem (fot. obok). Wpadamy na parking w Berehach Górnych zaadaptowany na przepak. 66 km od startu w Komańczy, 15 km od poprzedniego przepaku w Smereku, 760 m n.p.m. Godzina 15.54, prawie dokładnie pół doby od początku biegu. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek jednostką pomiarową mojego ciągłego biegu, no raczej w tym wypadku marszobiegu, będą doby... Jest tu nasz worek zostawiony przez Filipa, and coś tam przepakowuje. Obsługa punktu serwuje redbula w puszkach. Jestem już padnięty więc po krótkim wahaniu biorę puszkę, otwieram, wypijam. Napój jest silnie gazowany i kwaśny, więc popijam wodą. And jak zwykle ponagla i ruszamy na ostatni etap. Przed nami Połonina Caryńska.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |