2008-05-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zabrakło Noego, czyli krakowska kąpiel z Robsonem (czytano: 2324 razy)
Na maraton do Krakowa pojechałem z kilku powodów. Pierwszy, nie wiem czy najważniejszy, związany jest z Koroną Maratonów Polskich i uroczystym podsumowanie tej, jak by nie patrzeć, rywalizacji właśnie po zakończeniu Mittel Czy Coś Tam Cracovia Maraton. Inne powody tego dalekiego i męczącego wyjazdu są płytsze lub głębsze, ale równie ważne. O głębokości wspominam, bo na na pewno ten bieg przejedzie do historii jako maraton wodny.
W Krakowie biegałem tylko raz i zeszłoroczną Cracovię wspominam miło. Właściwie, gdyby nie krótka wymiana zdań z Korzeniem, wspominałbym BARDZO miło. Drugą wizytę w zasadzie wymusiła wspomniana wyżej Korona, czy też - jak okazało się na miejscu - koronka. Orgowie zaprosili, zwolnili z wpisowego i nie wypadało odmówić, choć miałem nadzieję, że wreszcie wybiorę się do Jelcza. Poza odznaką magnesem przyciągającym do Krakowa jest... Kraków, moje ulubione miasto - nie licząc Kalisza rzecz jasna! Jak zwykle taki wyjazd jest też doskonałą okazją do spotkania z grupą dolno- i górnośląską, miejscowymi ultrasami oraz przyjaciółmi ze wszystkich stron. Może z wyjątkiem Bydgoszczy, która ostatnimi czasy na Kraków się negatywnie zawzięła.
Maraton nie zaskoczył mnie niczym, bo rok wcześniej także było zimno i lało, co podobno krakusom nie zdarza się zbyt często. Poza maratończykami. Trasa nieznacznie została zmieniona z powodu robót drogowych, a przy okazji źle oznaczona, co biegających na życiówkę mogło co 5 km (mniej więcej) wyprowadzać z równowagi. Mnie bardziej przeszkadzał ulewny deszcz, który przypominał czasy Noego.
Na szczęście od 20 km byłem już tak zmoczony od stóp do głów, że dodatkowe krople z nieba oraz litry dosłownie wypełniające liczne zagłębienia w jezdni odbierałem w kategoriach pogodowego psikusa a nie dopustów Bożych.
Plan startu był znakomity, bo zakładał ,,trening przed Łodzią po 5 minut''. W trzymaniu tempa NIE ZA SZYBKO miał mi pomóc Robson, przyznaję - fatalny partner do takiej współpracy. Znany dotąd raczej z biegania maratonów: pierwsza połówka - 1:30, druga - 2:30. ;) Tym razem miałem nadzieję, że nieco przystopuje, bo ostatnio mało trenuje, a trzy dni wcześniej przeleciał Jelcz w 3:23. Nie doceniłem Robsona... Mielismy zacząć po 5:00 na km, ale jakoś tak wyszło, że biegliśmy po 4:52, 4:48, a wreszcie od 30 km już po 4:40. Tempo dyktował nie kto inny jak Robson. Końcówkę rozstrzygnąłem samodzielnie, ale i tak mój partner do biegania był o minutę szybszy niż w Jelczu. Po prostu gigant!
A ja na mecie cieszyłem się, że wyrównałem mój dawny rekord życiowy 3:21:23 i zastanawiałem się - co też mnie czeka w Łodzi. W głowie dudniła mi wypowiedziana z pretensją dobra rada: Nie biega się maratonów treningowo! To się jeszcze okaże. W Łodzi.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |