2019-02-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zimowy Maraton Bieszczadzki (czytano: 658 razy)
Śnieg zalegał w Cisnej już od dłuższego czasu. Wciąż było go jednak więcej i więcej.
Zasypane chodniki, zasypane parkingi, zasypane dachy i płoty karczm. A w „Siekierezadzie” ruch jak w środku sezonu letniego, bieszczadzkie diabły patrzą na tłum ludzi cierpliwie czekający z miniaturowymi siekierkami na swoją kolejkę przy barze. Wśród gości dwa, śnieżnobiałe psy spokojnie leżą przy drewnianym stole. One również następnego dnia, o świcie, ruszą w drogę po zaśnieżonych ścieżkach i stokówkach Nadleśnictwa Cisna, w 5 Zimowym Maratonie Bieszczadzkim.
Na starcie trochę strachu: o miejsce na parkingu (bo dojeżdżamy ze Smereka, a w Bieszczadach od zawsze z publicznym transportem „krucho”), o dotarcie na start ze szkoły i przejście kontroli obowiązkowego sprzętu (ci, którzy zapomnieli, albo im się nie chciało dostaną karne minuty).
I wreszcie start. Mocno z górki, trzy kilometry po oblodzonym asfalcie, a potem, w Majdanie, tam gdzie stacja zabytkowej kolejki leśnej, drogi biegaczy się rozchodzą. Maratończycy (44 km) ruszają na swoją pętlę, a „połówkowicze” (23 km) i uczestnicy 10 km, skręcają w lewo, do lasu. Towarzystwo trochę się rozluźnia, a lód zastępuje rozjeżdżony pługami śnieg więc można trochę odetchnąć. Dziś biegnę 23 km, mój pierwszy start po roztrenowaniu, „oddech” od ciężkiego treningu i pierwsze zimowe, górskie doznanie. Ciężko powiedzieć ile osób znajduje się przede mną, bo wciąż są jeszcze uczestnicy krótszego dystansu ale to ma dzisiaj mniejsze znaczenie. Nie oszczędzam się choć staram się rozłożyć siły na cały dystans. Stopy co chwila grzęzną w rozjeżdżonym śniegu. Pagórki, ale nie jakieś „straszne”. Pierwsze 12 km jest pod górę, potem raptowny zbieg, karczma, podbieg, który okaże się podejściem i powrót na tą samą trasę (ok. 16 km), tym razem głównie w dół.
Mimo warunków biegnie mi się dobrze. Choć tempo spadło powyżej 5’/km prawie nikt mnie nie wyprzedza a ja nie tracę dystansu do poprzedzających a nawet mijam kilka osób. Kiedy po 6 km, na punkcie żywieniowym, z którego nie korzystam, a na którym, „podobno” podają „herbatkę rozgrzewającą”;-) zawracają uczestnicy „dychy” robi się całkiem luźno. Oddycham przez „komin” bo w Bieszczady przyjechałem przeziębiony ale przecież dopóki widzę, ruszam nogami i jako tako oddycham, to nie „odpuszczę” sobie takiej przyjemności: wysokich, pokrytych grubą warstwą śniegu drzew, wszechogarniającej bieli (ach jak ja lubię zimę) i gromady „wariatów”, którzy w tych warunkach (jest -8*C) postanowili się jeszcze pościgać, potruchtać lub choćby pobawić na sportowo.
Mimo że jest coraz bardziej stromo czuję prawdziwą lekkość, atmosfera mnie niesie, góry mnie niosą, niosą mnie też solidnie przepracowane ostatnie tygodnie na treningach. Być może niosą mnie również, gdzieś tam, niewidoczne, „Bieszczadzkie Anioły”. Niektórzy w anioły nie wierzą, ale wierzą w solidny posiłek i alkoholowy napitek na słynnym punkcie żywieniowym, w karczmie „Brzeziniak”, na 14 km. I dlatego, kiedy zbiegam ze ścieżki aby zapadając się niemal po pas, ostrą stromizną, na dystansie prawie 2 km, dotrzeć jakoś do Karczmy, ni stąd ni zowąd pojawiają się nagle konkurenci. Wielkimi susami, na „złamanie karku”, mijają mnie w drodze po rozkosze podniebienia. Sporo ich. Z 10 osób. Ale zbieg to moja słaba strona.
Docieram do karczmy. Jest niemal pusta. Na stołach dostrzegam kubeczki (woda i izotonik), kieliszki (co jest w środku ?) i ćwiatrki pomarańczy. Reszta ginie w półmroku. Nie zatrzymuję się długo (choć wcześniej miałem taki zamiar, ale przecież trzeba trochę „podgonić”). Łyk izo, ćwiartka owocu, kominiarka z głowy i opuszczam karczmę. Pytam wolontariusza, czy teraz już będzie dobra droga. „Taak” - odpowiada. Prędko okazuje się, że mamy inne wyobrażenie co to jest dobra droga. Grzęznę w śniegu. Już nie po pas co prawda, ale co najmniej po kostki, a miejscami po łydki i w dodatku jest pod górę. Po kilkudziesięciu metrach przechodzę do marszu. Jestem zdegustowany, ale dostrzegam, że konkurenci przede mną również idą (ci za mną zapewne również, bo nikt nie prosi o ustąpienie drogi). Zatem idę, najszybciej jak mogę, wspinam się i wkrótce słyszę dochodzące z góry głosy (znów weszliśmy w las), a za chwilę widzę, po raz drugi, uśmiechniętą twarz Pani fotograf. Wracam na odśnieżoną, leśną drogę. „Już koniec przyjemności ?” - pytam. „Koniec” - słyszę w odpowiedzi i znów kłóci to się mocno z moją oceną. Na razie jednak jest super. Z górki, drzewa, rześkie powietrze, z przeciwka pozdrawiają kolejni biegacze, biegną psy widziane wczoraj w „Siekierezadzie”. High life niemalże, zwłaszcza, że doganiam kolejnych biegaczy (a byli naprawdę daleko). Kiedy mijam bramkę na 19 km (tą samą co na 6) zbiegi są tak raptowne, że czuję jakby mi rosły skrzydła (być może anioły pożyczyły mi swoich). Lecz...no właśnie...nadchodzi moment gdzie moja ocena mija się z oceną Pani Fotograf. Wiedziałem, że tam będą, wiedziałem, że mogą być trochę przykryte śniegiem ale nie mogłem przypuszczać, że ich w ogóle nie zobaczę (tak były zasypane) i nie sądziłem, że organizatorzy postanowią tak urozmaicić ostatni km, że zupełnie nie pochylą się nad nimi ze śnieżną łopatą. Tory. „Daleko jeszcze ?”, „700 metrów”, „Za zakrętem widać metę”. To było długie 1000, 700, 300 metrów. Nigdy nie tańczyłem takiego slapsticowego tańca. Breakdance z Otwocka, oby tylko nie upaść i dotrzeć jak najszybciej do mety. I nie dać się wyprzedzić. A nuż ten co mnie wyprzedzi jest z mojej kategorii (?) Każda motywacja jest dobra ! Potykając się i podpierając rękami podbiegam, pocieszając się że dla maratończyków to będzie 44 a nie 23 kilometr. I jakoś udaje mi się bez upadku dotrzeć do maty z linią mety. Tam właśnie „nurkuję” (mata) i ostatkiem sił wpełzam na czworakach na metę. Ufff...to był wyjątkowy „bieg”, a tu jeszcze jakaś telewizja mnie zaczepia lecz po slapsticowym kilometrze udzielam slapsticowych, nieskładnych odpowiedzi więc nie mieszczę się w wieczornym wydaniu wiadomości :-( No ale jest grzane piwo i kabanos z dzika dla kolegi, który ukończył „dychę” (jestem wegetarianinem). Piękny medal, piesza wycieczka na pobliski Hon i rozdanie nagród w szkole.
Byłem 25 i 5 w kategorii. Czas 2:12:07 Do trzeciego trochę zabrakło, ale walczyłem i było mi z tą walką bardzo dobrze. Zatem jeszcze lokalne piwo w „Siekierezadzie” i stopem do Smereka, bo tam w „Pawle nie całkiem świętym” dzisiaj przygrywają „Pink Floyd”-em i Cohen-em a na deser nieśmiertelna „Whisky” Dżemu. Towarzystwo biegowe smakuje, tańczy i cieszy się swoją obecnością bo góry, śnieg i Bieszczadzkie Anioły sprawiły, że wzięli udział we wspaniałej imprezie.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |