2018-06-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Setka na którą chce się wracać (czytano: 3147 razy)
Długo unikałam tego tematu
i właściwie sama się sobie nie dziwię
po ogromie tego co przeżyłam w Chamonix na CCC
długo nie miałam ochoty na kolejne 100km w górach.
Udało się wprawdzie uciszyć owce
czyli własny strach przed tym dystansem
ale respekt którego nabrałam był na tyle duży że przez ostatnie 4 lata
zgrabnie i szerokim łukiem omijałam wszystkie okazje aby ponownie zmierzyć się z setką.
Do czasu.
W swym postanowieniu biegania maratonów w górach jestem uparta
i ostatnio całkiem nieźle zaczęły mi one wychodzić.
Wydaje mi się że mam to wszystko w głowie i pod nogami poukładane
i żaden ultras mnie na te 100km nie namówi
Nie przewiduję jednak zupełnie innego scenariusza wydarzeń.
Moja nie tylko biegowa przyjaciółka zaczyna coraz głośniej mówić o bieganiu ultra
Wskazuję jej więc kilka miejsc gdzie można z powodzeniem tego zasmakować
ale Góry Stołowe i Chojnik Maraton
to dla niej wciąż mało.
Chciałabym przebiec 100km zwierza mi się.
Kiedy myślę o tym dystansie pierwsza pozytywne skojarzenie to oczywiście moja druga setka w życiu czyli Sudecka Setka,
bieg na 100km który ktoś mi kiedyś polecił jako dobry na debiut i miał rację.
Teraz to ja stoję w roli doradcy
i wydaje mi się to jedyna słuszna propozycja spośród znanych mi przeżyć.
Na tym jednak się nie kończy.
Sama się sobie dziwię że wychodzę z propozycją że pobiegniemy ją obie.
No i fajnie wszystko ustalone.
Przychodzi zima a wraz z Nowym 2018 rokiem otwierają się zapisy na jubileuszową 30 Sudecką Setkę.
Przypomina mi się nasze postanowienie i spontanicznie zapisuję się.
Choć to najstarszy ultramaraton górski w Polsce kolejek do zapisów brak
opłata startowa też nie odstrasza.
Zapisuję się płacę
a życie toczy się dalej aż do czerwca.
Po Chojnik maratonie długo dochodzę do siebie
łapię jakąś infekcje i tracę prawie cały tydzień treningów,
a na horyzoncie czeka już na mnie wielkie wyzwanie.
W głowie mam na ten bieg tylko jeden plan
poprawić życiówkę na 100km z tej trasy co też mówię trenerowi
im bliżej terminu biegu tym bardziej jednak się tego startu obawiam.
Podobnie jak moja nie tylko biegowa przyjaciółka
odciągam od siebie myśli o tym co mnie za chwilę czeka
przychodzi jednak moment że już nie można tak dalej zwlekać.
Należy podjąć działania,
wszystko zaplanować.
Nie jest łatwo gdyż start biegu zaplanowano na dzień zakończenia roku szkolnego
a ja jestem przecież nauczycielką.
Udaje się jednak dostać wolne w pracy.
Dzwonię do innej mojej przyjaciółki Niezniszczalnej Ewy
która zna te tereny jak własną kieszeń bo mieszka obok
i to właśnie ona kiedyś zaszczepiła we mnie tego ducha biegów górskich.
Powiedzieć że przyjmuje mnie do siebie z otwartymi ramionami to nic nie powiedzieć.
Witamy się jakbyśmy wieki się nie widziały, trochę czasu upłynęło od dnia kiedy tu ostatnio byłam,
a było to dokładnie wtedy kiedy to ja pierwszy raz biegłam Sudecką Setkę czyli 4 lata temu.
Wszystko wydaje się takie samo
tylko po dzieciach widać upływ czasu
no i ja mam w pamięci całą trasę.
Rzadko zapamiętuję biegi z takimi szczegółami
ale ten ma wyjątkowy klimat o który dbają organizatorzy.
Ewa odwozi nas na start.
W biurze zawodów powitania i rozmowy z jej znajomymi nie mają końca,
tymczasem czas płynie,
słońce chowa się za horyzont
a w oczach mojej przyjaciółki nie tylko od biegania widzę lekką panikę.
Sama zresztą to potwierdza mówiąc że w ogóle nie czuje się jakby miała zaraz biec te 100km
ja zresztą też.
Zdania jednak nie zmienimy w końcu to było jej marzenie a marzenia trzeba realizować.
Pakujemy więc worki na depozyt i wychodzimy na rynek.
Jest dość chłodno,
ale tłum pełnych emocji i zapału do walki serc
sprawia że w ogóle nie jest nam zimno.
Na starcie spotykamy dwoje znajomych z drużyny
jeszcze wspólne zdjęcie i już słyszę końcowe odliczanie.
Runda honorowa po rynku w Boguszowie Gorcach
jak zwykle odbywa się przy pięknym pokazie sztucznych ogni.
Rozświetlone niebo,
wybuchy
i zapach fajerwerków sprawiają że można się poczuć jakby to był sylwester.
Zataczamy koło i ponownie pokonuję bramę startową wybiegamy na trasę.
Robi się ciemno zapalam więc latarkę czołówkę
i wraz z tłumem biegaczy wybiegam na szlak na Trójgarb.
Choć jest już kilka minut po godzinie 22 miasto żyje tym biegiem razem z nami.
Tłumy kibiców stojących przy trasie
także na odcinkach w lesie zagrzewają nas do trzymania tempa
tak że wszyscy wokół biegną nawet w miejscach gdzie zaczyna się już robić solidnie pod górę.
Mam wrażenie że w bluzie z długim rękawem jest mi nawet za gorąco,
ale zdaję sobie sprawę z tego że wraz upływem czasu
i przypływem wysokości zrobi się coraz zimniej.
W ciemnościach ciężko kogokolwiek rozpoznać,
ale na jednym ze skrzyżowań szlaku z ulicą słyszę w głośnym okrzyku swoje imię - to Ewa :-)
Chwilę potem wybiegamy na łąkę
drzewa rozstępują się
chmury przerzedzają
i wyłania się pełne gwiazd niebo i Księżyc który pomaga czołówkom w oświetlaniu nam drogi.
Biegnie mi się zaskakująco lekko
korzystam więc z tej chwili ile się da podkręcając tempo na zbiegach.
Po kilku górkach doganiam znajomych z drużyny najpierw Ewę potem Kubę który rozpoznaje mnie i zaczyna gonić.
Biegniemy dłuższe odcinki ramię w ramię.
Choć nie lubię rozmawiać w trakcie biegu zwłaszcza na podbiegach
teraz jednak konwersacja pomaga odwrócić uwagę od wysiłku.
Zwłaszcza że po długiej serii zakrętów
wbiegamy właśnie na szlak
prowadzący w stronę stojącego na szczycie Krzyża
pięknie podświetlonego na czerwono - to Chełmiec.
Najwyższy punkt trasy i pierwszy ważny etap tej setki czyli pierwsze 40km.
Droga na szczyt wije się w nieskończoność w ciemnościach. Udaje nam się z Kubą na bardziej płaskich odcinkach mobilizować do biegu i w końcu jest.
Punkt kontrolny na szczycie zawijka i zbieg w dół prosto do mety na stadionie.
Tyle że dla mnie to nie jest jeszcze meta lecz 42km.
Znam z ostatniego startu zdradliwość tego miejsca
tutaj nie wolno przez ułamek sekundy poczuć się błogo
i rozsiąść na krzesłach dla finiszerów maratonu nocnego którzy wbiegają na punkt szczęśliwi z podniesionymi rękami.
Tutaj trzeba wziąć co trzeba i ruszać w drogę,
koncentruję się więc na zadaniu do maksimum.
W czasie gdy próbuję zziębniętymi ręki odpiąć bukłak
by dolać wody podchodzi do mnie Kuba
mówiąc że zaczęły go boleć plecy i zakończy bieg w tym miejscu.
Próbuję go jeszcze odwieźć od tego pomysłu
mówiąc że to bardzo złe miejsce na takie decyzje, żeby się zastanowił raz jeszcze,
ale jego decyzja wydaje się ostateczna.
Godzę się z faktem że o świcie czeka mnie samotna walka z sennością
i kolejnymi kilometrami trasy
i wtedy też podchodzi do mnie znajomy z najdłużej podróży biegowej do Chamonix
ten sam który wyganiał mnie z punktu na 21km na Toporze mówiąc że prowadzę, teraz jednak nic takiego nie mówi.
Pogania mnie jednak żebym szybciej opuściła punkt.
Biorę więc łyk coli z depozytu i ruszam w ciemność.
Brak informacji jak mi idzie jest dla mnie czytelnym komunikatem że szału nie ma
chociaż czas mam dobry i choć nie pamiętam tego w tym miejscu z poprzedniego biegu,
maraton w 4:46 to jest naprawdę nieźle.
Samopoczucie też mnie pozytywnie zaskakuje.
W ogóle nie czuję się jakbym miała już w nogach tyle kilometrów.
Wbiegam znów do lasu i tu pojawiają się pierwsze kałuże.
Przeskakuję je jedna po drugiej po czym w trzecią wpadam jak długa :-)
przypominam sobie wtedy że na nogach mam przecież asfaltowe dziurawe startówki.
Podnoszę się szybko z błotka i biegnę dalej.
Przed chwilą wyprzedziła mnie jedna z kobiet.
Wcześniej zagadywała czy to moja pierwsza setka tutaj. Wygląda na mocną
pewnie będzie walczyć o pudło myślę sobie starając się jej nie gonić
i trzymać rozsądne tempo.
Na zegarku mam już ponad 5h a świtu jak nie było tak nie ma.
Tymczasem przerzedzająca się roślinność
i narastająca ilość sztucznego oświetlenia sygnalizują jedno wbiegamy do Boguszowa.
4 lata temu biegłam już tu w porannej szarówce.
Teraz jest jeszcze kompletnie ciemno
choć pierwsze ptaki dają swym śpiewem znak że dzień budzi się powoli do życia.
Ulice są kompletnie opustoszałe,
miasto śpi
a w oddali przed sobą z trudem dostrzegam biegacza.
Tym razem jednak biegnę bezbłędnie za żółtymi fluorescencyjnymi strzałkami
które kierują mnie na szlak na Dzikowiec. 50km mijam po nieco ponad 5h biegu.
Oznacza to tylko jedno
ciemność wokół którą potwierdza czas na zegarku
utwierdzają mnie w przekonaniu że biegnę na swój rekord.
Nie nie mogę teraz zwolnić nie teraz.
Z utęsknieniem czekam na świt pochłaniając kolejny żel z kofeiną
wg listy zapisanej długopisem na ręce przed startem.
To moja stara sprawdzona metoda,
kiedy pojawia się zmęczenie zadaniowe podejście pozwala odwrócić uwagę od zmęczenia.
Mam też w kieszeni telefon i słuchawki to moja deska ratunku w razie kryzysu,
ale nie jeszcze nie teraz.
Przy dolnej stacji wyciągu na Dzikowiec jest punkt kontrolny.
Pokonuję go piknięciem przerywającym absolutną ciszę. Z każdą minutą robi się coraz jaśniej.
Choć nie do końca zdaję sobie z tego sprawę pokonując trudne podejście do szczytu na 55km.
Pamiętam jednak że na szczycie góry jest punkt odżywczy że są tam pyszne bułki słodkie,
a kawałek dalej jest zbieg.
Ta myśl napędza mnie do działania.
W końcu wdrapuję się na górę
i wita mnie piękny pomarańczowy wschód słońca
a w oddali słyszę męski głos
- dzień dobry, chcesz kawy?
- dzień dobry :-) tak a jaką macie
- jaką chcesz rozpuszczalna, prawdziwa
- rozpuszczalna może być
- z mlekiem z cukrem
- tak - odpowiadam uśmiechając się do siebie z niedowierzaniem
W oczekiwaniu jak wolontariusz robi mi kawę pochłaniam bułkę słodką
i słyszę jak dociera na szczyt kolejna kobieta.
Ona nie pyta o kawę lecz która jest 5 czy 6
Kobieta w punkcie nie ma bieżących informacji
i mówi że chyba jesteście patrząc też na mnie gdzieś w okolicach 10.
- niemożliwe - protestuje dziewczyna
z wyników on-line z poprzedniego punktu
wiem że jestem 6 i tracę 4 minuty do 5 ale dziwne bo ona stoi właśnie tutaj - wskazuje na mnie
kontunując wypowiedź
Korzystając z okazji, że właśnie dotarła do mnie kawa,
a dziewczyna z dredami dalej objaśnia wolontariuszce swoje wyliczenia
zawijam się z punktu czym prędzej
w biegu wyjmując z kieszeni telefon i słuchawki.
Nie to nie jest ten moment kiedy zwykle to robię.
Mam jeszcze sporo sił,
ale teraz muszę zrobić czym prędzej coś żeby zyskać psychologiczną przewagę.
Muszę jej uciec i zacząć nadganiać.
Skoro jest 5 to może jest szansa dogonić czołówkę
do mety jeszcze przecież ponad 40km.
Włączam insomnię i lecę przeskakując przez kamienie i korzenie.
Jest dobrze.
Po krótkiej chwili odwracam się i nikogo za sobą nie widzę.
Tymczasem przed sobą widzę coraz to więcej biegaczy
których doganiam teraz i wyprzedzam bez trudu.
Wśród nich jest jedna dziewczyna, wyprzedzam ją niedowierzając.
Wygląda na mocno zmęczoną pewnie ma kryzys.
Biegnę dalej i coraz mniej podoba mi się ten zbieg
coraz więcej w nim podejść - nie tak to zapamiętałam
do tego tracę sieć w telefonie i youtube mi się zawiesza.
Znowu pozostaję w ciszy i z własnymi myślami
staram się jednak nie zwalniać tempa.
Gdzie tylko jest z górki lub bardziej płasko biegnę co sił nogach.
Taktyka szybko przynosi skutek.
Wkrótce docieram do punktu na 66km,
a tam ku mojemu zaskoczeniu stoi kolejna dziewczyna.
Sama jestem równie zdziwiona jak ona.
Mam jednak świadomość że jak się zatrzymam to z pewnością ona zaraz mi ucieknie
wypijam więc kubek wody w biegu i lecę dalej.
Przez chwilę przechodzi mi przez myśl że mogę być trzecia
ale staram się o tym nie myśleć żeby się nie rozkleić.
Do mety jest jeszcze zdecydowanie zbyt daleko
aby móc się tym cieszyć.
Przede mną niby krótki i dość szybki odcinek do punktu w Grzędach (72km)
nogi jednak zaczynają mi się plątać i coraz trudniej jest mi utrzymać tempo biegu.
Wyprzedzają mnie kolejni biegacze.
Nie mam siły dotrzymać im kroku.
Mięśnie czworogłowe ud spinają się i bolą błagając o litość przy każdym kroku.
Znów przydałaby się kofeina
ale tym razem najlepiej dożylnie
No tak przegięłam z tempem na tych ostatnich 10km myślę sobie,
ale walczę dalej.
W pewnym momencie wyrasta jak spod ziemi znajoma z ostatniego punktu blondynka.
Po kroku i sposobie wypowiedzi widzę że ma jeszcze sporo sił.
Dziwnie jednak że zamiast mi uciekać zachęca do wspólnego biegu
twierdząc że pierwsze 3 kobiety i tak już nam uciekły
- ale nie przejmuj się jak jesteś K-30 to i tak masz pierwsze miejsce w kategorii bo ja jestem K-40
Gdy przekonuję ją żeby biegła sama
że mam chwilowo kryzys i nie dotrzymam jej kroku,
próbuje mnie namówić żebym zeszła w punkcie na 72km
- będziesz miała 1 miejsce - dodaje
(rzeczywiście organizator przewidział w regulaminie takie rozwiązanie
dla osób które z różnych względów rezygnują w trakcie biegu
aby mogły nadal być sklasyfikowane)
Ja jednak uśmiecham się tylko i odpowiadam
- nie dzięki, nie mam w zwyczaju robić takich rzeczy
i dodaję w myślach "Samuraj i bez głowy wykona zadanie"
W tej chwili jednak mogę ją tylko odprowadzić wzrokiem
Próbuję wprawdzie poderwać się do czegoś przypominającego bieg
ale z każdym krokiem jest mi coraz trudniej.
Na szczęście uwagę od zmęczenia odwraca upragniony punkt 72km
na który docieram po 8h42min
Wyjmuję z depozytu puszkę coli i pochłaniam ją z przyjemnością
Nie mam siły, czasu i ochoty rozplątywać bukłaka i dopełniać go wodą
biorę kabanosa na drogę i ruszam na Wielką Lesistą.
Już po upływie 1km czuję że nie jest ze mną dobrze.
Niby podejście, niby mogę iść
ale nawet marsz przychodzi mi teraz z trudem
robi mi się zimno
Przez moment pada deszcz
wyjmuję kurtkę przeciwdeszczową i maszeruję w niej dalej
próbując pokonać wszechogarniającą senność.
Zaczynam mieć też halucynacje widzę siedzące przy trasie zwierzęta
które zmieniają się w kamienie i korzenie
i biegaczy przed sobą którzy znikają albo może to jest akurat prawdą
tylko to ja ruszam się jak mucha w smole
tak że biegnący człowiek znika mi w mgnieniu oka z pola widzenia.
Podejście na Lesistą kończy się i zaczyna się długi prawie płaski odcinek brzegiem urwiska
który z poprzedniego biegu również zapamiętałam jako wyjątkowo kryzysowy.
Robię podejście drugie do telefonu z muzyką.
Rozpaczliwie potrzebuję czegoś pokrzepiającego
wyszukuję więc Sing Hallelujah i podrywam się do biegu.
Muzyka pomaga ale tym razem jest to tylko niepełne poderwanie się - głowa się unosi
ale na nogach wciąż jestem nisko.
Na domiar złego właśnie rozładowuje mi się zegarek
który zapomniałam przestawić na rzadszy kontakt z satelitą.
No to pięknie!
Jestem nie wiem dokładnie gdzie ale na pewno w dupie z czasem.
Zjadam kolejny żel i do "rythm is a dancer" staram się jeszcze wykrzesać z siebie trochę mocy.
Wyprzedzającego mnie biegacza zagaduję o to który to km.
- jakiś 79 - odpowiada - ale teraz to już z górki szybko do Strażaków się biegnie (86km)
tutaj te kilometry mijają jakoś szybciej, ale z tyłu dziewczyna Cię goni walcz, walcz.
No pięknie do mety jeszcze 20km
ja już ledwo zipię,
a z tyłu goni mnie z pewnością dziewczyna z 55km
która poinformowała mnie jako pierwsza gdzie jestem.
Całą z trudem wypracowaną przewagę zaraz diabli wezmą jeśli nie zbiorę się w sobie do roboty.
Czepiam się więc biegacza przede mną jak rzep psiego ogona
i jak po sznureczku biegnę za nim do kolejnego punktu.
Tam nie wdając się w dyskusję ze strażakami którzy mentalnie już dawno są na mecie
wypijam puszkę isostara i ruszam dalej.
Dziewczyny za mną wciąż nie widać.
Widać już za to w oddali pierwsze pojawiające się na pagórkach
i znikające w dolinach zabudowania Boguszowa.
Znak to nieomylny - meta.
Byle dotrwać w biegu.
Zegarek już dawno pokazuje mi tylko godzinę
ale po szybkiej kalkulacji w głowie dochodzę do wniosku
że może dam radę przybiec przed upływem 13h
a więc jest dobrze pocieszam się.
Biegacza który już wcześniej powiedział mi że teraz już z górki do Strażaków
zagaduję właśnie o to
- 13h pyta zdziwiony?
biegniemy na złamanie 12h.
Kiwam głową z niedowierzaniem.
Byłoby pięknie, ale chyba Ty nie ja dodaję sobie w myślach patrząc jak chłopak coraz szybciej oddala się.
Do mety już niespełna 10km
i odcinek przez miasto który siada na psychę
ale chociaż tym razem jestem w pełni na to gotowa.
Przebiegam przez ostatni punkt kontrolny i w oddali widzę za sobą czarną kropkę.
Jeszcze nie wiem czy to człowiek czy omam
czy chłopak czy dziewczyna
ale zbliżająca się coraz większa czarna kropka w tle mobilizuje mnie do walki.
Nogi już zupełnie drewniane
perspektywa mety jednak uskrzydla.
Dogania mnie w końcu, czarna postać i jak duch szybko znika
zdążam wykonać jeden rzut oka na mocną sylwetkę z profilu
i oddycham z ulgą że to mężczyzna.
Wybiegam z lasu
na końcu długiej ulicy już czeka policjant
który nie wiedzieć czemu dokładnie tak jak ostatnio mówi mi że do mety jest 3km
tyle że teraz to ja już wiem że jest jeszcze z 5
albo to zmęczenie tak wykrzywia poczucie odległości na tym etapie
teraz już jest to naprawdę nieważne
jest dobrze
biegnę w czołówce kobiet
na poprawę życiówki o godzinę.
Przed biegiem nawet nie śmiałam o tym marzyć.
Choć droga do mety jest kręta pod górę i po kostce brukowej wcale już mi to nie przeszkadza.
Oglądam się ostatni raz za siebie i nie widząc nikogo z uśmiechem zmierzam do mety.
Gdy wbiegam na stadion zegar wskazuje 12:12:18
co po odliczeniu rundy honorowej wokół rynku na starcie daje 12h 08min czyli czas o 1godzinę i 2minuty lepszy od ostatniego.
Opadam na krzesło za bramą mety słysząc w tle jak mówią że jestem 4 kobietą i pierwszą w kategorii.
Jeszcze to do mnie nie dociera.
Ktoś przykrywa mnie kocem i podaje kanapki
zjadam jedną, drugą, trzecią...
w międzyczasie zostaję przykryta kolejnym kocem
i od pani wolontariuszki dostaję do ręki ciepłą herbatę
tak zastygam na dłuższą chwilę w oczekiwaniu na moją nie tylko biegową przyjaciółkę.
Kiedy w końcu i ona dociera szczęśliwa do mety
jest równie zmęczona jak ja za pierwszym razem.
- ja się tylko na chwilę muszę położyć - oznajmia nam przy popołudniowej kawie
Po godzinie dołączam do niej i tak śpimy do rana jak dzieci.
A rano ciężko jest w to wszystko uwierzyć
że jest prawdziwe i że się nie przyśniło.
No może gdyby nie ten puchar, medal z grawerką
i wszystkie stopnie schodów na drodze do domu :-)
Ps. Ten bieg i wpis dedykuję Monice która mnie zmobilizowała i Ewie na którą jak zawsze mogłam liczyć. Wspaniale jest mieć takich przyjaciół to dzięki Wam. Dziękuję
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu dziadekm (2018-06-26,23:29): Hej. Gratuluję pięknej walki i oczywiście nowej życiówki. Przymierzałem się w tym roku by pobiec ten bieg lecz jakoś nie wyszło..... może za rok
powodzenia na biegowych ścieżkach Tatanka Yotanka (2018-06-30,09:10): Gratulacje Patrycja - ja biegałem tam kilka lat temu i na 72 km. powiedziałem Stop - tym bardziej szacunek za wynik!!! Mahor (2018-06-30,22:48): Ultra biegaczem nie zostanę na pewno ale przez chwilę czytając Twój reportaż, poczułem jego magię.Pozdrawiam z kujawskich nizin.Wierny Twój czytelnik Maciek Inek (2018-07-02,16:22): Patrząc na zdjęcie trudno uwierzyć, że ta dziewczyna przed chwilą pokonała setkę, chociaż w oczach widać zadowolenie z dokonania czegoś wielkiego! Buty najnowsze nie były, a jest nowa życiówka, rewelacyjnie dobra, brawo Patrycja :) Adam12waw (2018-07-02,22:58): Gratulacje Patrycja!
Wielki szacun za bieg i życiowke.
Ciekawy opis, fajnie się Ciebie czyta :-)
Honda (2018-07-09,15:32): Uwielbiam czytać Twoje wpisy, mam wrażenie, że to ja biegnę, że pokonuję wszystkie przeciwności, że wbiegam na metę... takie to... czyste, prawdziwe :-) Chciałabym mieć tyle siły co Ty na pokonywanie takich dystansów i to w górach... może kiedyś :) Gratuluję nowej, kosmicznej życiówki!
|