Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [11]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
impactor
Pamiętnik internetowy
Życie na endorfinach

Marek Strześniewski
Urodzony: 1957-03-05
Miejsce zamieszkania: Piaseczno
13 / 16


2017-12-09

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
(czytano: 1439 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: Hawaje po japońsku



76 lat temu Japończycy zaatakowali Pearl Harbour. Ja zrobiłem to 71 lat później. A dokładniej, 5 lat temu 9 grudnia 2012 roku, w towarzystwie ponad 12 tysięcy Japończyków zaatakowałem dystans maratonu w Honolulu, którego trasa wiedzie niedaleko legendarnego portu marynarki wojennej USA.

Pomysł przebiegnięcia maratonu na Hawajach pojawił po przeczytaniu książki Toma Hollanda „The Marathon Metod”. Trafiłem tam na opis perypetii związanych właśnie z jego startami na Hawajach. Raz, porzucony przez taksówkarza, nie mógł w ciemnościach odnaleźć startu; przy innej okazji ugotował się biegnąc w upale pod monstrualną górę... Jak my uwielbiamy czytać takie opisy! Oczywiście start w tak egzotycznym miejscu sformułowany został początkowo bardziej jako marzenie niż cel. Ale czym różni się marzenie od celu? Tylko konkretną datą!

Rozpocząłem przygotowania. Z pięciu maratonów, które corocznie organizowane są na wyspach hawajskich wybrałem ten w Honolulu, ponieważ:
a) jest jednym z największych w Stanach i na świecie,
b) w roku 2012 miała odbyć się jubileuszowa, 40-ta edycja.

Po raz pierwszy bieg ten odbył się w 1973 i ze 167 zawodników, którzy wystartowali, bieg ukończyło 151. Pamiątkowe koszulki przysługiwały tylko tym, którzy dobiegli do mety w czasie poniżej 5h. Drugą edycję biegu w roku 1974 z czasem 2:34:02 wygrał Jeff Galloway, twórca znanej metody („run-walk-run”) pokonywania długich dystansów.

W 1995 był to największy bieg maratoński na świecie – z 34 434 zarejestrowanych bieg ukończyło 27 022. Okazało, że w 2012 roku, po odwołaniu maratonu nowojorskiego, był to drugi co do wielkości maraton w USA (po chicagowskim).

Maraton w Honolulu jest bardzo popularny wśród zawodników z Japonii. Ta wielka popularność zaczęło się od roku 1982, kiedy to organizatorzy przywieźli pierwszych 140 Japończyków. Impreza ma również kilku japońskich sponsorów – Japan Airlines (tytularny) oraz między innymi Adidas Japan. W 2012 roku na 30 898 zarejestrowanych zawodników aż 52% pochodziło z Japonii.

Zawody rozgrywane są w dość liberalnej formule – nie mają limitu liczby uczestników, nie trzeba wypełniać minimów czasowych aby się zakwalifikować ani limitów czasu ukończenia, a koszulkę ukończenia dostają wszyscy, którzy dotarli do mety. Tyle się zmieniło w ciągu tych 40 lat.

W lutym się zarejestrowałem i opłaciłem wpisowe (125 USD), a w sierpniu zacząłem organizować logistykę. Nawiązałem kontakt mailowy z hotelem polecanym przez organizatorów maratonu w nadziei na przyzwoitą cenę. Tym bardziej było to istotne, że planowałem 2-tygodniowy pobyt. Nie chciałem sprzedawać nerek po sezonie, żeby spłacić koszty. Okazało się, że lepsze ceny niż maratończycy dostają seniorzy po 50-ce! Przyznałem się do wieku i skorzystałem z oferty.

Podróż była nieźle skonfigurowana logistycznie: 7 rano z Warszawy do Frankfurtu, tam godzina na przesiadkę do San Francisco, 3 godziny oczekiwania na połączenie do Honolulu i o 21-szej tego samego dnia byliśmy w hotelu. Jednak jak się doda 11 godzin różnicy, to wychodzi, że podróż trwała 25 godzin – trochę tego jest.

Na lotnisku przywitał nas banner „Honolulu serdecznie wita uczestników maratonu!” – po angielsku i po japońsku. Na zewnątrz upał 28 stopni oraz wilgotność od której spływają nadruki z T-shirtów. Dodam, że przylecieliśmy 9 dni wcześniej – ja na aklimatyzację, żona na wypoczynek.

Nasz hotel znajdował się miejscowości Waikiki, znanej ze swojej plaży oraz ponad setki hoteli. Dla nas jego strategiczne położenie określała bliskość do plaży a zwłaszcza odległość od startu (1.5 km) oraz mety (1 km). Wśród gości dominowali Japończycy, a oprócz uczestników maratonu było w nim sporo par młodych z orszakami, ponieważ Hawaje są bardzo popularnym kierunkiem dla nowożeńców. Biegaczy od weselników nie zawsze można było odróżnić po strojach. Corocznie wyspę odwiedza 6.2 mln turystów.

Następnego dnia po przylocie zrobiłem 15 km rozruch. Pobiegłem sprawdzić najtrudniejszy fragment trasy – podbieg pod górę Diamond Head. Z okna hotelu wyglądało to groźnie - wygasły 200 tysięcy lat temu wulkan, który został zakupiony w 1904 przez armię Stanów Zjednoczonych i nadal jest przez nią użytkowany. W czasie przelotu helikopterem widzieliśmy otwory prowadzące do bunkrów wewnątrz góry.

Okazało się, że nie jest tak źle - droga raczej omijała górę, chociaż momentami nachylenie było 18%, a sam podbieg miał 2 kilometry długości.

W czasie treningu spotkałem innych biegaczy – 70% z nich to byli Japończycy, a co najmniej połowa to młode kobiety. Mijałem grupy zorganizowane a w ich gronie jednostki zdezorientowane. Liczebność grup od 10 do 30 osób a na końcu każdej grupy 3-4 osoby, dla których tempo i temperatura były za wysokie. Często byli ubrani w jednakowe stroje – albo członkowie tego samego klubu, lub podopieczni tej samej agencji turystycznej. Na przedzie grupy zawsze biegł chorąży z proporczykiem. Później takie same proporczyki widziałem w parku przy ustawionych bufetach. A może to były przyjęcia ślubne?

Expo odwiedziłem już pierwszego dnia (w środę, 4 dni przed biegiem). Było zlokalizowane w Hawaii Convention Center – budynek schludny i kubaturowo imponujący. Niestety pakiet startowy był ubogi i mocno rozczarowujący. Oprócz numeru i chipu zawierał jedynie kilka ulotek od sponsorów a lektura była utrudniona ze względu na moją ograniczoną znajomość japońskiego. Za to część handlowa była dość unikatowa. Ponad połowę powierzchni zajmowały stoiska Adidas Japan.

Towary były przecenione o 50% w stosunku do cen w Japonii, trudno zatem się dziwić, że Japończycy byli w amoku. Nad wielkimi koszami pełnymi towarów wisiały pojedyncze egzemplarze. W kakofonii pisków i okrzyków trzeba było zanurkować i wyłowić z kosza interesujący nas rozmiar. Dla przykładu: najnowsze modele butów Adidasa można było kupić za 50 USD, koszulki po 20 USD, a zestaw 3 par skarpetek biegowych za 10 USD. Do kas stały straszne kolejki, ale obsługa była miła i szybka.

W piątek wieczorem (2 dni przed biegiem) miała miejsce Luau – tradycyjna uroczystość hawajska zorganizowana dla uczestników biegu. Składała się z części artystycznej i konsumpcji. Był występ lokalnego zespołu folklorystycznego, kilku młodocianych piosenkarzy japońskich, na widok których żeńska część japońskiej publiczności reagowała niezwykle żywiołowo – my trochę mniej - oraz więcej niż przyzwoity zespół Nesian N.I.N.E. grający bardzo rytmiczny mix od bluesa i hip-hopu do reggae i calypso.

Na imprezie miałem okazję spotkać prezydenta biegu Jima Barahala, Bryana Claya, pochodzącego z Hawajów mistrza olimpijskiego w dziesięcioboju z 2008 roku, czy mistrza olimpijskiego Franka Shortera. Dwa stoliki dalej siedział ambasador Kenii w USA, Elkanah Odembo, zaproszony ze względu na głównych faworytów biegu oraz dwaj uczestnicy wszystkich 39 poprzednich edycji biegów – 54-letni Jerold Chun i 68-letni Dill Gary.

Start organizatorzy wyznaczyli miłosiernie na godzinę 5 rano. Mieliśmy zatem dwie godziny czasu do wschodu słońce, a najlepsi mogli ukończyć go zanim temperatura stanie się nieznośna. Miejsce startu to okolice kompleksu handlowego Ala Moana Center na granicy Waikiki i Honolulu. Kiedy wyszedłem z hotelu o 4 rano, na zewnątrz były już 23 stopnie, a liczne grupki Japończyków pomykały w kierunku startu. Pierwszymi kibicami byli balangowicze, którzy właśnie wychodzili z night-clubów i dyskotek. Ich zapał był szczery, ale starałem się unikać prób przybijania „piątek” i wchodzenie w strefę ich oddechu. Nie chciałem mieć problemów z badaniami antydopingowymi!

Przed startem normalny rytuał – przemówienia, podziękowania, życzenia powodzenia, słowo od sponsorów i motywująca muzyka. Na kilka minut przed 5-tą speaker przekazał mikrofon nieznanemu bliżej Gregowi – biegaczowi z Niemiec, ponieważ ten miał ważny komunikat do przekazania. Zacząłem nasłuchiwać czy przypadkiem nie doszło znowu do jakiegoś przymierza niemiecko-japońskiego, a jako jeden z nielicznej grupy Polaków będę miał swoje Westerplatte. Na szczęście Greg głosem Schwarzeneggera oświadczył, że gdzieś w tłumie jest Stefany i on prosi ją o rękę. Odpowiedzi nie usłyszeliśmy, ale Greg zapewnił, że jest O.K. Kobiety zapiszczały z zazdrością i aprobatą, mężczyźnie zarechotali z ironią i pobłażaniem.


Potem były dwa hymny – amerykański i hawajski, trysnęły w niebo sztuczne ognie i poszły konie po betonie. Wśród tłumu Japończyków przy moim 182cm/93kg wyglądałem trochę jak Godzilla na przepustce z Hollywood.

Ściśnięty tłum pachnący Ben-Gay’em eksplodował i przybrał postać węża wijącego się ulicami Honolulu. Głowa węża szybko przybrała kolor czarny i oderwała się. Wąż barwy żółtej, gdzieniegdzie upstrzony biało-brązowymi plamkami podążał za głową - najpierw przez downtown Honolulu, następnie obok jedynej oficjalnej rezydencji królewskiej na ziemi amerykańskiej Iolani Palace. Robiło się coraz luźniej i można było wrzucić prędkość przelotową.


Minęliśmy pomnik króla Kamehameha I (pierwszego z serii pięciu), który w 1810 zjednoczył wyspy w jedno królestwo; następnie szpital, w którym urodził się Barack Obama (jak twierdzą jego zwolennicy) lub sfałszowano jego metrykę (jak z kolei twierdzą przeciwnicy).

Wąż skierował się w stronę Waikiki - pobiegliśmy główną promenadą o nazwie Kalakaua Ave, przy której rozlokowana jest większość hoteli. Sporo ludzi wyszło na poranną kawę i aby popatrzeć na ponad 30 tys. biegaczy. Doping był umiarkowany a my mieliśmy pierwszą „dyszkę” za sobą.

W szarości poranka zamajaczył pomnik Duke’a Kahanamoku, znanego jako “Wielki Kahuna”, wielokrotnego mistrza olimpijskiego w pływaniu i wynalazcę nowoczesnego surfingu.

Następnie minęliśmy Kapiolani Park z ukrytą wśród drzew Metą i pognaliśmy w stronę Diamond Head – przed nami pierwszy podbieg. Momentami nachylenie dochodziło do 18%, ale to były niecałe 2 km a my byliśmy wciąż świeży. Na 16km kolejny podbieg, pod autostradą H1 i wyjście na ponad 6 kilometrową prostą. Swoją drogą, to dlaczego ta autostrada nazywa się „Interstate” (międzystanowa)? Przecież do najbliższego stanu mają 6 godzin lotu samolotem!?

Po wyjściu na prostą (Kalanianaole Hwy) niemiła niespodzianka - przeciwny wiatr typu „wmordęwind” znany z lutowych półmaratonów w Wiązownej. Trasa nadal mocno pofałdowana. W sumie na całej trasie było prawie 1000m przewyższenia. Parę minut po 7 wyszło słońce – temperatura poszła w górę do 28 stopni, a tempo mojego biegu poszło w dół. Zbliżałem się do 28 km i wiedziałem, że skończyło się dla mnie bieganie sportowe, a zaczęła się impreza towarzyska...


Niezbyt wygórowane oczekiwania sportowe zostały zweryfikowane przez warunki atmosferyczne i figlarną nadwagę, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Trasa zawracała w stronę Waikiki a przede mną było jeszcze 14 km trasy i dwa mocne podbiegi na 35 km i 40 km. W okolicach bufetów ludzie leżeli na workach z kostkami lodu (w sumie zamówiono 63 tony lodu) lub pili na potęgę z 1.9 mln papierowych kubków.

Próby nawiązania kontaktów z innymi biegaczami (wszędzie sami Japończycy!), były utrudnione ze względu na moje ograniczone słownictwo („sushi”, „Fujiyama”, „harakiri”) którym niezbyt precyzyjnie próbowałem opisać nasze wspólne przeżycia. Ostatnie kilometry biegłem z parą Włochów i tu konwersacja była bardziej ożywiona. Oni mówili trochę po angielsku, a ja przed laty studiowałem łacinę. Zanim rozmowa rozkręciła się na dobre, byliśmy już na mecie w Kapiolani Park.


Żeby nie trzymać Was w niepewności informuję, że na mecie byłem w czasie 4:20. Najpierw dostałem sznur muszli, a kilkadziesiąt metrów dalej medal i wściekle żółtą koszulkę ukończenia biegu.

Subiektywnie – nie byłem zadowolony, bo celowałem w czas poniżej 4h. Obiektywnie okazało się, że nie było tak źle:

- na 24 167 biegaczy, którzy ukończyli bieg, zająłem miejsce 2563 czyli w górnych 11%, a w kategorii wiekowej było to top 12% (117/991)

- wspomniany Bryan Clay, mistrz olimpijski w dziesięcioboju ukończył bieg w czasie 4:46

- dwaj weterani wszystkich 39 poprzednich edycji ukończyli bieg za mną - Jerold Chun 5:19, a Dill Gary 6:56.

Wygrał Kenijczyk Wilson Kipsang (brązowy medalista z Londynu i zwycięzca tegorocznego maratonu w Londynie) z czasem 2:12:31, drugi był Markos Geneti, Etiopia 2:13:08 a trzeci Kiplimo Kimutai, Kenia (2:14:15) tak, że ambasador Elkanah Odembo mógł uznać swoją wyprawę za udaną. Wśród kobiet mieliśmy miły akcent słowiański. Valentina Galimova zaatakowała na ostatnim kilometrze zwyciężczynie ubiegłorocznej edycji, Kenijkę Woynishet Girma i wygrała z nią o jedna minutę w czasie 2:31:23 za co dostała zasłużone 40 tys. USD. Trzecia była Amerykanka Stephanie Rothstein - Bruce (2:32:47). Na 24 366 zawodników, którzy wystartowali (zapisów było 31 083) na metę dotarło 24 167.

Ostatnim był 56-letni trener Takayuki Sakata w czasie 14:42:14, który asystował 19-letniej niepełnosprawnej dziewczynie z Nagano, Mami Takeuchi (24 166 miejsce, w tym samym czasie)

Z mojego doświadczenia wiem, że przeważnie przyjeżdżamy tuż przed zawodami i wyjeżdżamy zaraz po odebraniu medalu. Tym razem dłuższy pobyt pozwolił mi przyjrzeć się jak narastała atmosfera przed zawodami oraz co się działo po. Pierwszego dnia po biegu, na ulicach z łatwością można było dostrzec grupy ubrane w jaskrawożółte koszulki. Z każdym dniem było ich coraz mniej i po trzech dniach nie było już nikogo. Albo wyjechali, albo oddali koszulki do pralni – 3 dni w tropikach robią swoje.

Z innych ciekawostek, które są warte przytoczenia wspomnę o znaku drogowym przestrzegającym przed spadającymi kokosami oraz... mnóstwem białych gołębi.


Nie wiem czy to były polskie grzywacze czy białe łapciate, ale na plażach i ulicach nie było żadnych innych mew, rybitw czy kormoranów - tylko całe stada gołębi.

Na plażach nie wolno pić alkoholu, ale za to wolno pokazywać tatuaże. Szczególnie zadziwiały mnie młode dziewczyny z wzorami wielkoformatowymi o tematyce przyrodniczej – dużo owadów, płazów oraz roślin niejadalnych.

Powrót do Polski przez Los Angeles i Monachium był męcząco długi, a warto o nim napisać jedynie dlatego, że z Monachium przylecieliśmy do Warszawy naszym Wielkim Nielotem, czyli Dreamlinerem. Był to jego drugi lot komercyjny i z tego co wiem, przez kilkanaście następnych dni na nic więcej nie było go stać. Zdaje się, że ściągnęli drugi egzemplarz na części zamienne.

Wyjazd interesujący i pouczający, bieg znaczący i zapadający w pamięć. Polecam tym, którzy taki start mogą połączyć z wakacjami. Bieg z całą pewnością nie nadaje się na wypad weekendowy.


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
orfeusz1
12:34
karollo
12:29
anielskooki
12:22
zbig
12:21
kos 88
12:15
cumaso
12:12
inka
12:06

11:53
Admin
11:53
jaro13G
11:41
StaryCop
11:21
Leno
11:15
przystan
11:12
Marco7776
10:53
Wojciech
09:56
Jorgen P..
09:53
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |