2016-09-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Co dalej z moim bieganiem? (czytano: 714 razy)
To będzie długie…
Nie musisz tego czytać… nawet z grzeczności, czy sympatii do mnie Muszę sobie popisać, bo dawno tego nie robiłam. Dawno nie robiłam, bo dawno nie startowałam… dawno nie startowałam, bo jakoś to bieganie mi nie wychodzi ostatnio. Chyba nawet mniej mi się podoba, niż dotąd. Od dawna nachodzą mnie myśli o rzuceniu tego w cholerę, a truchtałam od kwietnia do września tak naprawdę tylko dlatego, by jakoś utrzymać formę na minimalnym poziomie i ukończyć Koronę Maratonów. Brakował mi tylko ten jeden ostatni – przecież nie mogłam tego zostawić tak „niedokończonego” tylko dlatego, że mi się nie chciało Rzeczywiście nie chce mi się biegać, wręcz zmuszałam się w ostatnim czasie do treningów. Chyba się starzeję Nie mogę się zorganizować, ciągle się spieszę, ciągle się spóźniam, ciągle coś odkładam na „kiedy indziej”. Czy nawet to, co lubię i pozwala mi się zrelaksować muszę robić w pośpiechu? To już nie to samo… Chyba dlatego przestało mnie cieszyć i sprawiać frajdę.
Każdy, kto mnie zna, wie, że nienawidzę Warszawy. Po prostu, bez powodu… Nie lubię i już! Czy w ogóle są powody takich uczuć jak nienawiść, czy miłość? Coś / kogoś się kocha lub nie … nienawidzi lub nie … i tyle! Po co powód? Czasami wydaje mi się, że granica między miłością, a nienawiścią jest tak cienka, wręcz niezauważalna, że niekiedy sami nie wiemy, po której stronie granicy w danej chwili jesteśmy. Podobnie jest z bieganiem… Czasami je kochasz, by po chwili nienawidzić …
Na przykładzie maratonu:
• Na starcie: podniecenie, adrenalina, wiara – „KOCHAM TO!”
• Do 10km: „bieganie jest super – naprawdę to kocham!!!”
• Poziom miłości do 20km zmienia się u każdego indywidualnie
• Ok 27km – „w sumie to nie jestem pewna, czy to kocham.. bez sensu to bieganie”
• 37km – „nienawidzę biegania z całego serca i nigdy więcej nikt mnie do tego nie namówi… po cholerę mi to było?!”
• 42km – „Kurczę, kocham to! To jest właśnie to, co kocham!”
Jak ktoś mi niedawno powiedział: „Tylko krowa nie zmienia zdania” …
Wracając do Warszawy – moją nienawiść do stolicy spotęgowało nałożenie się daty maratonu z datą mojego ukochanego Biegu Zbąskich. Gdyby nie fakt, że maraton ten wchodzi w skład Korony Maratonów Polskich – pewnie moja noga nigdy, by tam nie stanęła… Jednak miałam już zaliczone cztery z wymaganych pięciu, zostało zmierzyć się z tym ostatnim. Musiałam
Ponieważ ostatnimi czasy (od wiosny konkretnie ) bieganie nie wychodziło mi tak, jakbym chciała, nie byłam w wymarzonej formie, to dopadały mnie coraz częściej myśli, że zdechnę w tej znienawidzonej Warszawie. Do tego zdechnę sama i nikt tego nie zauważy, bo wszyscy się będą dobrze bawić na Biegu Zbąskich. Chwilami było mi na treningach tak ciężko, że musiałam maszerować. Maszerowałam coraz częściej i coraz dłużej. Pomyślałam wtedy: „człowieku, jak ty tak będziesz spacerować po tej Warszawie, to psychika siądzie Ci, zanim dobiegniesz do połówki; pytanie, czy w ogóle ukończysz ten bieg!?” Wiedziałam, ze to może być prawda. Lubię mieć plan, lubię się trzymać planu, a jak nie idzie zgodnie z planem – to moja głowa sobie nie radzi… Wtedy wpadłam na genialny pomysł: „jeżeli dopadłoby mnie zmęczenie i musiałabym maszerować, choć plan byłby biec nieprzerwanie tempem 5:40 – to głowa siądzie mi bardzo szybko … ale! Jeżeli zaplanuję, że będę maszerować… to będę to robić zgodnie z planem … i powinno być OK!” I tak wpadłam na pomysł, by pobiec maraton metodą Gallowaya! Zaczęłam szukać wszelkich informacji, zaczęłam testować to na treningach, przeczytałam książkę autora tej metody (dziękuję Anito!), robiłam analizy, obliczenia i prognozy… To miał być test, więc nie zakładałam konkretnego wyniku. Chciałam, by udało się pobiec poniżej 4 godzin, a każda minuta poniżej, byłaby dodatkową satysfakcją.
Do stolicy pojechałam pociągiem wcześnie rano w sobotę (dzięki za towarzystwo Paweł), zameldowałam się w moim „hotelu” (nie uwierzycie, ze przez moją niechęć do Warszawy, przy bukowaniu noclegu w pośpiechu nie zauważyłam, że to statek zacumowany na Wiśle!!! ), pojechałam po pakiet startowy (nie ma to jak w wielkiej stolicy przez przypadek na zablokowanej przez protesty służb medycznych drodze spotkać bratnią duszę, która doda Ci otuchy, rozweseli i uściska zapewniając, ze jakoś to pójdzie! Prawda Darku?), zjadłam Pasta Party (o dziwo smaczne było) i wróciłam do mojej kajuty na zasłużony odpoczynek.
Niedziela rano tradycyjne rytuały przedstartowe, musiałam się niestety wymeldować (w stolicy nie praktykuje się jak we wszystkich hotelach w całej Polsce goszczenia biegaczy dłużej, niż do 9 rano.. bo nie! ), przespacerowałam się do miasteczka maratońskiego, oddałam wszystko do depozytu i razem z kolegą Piotrem ze Zbąszynka udaliśmy się na strefę startu. Mam dług wobec nowopoznanej koleżanki Agnieszki – oddała mi swoją dodatkową folię termiczną, bo chłodno było wcześnie rano. Ktoś z Was pomyślał, że ta miła osoba to warszawianka? Niestety nie – to dziewczyna z Poznania
Stanęłam w strefie na 4 godziny, zagrali nam jeszcze „Sen o Warszawie” (nawet fajne to było) i bez odliczania, na sygnał „start” o godzinie 9:00 elita ruszyła. Minęła chwila i ja też już byłam w biegu. Nie denerwowałam się… Biegłam sobie… Biegnę i mam wreszcie czas.. dla siebie … Biegnę i rozmyślam sobie.. Myślę o wszystkich, których kocham i którzy kochają mnie.. których nienawidzę i którzy mnie nienawidzą… których szanuję, uwielbiam, podziwiam, którzy mnie wkurzają, rozśmieszają i rozumieją. O kumplach, przyjaciołach i o tych, którzy są mi bliscy… Nie biegnę na czas… Plan jest taki, że biegnę 1,6km po czym maszeruję przez 30 sekund. Tak do 10-go kilometra. A później podobnie: Biegnę 2km i maszeruję 30 sekund – tak w kółko. Nie pilnuję zegarka. Nie trzymam się kurczowo tempa. To moje myśli wpływają na serce… serce reagując na myśli wybija tętno, a tętno nadaje nogom odpowiednie do siebie tempo.. I tak biegnę z głową pełną myśli… I tylko piknięcia zegarka przypominają mi o Galloway-u, który mówi mi: „teraz maszeruj 30-40 sekund! Maszeruj nawet jeśli nie czujesz zmęczona i masz ochotę biec!” Więc maszeruję co chwilę, a kilometry uciekają
Zbliża się godzina 11:00 i moje myśli zbiegają na Bieg Zbąskich. Przykro mi, ze mnie tam nie ma; myślę jacy wszyscy już weseli kręcą się w Biurze Zawodów, gadają, omawiają strategie, zaczynają się denerwować… Sami znajomi, super atmosfera, uśmiechy i uściski dłoni…
A moje kilometry uciekają dalej… Czuję się bardzo dobrze, tętno mam stabilne, co chwilę maszeruję. Plan jest taki, by od 30km biec już bez przerwy do mety, chyba, że samopoczucie mocno by się pogorszyło. Cały czas biegnę BNP (bieg z narastającą prędkością). Pierwsze 5km ze średnią 5:40/km, kolejne 5km – 5:35/km; kolejne 10km – 5:31/km; po połówce wchodzi na 5:28/km i dalej spada.
Dochodzi 12:00 – rusza Bieg Zbąskich, a ja w okolicy 30km – zaczynam mój bieg ciągły do mety. Dalej nie myślę o moim czasie, tylko o tym, gdzie może być mój Grześ, gdzie może być Ania… i kolejne osoby, które wymieniam w myślach.. Pewnie już na punkcie w Przyprostyni, gdzie Rafał pewnie by mi krzyknął: „Dobrze idzie! … równo …biegnij swoje!” Myślę, ze odetchnęli cebulą i prosiakami i już są w cieniu lasu, a zaraz zmierzą się z pierwszym podbiegiem… ale to nic – tam jest punkt – odetchną… Lecą dalej i pewnie już Sylwia wita ich w Nądni… ostatnia prosta i kapela przy Szkole Muzycznej… I myślę, że zaraz pewnie Pan Wiesiu o każdym z nich powie coś miłego i coś prawdziwego.. bo zna nasz cały światek biegowy ciekawe co o mnie powiedziałby w tym roku Myślę, że Anita darłaby się na mecie tak, że łzy by mi wycisnęło, a mnie tam nie ma … (nie!!! W tym roku ona darłaby się przy „czwórce”!!! matko – to jeszcze 2km konkretnego Powera by mi zapodała ) i tuż za metą czekałby na mnie mąż mówiąc, że dobrze mi poszło
Nagle spoglądam przed siebie – minęłam 41km! Został niecały kilometr – to jakieś 5 minut biegu Widzę przed sobą fioletową koszulkę Huberta z Opalenicy (przypomniał mi się Poznań Maraton z Hondą), przyspieszam jeszcze bardziej, by go dogonić. Dobiegam i mówię klepiąc go w ramię: „pomóż mi!” … i on jakby z nową dawką sił rusza szybciej i woła „dobra Pchełka, lecimy! Dalej!” Wpadam na metę, zatrzymuję zegarek… i nie wiem jak to się stało, ale mam nowy rekord życiowy. Nie jakiś fenomenalny… tak naprawdę zupełnie przypadkowy … ale jednak rekord – 03:46:02 (matko ! mam życiówkę z Warszawy?? Naprawdę??? Nie chcę!!!)
Podsumowując metodę Galloway-a – sprawdziła się świetnie… wręcz rewelacyjnie! Polecam ten sposób biegania, mimo, że może się wydawać że jest tylko dla mięczaków (bo jaki twardziel będzie szedł na maratonie???). Możecie uznać, że ten maraton jedynie „ukończyłam”, czy „zaliczyłam” – nie „przebiegłam”… ale powiem Wam, że na moich 11 maratonów były i takie, które „przebiegłam”, a nie dały mi takiej satysfakcji jak ten, czy inne, na których pozwoliłam sobie na chwilę marszu…
No i mam! Zdobyłam Koronę Maratonów Polskich … Jestem Królową
No i co????
Nie uważacie, że czasami jest tak, że jak już zdobędzie się coś, czego się bardzo pragnęło, to cieszy to tylko przez chwilę, a zaraz potem traci swą wartość w naszych oczach? Odkładamy, zapominamy, wracamy do starego życia …?
No i co po Koronie?
Nie wiem co z moim bieganiem… Szukam celu, szukam powodu, … , motywacji …
Jeszcze tylko (o ile ktokolwiek dotarł do tego miejsca) moja Korona w skrócie:
• Dębno 2015 – mimo dwóch okrążeń, których nienawidzę, bardzo dobry bieg, z życiówką, o jakiej wtedy nie marzyłam 03:46:56. Wszystko dzięki Andrzejowi, który prowadził mnie od startu do mety. Zawodowy zając, dla którego maraton to rozgrzewka (dzięki raz jeszcze Andrzeju!)
• Wrocław 2015 – traktowany przeze mnie bardzo lekko, nauczył mnie pokory do tego królewskiego dystansu i przekonał raz na zawsze, że nie istnieje coś takiego jak „treningowy maraton”. Mocno się odwodniłam, szłam (nieplanowo) bardzo dużo, umierałam od 29km, a na mecie leżałam tak długo, że Roman zdążył się wykąpać, zjeść i zacząć się już o mnie martwić
• Poznań 2015 – moja spłata długu za Dębno Prowadziłam Hondę w jej debiucie. To był cudowny maraton! Biegło mi się fantastycznie jak nigdy dotąd (prócz jednego zachwiania na 40km ). Gadałyśmy, śmiałyśmy się i świętowałyśmy urodziny! Bez spinki, bez zadyszki, za to z wielką satysfakcją!
• Kraków 2016 – bieg wśród rodziny i przyjaciół, z kibicami i pod czujnym okiem prezesa klubu Nie wierzyłam w ten start, bo miesiąc wcześniej zawaliłam maraton do którego przygotowywałam się całą zimę. A jednak wyszedł naprawdę przyzwoicie i wspominam go dobrze.
• No i ostatni z wczoraj – stolica… opisany pokrótce powyżej
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Jarek42 (2016-12-11,09:04): Czasy świetne. Nie wiem czy by mi się udało takie osiągnąć. A łamałem kiedyś 3 godziny :(
|