2016-04-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dwudziesty czwarty z czterdziestu – Dębno, Dębno on my mind. (czytano: 934 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://web.facebook.com/radosckubusia/?fref=nf
Po nawrocie w wioseczce, o tylko brzmiącej górsko nazwie - Cychry, plecy rozgrzewało przyjemne ciepełko wiosennego Słońca a atmosfera biegu, charakter trasy, ale przede wszystkim entuzjazm jedynych takich kibiców przywodziły mi na myśl wspomnienia sprzed jedenastu i dwunastu lat. Mi, zarażonemu Dębnem maratończykowi, nawet przez myśl nie przeszło, żeby realizując “czterdzieści na czterdziestkę” ominąć to miasto. Prawdziwą i jedyną Stolicę Polskiego Maratonu.
Nie, nie jest to artykuł sponsorowany przez OSiR Dębno, ale wciąż świeże wspomnienie tego, co wydarzyło się wczoraj. A działo się, oj działo.
Po sześciu tegorocznych maratonach pokonanych dla statystyki i zabawy chciałem powalczyć o lepszy czas. Lepszy to, w moim aktualnym stanie, pojęcie bardzo względne. Myślałem o “trzech trzydzieści”, ale brałem oczywiście pod uwagę fakt, że to wciąż początek sezonu i głupio byłoby go przed faktycznym rozpoczęciem zakończyć. Wspomnienia przytoczone we wstępie niewątpliwie odgrywały istotną rolę. Oba dotychczas ukończone w Dębnie biegi były dużo poniżej moich oczekiwań, a jeden z nich – w 2005 roku, kiedy wszyscy biegliśmy z kirami przy numerkach dla upamiętnienia Jana Pawła II – ukończyłem z poważnym bólem kolan i w zasadzie wraz z karetką zamykająca bieg. Chciałem nad Dębnem zapanować. Siłą woli – jak prawdziwy maratoński Jedi. Wyszło jak wyszło.
Przez całą sobotę poprzedzającą start pracowałem w ogrodzie. Nie były to jakieś tam porządki, bo przyszło mi poprawić kostkę brukowa i naparzać fest, półtorakilowym młotkiem gumowym przez dobre trzy godziny. Pod wieczór nie mogłem się wyprostować, no ale… Niedzielnego poranka poderwałem całą swoją bandę: Najlepszą-z-Żon i Dojrzewające-Córełko, a Cztery-Łapy wyprosiłem do ogródka.
Było po piątej, gdy opuściliśmy dom i wiedzeni mym biegowym instynktem ruszyliśmy na Zachód szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy… no dobra - Noteci. Trasa piękna, malownicza, widokowa, zapierająca dech w piersiach, ale… gdzieniegdzie źle oznakowana i przysparzająca Najlepszej-Nawigatorce problemów. Pretensje mogę mieć tylko do siebie. Wiedziałem, ze biuro zawodów zamknięte zostanie o 9:30. Starałem się bardzo, ale mając na uwadze nasze bezpieczeństwo nie pędziłem. Liczyłem, że spóźnię się nie więcej niż godzinę, następnie znajdę kogoś, kto wyda mi numer startowy i wszystko będzie cacy. I wtedy był korek pod Gorzowem. A po korku – zły skręt. A po nadrobionych dwudziestu kilometrach – zamknięta przez Policję droga. Jadąc objazdem przez las i osiedle domków jednorodzinnych w kolumnie kilku samochodów zacząłem się przebierać w ciuszki startowe. Tak dosłownie. Od stóp po szyję!
Dojechałem do pierwszej barierki, ucałowałem swe Dziołszki i pognałem w stronę biura. Było za pięć jedenasta. Za pięć! Kiedy wpadłem na halę sportowa do “jedynki” wywołałem niemałe zaskoczenie. Okazało się, że biuro, choć pracowało dłużej niż przewidywano zostało już zamknięte i nikt nie wiedział gdzie znajdują się pakiety startowe. Nikt też nie dysponował numerem telefonu do organizatora… z pewnej perspektywy patrząc – akurat organizator miałby czas zajmować się moim problemem, gdy około kilometr dalej zaczynał się właśnie start do biegu. Ruszyłem w stronę kapliczki Matki Boskiej na Słowackiego. W miejscu startu byłem jakieś dwanaście minut za biegaczami. Trochę byłem zmęczony. Czy zły? Jeżeli miałbym być zły, to tylko na siebie. Na pierwszym punkcie pomiaru czasu przekazałem tylko organizatorom, ze biegnę bez numeru, żem spóźniony i… pognałem.
Po kilku minutach zamajaczyła mi w oddali jaskrawa koszulka innego spóźnialskiego. Dogoniłem go, chwilę pogadałem i ruszyłem dalej. Krok po kroku wyprzedzałem kolejnych biegaczy i z metra na metr łapałem szybki rytm. Zbyt szybki… “Ale co tam – myślałem sobie – klasyfikowany i tak nie będę, to się chociaż trochę pocieszę bieganiem dopóki dam radę, a później się zobaczy”. Nie było tragedii. Wręcz przeciwnie – jakieś tam momenty kryzysowe były, na szczęście w pożądanych miejscach (przy toi-toi"u na trzydziestym kilometrze). Poza tym Słońce, radość i sympatyczne pogaduchy. Spotkałem Waldka Bloka z Chojnic, który biegł półmaraton w trakcie Maratonu Gockiego w Odrach, ludzi, którzy jak ja pokonywali Dębno jedenaście i dwanaście lat temu… wtedy na trasie było po czterystu, sześciuset biegaczy – wczoraj blisko dwa tysiące więcej. Ta niesamowita, kolorowa, żywa wstążka wiła się wśród łąk, lasów i pagórków jak dzika rzeka. Pięknie nas to Dębno ugościło.
Nie pozwolę złego słowa powiedzieć o tej imprezie, która po mecie przyjęła formę radosnego pikniku. Pani organizatorka poproszona po biegu o pomoc odnalazła mój pakiet startowy, panie z recepcji budynku zorganizowały mi ręcznik, bo swojego z domu nie zabrałem. Nawet makaron serwowany w dwóch opcjach był nieporównywalnie smaczniejszy od tych na innych imprezach, piwo z etykietką maratonu i do bólu serdeczny, przejęty rolę nastolatek witający w furtce powracających z mety biegaczy.
W Dębnie jest ta atmosfera, której brak w wielkich miastach i której nie da się na siłę stworzyć. Tu jest ten element lokalnego poruszenia i ogromnego podekscytowania. W małym, urokliwym miasteczku oddalonym od ogromnych aglomeracji, w którym czas płynie własnym tempem, nagle wczesną wiosną eksploduje życie. To naprawdę genialne doświadczenie i kto w Dębnie jeszcze nie biegł – powinien to zrobić.
XLIII Maraton Dębno – 4:11:45
Powyższy czas jest brutto i jest w nim moje dwanaście minut spóźnienia. Czasu netto nie znam, bo jako hipsterski biegacz poleciałem ten maraton bez zegarka Polecam, bardzo fajne uczucie! A tak szczerze, to po utracie Garmina zbieram się i zbieram do zakupu nowego Forerunnera.
Poważnie zmęczeni do domu wróciliśmy około dwudziestej pierwszej. Dopiero tutaj zacząłem przeglądać pakiet startowy, otworzyłem butelkę szlachetnego napoju i przygotowałem kolację. Lubię te nasze zwariowane niedziele. Dziołszki moje, dziękuję za fantastyczny dzień (widok mojego Córęcia, które siedziało na blacie szatni w korytarzu przy prysznicach i uczyło się na dzisiejszy sprawdzian z historii nie tylko wzruszył mnie, starego piernika, ale wprawiał w osłupienie przechodzących biegaczy). Wiem, ile radości sprawia Wam wyglądanie mnie na mecie, dlatego przygotujcie się na wyjazd do Łodzi. Już za dwa tygodnie!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Joseph (2016-04-04,23:14): Masz prawdziwą duszę maratończyka. Muszę koniecznie pamiętać o tym wpisie za trzy tygodnie na Orlenie. A piszę to z perspektywy klasycznego cyfrona goniącego za cyferkami... haruki (2016-04-05,14:36): Cyferki nie są złe i mnie utrzymują w ustawicznym ruchu. Mam nawet mały, kieszonkowy kalendarzyk, w którym zapisuję codzienne dystanse i najważniejsze informacje o treningu. A maraton to stan umyslu! Do zobaczenia w Warszawie. Jakby co, to szukaj mnie w ogonku, bo przyjadę wprost z Maratonu Latający Olęder z Grudna;-)
|