Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [4]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Hoplita
Pamiętnik internetowy
Biegusiem w górę i w dół

Arkadiusz Szymański
Urodzony: 1977-01-10
Miejsce zamieszkania: Warszawa
1 / 6


2015-06-25

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Podbrdo Ultra Pušeljc Trail czyli 107 kilometrów przez Słowenię (czytano: 1820 razy)

 

Podbro Ultra Pušeljc Trail w ramach Podbrdo Trail Running Festival 20-21.06.2015

Pomysł na udział w biegu na Słowenii zrodził się natychmiast po informacji, iż nie zostaliśmy wraz z kolegą Krzyśkiem wylosowani do biegu Rzeźnika Hardcore. Ponieważ zależało mi na zdobyciu w tym roku 6 punktów do kwalifikacji UTMB, nie było wyjścia, należało w podobnym czasie wystartować za 3 punkty. Wybór padł na organizowany po raz pierwszy Ultra Pušeljc Trail.
Siłą rzeczy o trasie i samym biegu nie było zbyt wiele informacji. Nic to… Przypnę szabelkę niczym Wołodyjowski i dam radę. Dodatkową motywacją było to, że jednocześnie organizowany jest maraton górski GM4O, więc i Moja Lepsza Połówka będzie mogła pobiegać po Bohińskich Górach. Jeszcze tylko opłata startowa, organizacja przelotu, noclegów i pozostaje odliczać czas do startu… Tak? Oczywiście, że nie!
W dwa dni po załatwieniu wszelkich formalności otrzymaliśmy informację z Rzeźnika, że wciągają nas na listę startową z puli organizatorów. Gonitwa myśli… dwa tygodnie pomiędzy oboma startami, a ja w tym roku poza półmaratonem w Jedlinie-Zdrój nie mam żadnego przygotowania górskiego. Czy dam radę? Oczywiście decyzja mogła być tylko jedna: biegnę w obu.
Start w Bieszczadach to miejsce na osobny wpis, nadmienię jedynie, że skończyło się na ukończeniu standardowego biegu, pomyłce w wyliczeniach i nie ruszeniu na trasę Hardcore, choć mieliśmy zapas prawie pięciu godzin. Tym bardziej wzrosła moja determinacja do walki o ukończenie słoweńskiej trasy.
Wylot zaplanowaliśmy w środę z lądowaniem w Ljubljanie. Następnie autobusem udaliśmy się do przepięknie położonej miejscowości Bohinjska Bela. Tam w ramach „odpoczynku” zrobiliśmy dzisięcio i niemal dwudziesto kilometrowe wybiegania po okolicznych górach i okolicach jeziora Bled. W piątek wsiedliśmy w pociąg i ciekawą trasą prowadzącą między innymi przez liczący 6339 metrów tunel dotarliśmy do Podbrdo, gdzie znajdować się będą start i meta biegu. Podbrdo to niewielka, składająca się ze stacji kolejowej, szkoły, sklepu, baru i kilkudziesięciu domów miejscowość. Nie ma tu hoteli, a nawet kwater do wynajęcia. Noclegi załatwiał organizator festiwalu. Nasza „oaza wypoczynku” znajdowała się na szczycie wysokiej i stromej niczym ściany Pałacu Kultury góry. Oczami wyobraźni już widziałem siebie wspinającego się po niej po skończonym biegu. Nic to…
Naszą gospodynią okazała się Tanja - jedna ze wspaniałych pięciuset wolontariuszy, która nie dość, że zakwaterowała dziesięcioro biegaczy (w tym późniejszego zwycięzcę MG4O), to jeszcze oddała nam swoje łóżko, a sama spała w spartańskich warunkach w jadalni.
Po krótkim odpoczynku wraz z Kasią udaliśmy się do biura zawodów usytuowanego w centrum miasteczka. Tam został sprawdzony mój obowiązkowy ekwipunek i dopilnowano, abym wprowadził do telefonu numer alarmowy, co zostało potwierdzone naklejką na numerze. O 18.00 odebrałem pakiet startowy w postaci numeru oraz plecaka biegowego i koszulki marki Salomon, Kasia otrzymała koszulkę oraz żel.
Zostaliśmy jeszcze na oficjalne otwarcie zawodów, na których miło zaskoczyła nas obecność flagi Polski. Przed częścią „spożywczą” odbyło się uroczyste wciągnięcie na maszt flagi słoweńskiej z odegraniem hymnu, oraz niezbyt dla mnie zrozumiałe przedstawienie organizatorów i losowanie nagrody (ale na jakich zasadach i dla kogo nie wiem). Później pasta party z najlepszym makaronem jaki zdarzyło mi się jeść przy tego rodzaju okazjach i powrót do kwatery, gdzie przygotowałem ekwipunek, zjadłem jeszcze kanapkę i poszedłem spać.
Pobudka nastąpiła wyjątkowo późno, bo o 4.30, ze względu na równie późny start zaplanowany na szóstą rano. Szybka toaleta, zjedzenie kanapki z dżemem, łyknięcie magnezu i już jestem gotowy do rozgrzewki w postaci zejścia z góry na której stoi dom. Na szczęście na dół jedzie samochodem jeden z lokatorów, którym okazuje się być dziennikarz sportowy i jednocześnie konferansjer zawodów. Podwozi on nas (Kasia zdecydowała się towarzyszyć mi na starcie – jej bieg zaczyna się o 8.00) do szkoły, w której oddaję rzeczy na przepak, oraz zjadam przepyszne ciasto i wypijam kilka łyków herbaty ze świeżą miętą.
Na starcie jesteśmy na tyle wcześnie, aby zrobić zdjęcie z flagą, pożartować i poobserwować rywali. Później już nie będzie do tego okazji.
Dokładnie o szóstej ruszyliśmy. Początek to około 500 m asfaltem, ale już lekko pod górkę. Później skręt w lewo w leśną drogę i zaczynamy podbieg. W moim przypadku „podbieg” oznacza szybki marsz. Po kilometrze mam wrażenie, że mijają mnie wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. W głowie mam jednak wcześniej zaplanowaną strategię polegającą na wolnych podejściach i szybkich zbiegach oraz komfortowym biegu na „równym”. To będzie 107 km, a ja mam „w nogach” 80 km Rzeźnika dwa tygodnie wcześniej, nie ma co szarżować na początku. Podejście jest ostre. Czternaście kilometrów. Z pięciuset pięćdziesięciu metrów na niemal tysiąc osiemset. Ponad tysiąc dwieście w górę. Mocno.
Po drodze korzystamy z punktów żywieniowych maratonu, ponieważ częściowo trasa się pokrywa. Dzięki temu nie zjadłem swoich zapasów, ani nie piję swojej wody. Do połowy podejścia pogoda jest wymarzona. Około 10 stopni, lekkie zachmurzenie. Później zaczyna padać lekki deszcz, co na 8 km zmienia wygodne podejście w zmagania o utrzymanie się w pozycji pionowej. Zaczyna być stromo. Naprawdę stromo. Organizatorzy w najtrudniejszych miejscach rozciągnęli liny aby było się czego złapać. Na szczęście ja mam kijki, które dają mi +50 do stabilności. Wybiegam z lasu i widzę, że to jeszcze nie koniec. W odległości dwóch kilometrów majaczy pokryty chmurami szczyt Sedlo Cez Sucho. Robię zdjęcie, łapię oddech i zasuwam dalej. Przyspieszam. Na pierwszy oficjalny punkt na czternastym kilometrze docieram po 2 godzinach i 20 minutach. Nie jest źle. Szybciej niż planowałem. Teraz będzie łatwiej. Trzynaście kilometrów w dół. A ja lubię zbiegać. Początek zejścia jest bardzo trudny. Błoto. Zaliczam pierwszy lekki upadek, ale też widzę, że Słoweńcy tak mocni na podejściach, na zbiegach mocno się asekurują. Mijam kilkanaście osób. Dopiero na asfalcie spoglądam na zegarek i z przerażeniem odkrywam, że nie działa. W moim wysłużonym Garminie padła bateria. Mam co prawda ze sobą kabel i powerbanka, ale nie wiem na którym kilometrze jestem. Na podłączenie sprzętu tracę jakieś 10 minut i dalej do przodu. Od 27km ponownie 1200m przewyższenia, tym razem na sześciu kilometrach. Znów „tubylcy” mnie wyprzedzają. Nie przejmuję się tym, czasem zatrzymuję dla zrobienia zdjęcia czy nagrania krótkiego filmiku. Docieram na szczyt Porezen i pędzę do punktu. Pogoda „zrobiła się” cudowna, świeci słońce, jest ciepło i wesoło. Wszyscy się uśmiechają, dopingują. Słyszę „Go, go Polska!” Zjadam kilka kawałków czekolady, łapię garść rodzynek i w drogę. Jestem szczęśliwy! Na przepak znajdujący się w Kopacnicy na 49 km wpadam w strugach deszczu…
Szkoda nawet się przebierać. Uzupełniam żele, zabieram latarkę. W worku zostaje sucha bluza termiczna i rękawiczki: przecież mimo wszystko jest ciepło. Tej decyzji będę baaardzo żałować. Na podejściu rozpętuje się burza. Wiatr i deszcz prosto w twarz. Czy on nigdy nie może wiać w plecy? Pada przez dwie godziny.
Do następnego przepaku nic godnego uwagi: podejście o przewyższeniu 1000m i zbieg. Na 74 kilometrze czuję się wyśmienicie. Problemy sprawia mi zegarek, który nie bardzo chce współpracować z powerbankiem. Kilka razy muszę się zatrzymywać, poprawiać, tracić czas. Działa mi to na nerwy.
W Zeleznikach przepak. Ja nic nie zostawiałem więc nie będę tracił czasu. Jestem w drodze 12 godzin. Częstuje się ciastem, chwilę rozmawiam z wolontariuszami i kibicami. Wszyscy chcą pomóc, wesprzeć, dodać energii. Pani w punkcie wydawania jedzenia gdyby tylko mogła, wmusiłaby we mnie dwadzieścia rodzajów przekąsek i zup dostępnych w tym miejscu. Ech, jak kiedyś u babci!
Znowu w górę. Ostatnia tak wysoka. Ostre podejścia. Zaczynają się kamienie, błoto. Byle dotrzeć do 87 kilometra przed zmrokiem. Jakieś 500 metrów przed szczytem zrywa się wiatr. Przeraźliwie zimny, przenikliwy. Czuje go nawet w butach. Jestem przepocony, a kurtka w plecaku. Ale to przecież już jedynie 500 metrów i schronisko. Po następnych 100 metrach w górę, nie mam już siły stawiać nóg. Ręce niemal przymarzły mi do kijków. Szukam jakiejś skały za którą mogę się schronić i rozpaczliwie walczę z suwakiem w plecaku. Zakładam kurtkę i ruszam dalej. Jest coraz gorzej. Zimno jest przeraźliwe. Pomimo niemal pionowej ściany zaczynam biec. Nareszcie widzę dach schroniska. Wbiegam do środka i padam na ławę.
Chyba nie wyglądam zbyt dobrze. Natychmiast podbiega do mnie wolontariuszka, w ręce wciska gorącą zupę. Nie mogę jej utrzymać w rękach. Stawiam na stole i próbuję się napić. Nic z tego. Drżę tak, że nie jestem w stanie wykonać tak prostej czynności. Zamykam oczy i koncentruje się. To pomaga. Kiedy je otwieram widzę nad sobą człowieka w czerwonej kurtce. Pomoc medyczna. Muszę się wziąć w garść, bo decyzja o puszczeniu mnie dalej należy do niego. Spinam wszystkie mięśnie i udaję, że jest ok. Daje się nabrać. Po 10 minutach udaje mi się napić zupy, później herbaty i ponownie zupy. Dwoje wolontariuszy dosłownie co minutę podsuwa mi jakieś smakołyki. Zjadam kilka pajd chleba ze smalcem. W tym czasie ktoś przynosi mi rękawiczki wampirki, ktoś inny medyczne. Zbieram się w sobie i po sprawdzeniu przez obsługę mojego ekwipunku (w szczególności gwizdka i folii NRC) ruszam w noc. Straciłem 50 minut – zyskałem doświadczenie.
Dalej wieje. Bardzo. Znowu dopadają mnie dreszcze. W świetle latarki błyszczą znaczniki trasy, miejscami widać pionowe skały i urwiska. Przyspieszam by jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie Soriskiej Planiny. Na zbiegu kilka razy się potykam, ale ryzykuję upadek w zamian za ciepło. Jest lepiej. Już nie wieje. Znowu mam przyjemność z biegu. Robi się równo i nagle słyszę dzwonek. Owce? Krowy? Z ciemności wybiega na mnie stado koni! Mijają mnie w świetle latarki poparskując ze zdziwieniem: „co tu robisz w środku nocy kolego?” Pozdrawiam przewodnika stada i ruszam na ostatnie 12 kilometrów. Już wiem, że dobiegnę. Na 95km punkt, który mijam bez zatrzymywania, przez ramię tylko wykrzykując swój numer dla wpisania w protokół. Teraz tylko w dół. Tylko w dół. Rozluźniam się… i ląduję w krzakach. Nie jest źle. Nic nie połamałem. Zbiegam dalej. Zaczyna się błoto przypominające masło. I naprawdę ostry zbieg. W pewnym momencie tracę przyczepność, spadam. Uderzam z całą mocą w jakieś kamienie. Głowa wita się z glebą. Przez chwilę zastanawiam się co mam przed nosem. Aha, to trawa. Sprawdzam po kolei. Głowa jest, ręce i nogi są. Kolano boli, ale daje się zginać. Latarka cała (to najważniejsze!) Zbieram porozrzucany sprzęt, odnajduję kijki i biegusiem!
Do mety już bez przygód. Organizatorzy postarali się aby nie zapomnieć, że to bieg górski, 3 kilometry pod górę i w błocie – co jest niespodzianką, bo na profilu tego wcześniej nie zauważyłem. Ostatni kilometr kamienistą drogą mocno w dół. Zagryzam zęby i postanawiam: złamię 20 godzin. Na zbiegu mijam kilka osób. Wybiegam na asfalt. Kilka razy słyszę odgłosy wystrzałów fajerwerków oznaczających wbiegnięcie zawodnika na metę. W oddali widzę namiot a przed nim ktoś macha biało-czerwoną flagą. To Kasia! Podbiegam do niej i słyszę, że do mety już tylko 100 metrów. Zakładam Naszą Flagę na kijek i z radością wbiegam na niebieski dywan. Koniec. Czas 19:44;16. Zupa, prysznic.

To nie był najtrudniejszy bieg w mojej krótkiej historii biegowej. Pokazał mi jednak, że ultra rozgrywa się nie tylko nogami i uporem, ale przede wszystkim rozsądkiem. Rozsądkiem, którego zabrakło mi w momencie silnego wiatru. Gdyby nie wolontariusze i ich pomoc, opieka i zaangażowanie, zapewne nie ruszyłbym dalej.
Organizacja biegu była perfekcyjna. Doskonale oznaczona trasa. Nigdzie nie było wątpliwości gdzie skręcić. Doskonale zaopatrzone punkty, wspaniali kibice i przesympatyczni zawodnicy. Przepiękne góry i wymagająca trasa. Kwintesencja ultra! Na pewno wrócę do Słowenii.
Jednak prawdziwe podziękowania należą się Kasi. Jej widok przed metą sprawił mi większą radość niż owacja na końcu biegu.
Teraz już tylko pozostało oglądać zdjęcia i myślami wybiegać do KBL na Dolnym Śląsku. No i oczywiście w tym tygodniu Nasze Góry. W niedzielę II Kielecki Bieg Górski. Ale tam nie będzie 7000m w górę!


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


michu77 (2015-06-26,10:14): Dobrze się czytało... gratuluję tej walki na trasie!!!







 Ostatnio zalogowani
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
GRZEŚ9
21:44
ozzy
21:39
szalas
21:32
bogaw
21:29
marand
21:25
Łukasz S
21:09
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |