2014-10-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Coś więcej (czytano: 3191 razy)
Chcę mieć wyniki.
Nie wystarcza mi już sama radość z biegania.
W ustach kogoś dla kogo sport jest tylko zabawą
brzmi to niemal jak przepis na biegowe samobójstwo
ale ja wierzę że niezadowolenie ze stanu obecnego jest warunkiem rozwoju
Dobrze jest od czasu do czasu coś zmienić
rzecz w tym aby nie stać się kimś innym
tylko kimś lepszym.
Pragnienie "czegoś więcej" znacznie częściej
dzieli ludzi niż łączy
ale postanawiam zaryzykować.
Choć nigdy dotąd nie miałam trenera
a sama jestem nauczycielem
i do tego co tu dużo mówić
biegam amatorsko
zdobywam się na odwagę aby powiedzieć komuś innemu
niż Mojej Szybszej Połowie po raz 155
że nie jestem zadowolona ze swojego biegania.
Rozmowa szybko się rozkręca
i po chwili otrzymuję kwestionariusz członka klubu
a w nim pytania co najmniej niestosowne
czuję się zakłopotana jak niewiasta która chce zrobić dobre wrażenie a nagle zostaje zapytana o wiek
Moje życiówki?!
No tak :-)
nagle okazuje się nie tylko że nie mam się czym pochwalić
ale nawet nie pamiętam swojego najlepszego wyniku na 5km :-)
Dostrzegam absurdalność w tej sytuacji
no bo choć biegam od 10 lat
i w tym czasie przechodziłam już różne etapy
w swoich wynikach popchnęłam bardzo niewiele.
Najpierw jest bieganie dla siebie
moja przestrzeń
to że mam miejsce aby odreagować radości i smutki dnia codziennego.
Nie potrzebuję startów
bieganie samo w sobie jest wartością
wystarcza.
Czasem ktoś pyta czemu nie wystartuję w zawodach
odpowiadam że mi to niepotrzebne
nie chcę się ścigać bo mnie to nie interesuje
ale z drugiej strony podświadomie boję się porażki
tego że dobiegnę ostatnia.
Ten stan oderwania od świata zewnętrznego trwa kilka lat
aż w końcu w 2008 roku coś się zmienia.
Kończę studia na wrocławskiej AWF
zostaję wyedukowanym dojrzałym bytem
Pod względem sprawnościowym
nikt już nic ode mnie nie wymaga
teraz to ja mam wymagać od innych.
"Wymagajcie od siebie choćby inni od was nie wymagali"
Te słowa J.P.II trafiają do mnie bardzo mocno
wtedy w swoim bieganiu po raz pierwszy
dochodzę do wniosku że nie mogę poprzestać na małym.
Pewnego marcowego dnia siedząc w pracy przed komputerem
podejmuję spontaniczną decyzję
i zapisuję się na swój pierwszy maraton
- 26 Maraton Wrocławski.
Mogłabym spróbować swoich sił najpierw w krótszym biegu
na 5, 10 czy 21km
ale maraton wydaje mi się dystansem magicznym
Kilka lat wcześniej jako wolontariuszka
zostaję oddelegowana z uczelni na punkt odżywczy
na 30km maratonu
Oglądanie przez kilka godzin wykrzywionych wysiłkiem twarzy
przeróżnych biegaczy doprowadza mnie do jednego wniosku
zagrzewając ich do walki i pocieszając że już niedaleko
tak naprawdę kompletnie nie mam pojęcia jak oni się czują
ale bardzo chcę przeżyć to na własnej skórze.
Dlatego właśnie to musiał być maraton
W debiucie biegnę 4:16:49
Cieszę się niezmiernie
nie podejrzewając że ten wynik przez kilka kolejnych lat
stanie się moim przekleństwem.
Rozochocona zaczynam startować częściej
i na różnych dystansach.
Szybko odkrywam że jest w tym coś więcej
niż w samotnym bieganiu po wrocławskich wałach.
- rywalizacja.
Kiedy wymawiamy to słowo zwykle wyobrażamy sobie sytuację podczas biegu
kiedy zawodnicy ścigają się ze sobą
ale ja się przekonuję to nie tylko to.
Rywalizacja sprawia że ludzie zaczynają zachowywać się dziwnie
także w życiu codziennym.
Odtąd zwykłe wyjście pobiegać już nie wystarcza
trzeba zrobić trening
Te dwa słowa choć dla niewtajemniczonego
oka laika znaczą to samo
w świadomości biegacza wprowadzają kolosalną różnicę.
Nagle zaczyna Ci bardzo zależeć na czymś
co innym wydaje się być mało istotnym
przyjemnym dodatkiem do pełnego obowiązków życia.
Daję się na to złapać
i zaczynam lubić się z cyferkami
Choć dotąd kiepska z matematyki
nie potrafię sobie obliczyć w pamięci ile mam zapłacić za zakupy w sklepie
zaczynam bezbłędnie przeliczać tempo biegu
na wynik w zawodach.
Odtąd każdy start to walka z czasem.
Urwać sekundę z ostatniego wyniku
-zwycięstwo
Zrobić ten sam wynik
-to porażka.
Mozolnie ale wciąż przesuwam się do przodu stawki
złożonej w setek biegaczy.
O wynikach liczonych w pucharach
nie marzę
choć czasem na mniejszych zawodach wpada jakaś statuetka
za miejsce w kategorii wiekowej
doskonale wiem jak daleko jestem.
Życie zatacza koło czasu
i znów coś się we mnie zmienia
Słuchając opowieści mojej przyjaciółki Niezniszczalnej Ewy
o jej górskich wyczynach
odczuwam znajomy stan jaki towarzyszył mi na punkcie odżywczym na 30km maratonu
gdy jeszcze nie biegałam
kompletnie nie mam pojęcia
o czym ona do mnie mówi
ale robi to na mnie ogromne wrażenie.
Biec maraton w górach w jakieś 6, czy 7 godzin
tego nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić
dlatego postanawiam że czym prędzej muszę się przekonać jak to jest.
W swoim pierwszym górskim starcie idzie mi lepiej niż zakładam
Choć na mecie na Szczelińcu płaczę z wysiłku
jednocześnie jestem przeszczęśliwa.
Nieoczekiwanie odkrywam w sobie talent.
Zdaję sobie sprawę że jakaś siła z której istnienia dotąd nie zdawałam sobie sprawy
pomimo braku tchu
pcha mnie mocno w górę
tam gdzie innych ciągnie z powrotem w dół.
Grawitacja staje się moim największym sprzymierzeńcem
Walczę z nią pod górę
i pozwalałam nieść się jej w dół
Tak uczę się biegać na nowo
jako Syzyf szczęśliwy.
Wtedy też postanawiam zapomnieć o wszystkich swoich życiówkach
i o bieganiu wśród ludzi w ogóle
Znów biegam jak zwierzę
dziko bez zahamowań i bez oczekiwań
W górach czas który dotąd mnie stresował
przestaje mieć znaczenie
A cyferki coraz bardziej zaczynają mi się kojarzyć z dystansem
Cieszę się z każdego ukończonego w górach biegu
z każdego kolejnego dodanego kilometra
Odtąd nie przekraczałam już granic czasu lecz granice przestrzeni.
Rozsmakowana w biegach ultra
przekonuję się że nie taki diabeł straszny jak go malują
Bieganie za długich dystansów wydaje się nie tylko ciekawsze
od łupania kilometrów po asfalcie
ale stwarza możliwość dalszego przekraczania granic
dla tych którzy tak jak ja mają problem z ustanowieniem kolejnej życiówki.
Dodatkową korzyścią jest fakt
że dolegliwości wynikające z płaskostopia
w górach milkną na amen.
Coraz pewniejsza w swoich poczynaniach
zaliczam kolejne górskie biegi
aż któregoś dnia zdaję sobie sprawę że jeszcze jeden taki sezon
i nie będę miała już czego w górach robić.
Wtedy też pada kluczowe pytanie
na które odpowiedzi szukam przez cały rok:
Ultra i co dalej?
Nie mając pomysłu na to jak biegać lepiej
decyduję się biegać jeszcze dalej niż do tej pory
i nie mam tu na myśli kilometrażu lecz miejsce zawodów.
Alpy
tu jeszcze nie byłam
Bieg CCC z perspektywy fotela
wydaje się być stworzony dla mnie.
Nic już przecież nie może mnie w górach zaskoczyć.
I tu czeka mnie ogromna niespodzianka.
Zbyt późny przyjazd na start
Choroba wysokościowa
brak kijków i przeliczenie się ze swoimi możliwościami
w kwestii szacowania czasu pokonywania trasy
boleśnie obnażają moje słabości.
Z trudem docieram do mety w limicie.
To co miało być piękną przygodą
z której przywiozę wspomnienia motywujące mnie do biegania przez kolejny rok
staje się moim biegowym koszmarem sezonu.
Czy naprawdę jestem aż tak słaba?
Rozczarowana zadaję sobie pytanie po biegu.
Lekcja pokory jaką dały mi Alpy
zapada mi w pamięć na tyle mocno
że na pytana o przyszłoroczne plany zrobienia UTMB
odpowiadam zachowawczo
- może kiedyś ale chyba jeszcze nie za rok.
Po powrocie do domu
zderzam się ze starą biedą
tracę rozpęd
zapał
i wszelką radość z biegania.
U progu nowego roku szkolnego
uświadamiam sobie
że jestem tak wypalona
że nie mam ochoty prowadzić lekcji
opowiadać z pasją
zarażać ruchem.
Choć ukończyłam bieg na którym mi zależało
nie potrafię się tym cieszyć...
lecz któregoś wrześniowego dnia
siedząc przed komputerem
zupełnie tak jak kiedyś kiedy zapisałam się na mój pierwszy maraton
postanawiam dać sobie szansę na coś więcej
decyduję się zapisać do klubu
ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Wiem że to oznacza przynajmniej częściowe rozstanie z górami
i powrót do miejsc z których niegdyś uciekłam
wiem jednak że właśnie to jest mi teraz potrzebne
że muszę iść tam gdzie się boję
Droga pod prąd zawsze była mi bliska
więc choć na płaskiej 400m pętli jest mi niewygodnie
to niedaleko jestem w tym wszystkim od samej siebie
w pewnym sensie nadal walczę z grawitacją
i co ważne
wreszcie udaje mi się swoje ciało czymś pozytywnie zaskoczyć.
Pierwszy trening
rozgrzewka zwala mnie z nóg
choć ćwiczenia wydają się być takie proste
na miękkich nogach lekko przerażona
oczekuję części głównej
okazuje się że to piramida w sztafecie
jestem najwolniejsza
z trudem daję radę powtórzyć równym tempem 400m odcinek
ale obecność grupy mobilizuje
nie pozwala się poddać.
Po treningu czuję się słaba
a jednocześnie mam wrażenie że wreszcie zrobiłam coś dobrego dla siebie
idąc w jakość nie w ilość.
Zdaję sobie sprawę że grupa w której jestem
składa się z bardzo różnych osób
co pozwala się od siebie nawzajem uczyć.
Mam wrażenie że trafiłam we właściwe miejsce
choć z początku nie wszystko idzie dobrze
i czuję się trochę jak dziecko
któremu ktoś właśnie zburzył misternie i długo budowaną wieżę z klocków
w pierwszej chwili mam ochotę rozpłakać się i dać mu w ryj
ale zaraz potem rozmyślam się
i cieszę się tym co zrobił że pokazał mi świat na nowo swoimi oczami
i teraz nie zostawi mnie z tym bałaganem
tylko pomoże mi ten pełen klocków świat na nowo poukładać
wcale niekonieczne tą samą metodą co zawsze.
Jak otwarta książka z niezapisanymi kartkami
rozpoczynam nowy rozdział swojego życia
który nie wiem dokąd mnie zaprowadzi.
Nie marzę o konkretnych biegach
nie kupiłam kalendarza na przyszły rok
nie zaplanowałam w nim żadnego startu.
Tę mocną zużytą działkę nieurodzajnej ziemi jaką teraz jestem
oddaję w ręce jedynemu Ogrodnikowi wśród trenerów
Niech rośnie!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu marcin m. (2014-10-20,23:40): ...ależ Ty masz wenę do pisania! 😛 ...szeregowy Maculewicz chciał się zapytać czy dziewczyna od zadań specjalnych i ekstremalnych ma już przygotowane buciki, mundurek i plecaczek na 11 edycję MK 😛 ...pozdrawiam ...ściskam ...całuję ...i przesyłam "żółwika" 😛 Truskawa (2014-10-21,08:19): Mam ostatnio podobnie jak Ty tylko nie wiem czy kolano mi wytrzyma. Póki co zabrałam się do roboty i się zobaczy. :) michu77 (2014-10-21,08:53): ... trochę podobieństw również dostrzegam. Pusty kalendarz na przyszły rok, jakis brak radości z biegania od B7D... i poszukiwania... Do tego dochodzi kontuzja. Mam nadzieję, że wybrałaś właściwą drogę :P Patriszja11 (2014-10-21,16:57): :-) Melduję że jak przystało na dziewczynę do zadań specjalnych jestem w pełnej gotowości, zbudzona znienacka nad ranem wskakuję w mundur i biegnę :-) tak więc do zobaczonka i żółwik. Patriszja11 (2014-10-21,17:15): Iza powiem Ci że choć jestem w klubie niecały miesiąc już widzę pierwsze efekty. Praca w grupie przynosi dużo korzyści. Na treningach już nie ma odpuszczania sobie bo mam zły dzień. Poza tym wreszcie rozciągam się po treningu dotychczas jakoś nie miałam na to czasu :-) Jak trafisz do dobrego klubu to i z kontuzji wyjść pomogą doradzą dokąd z tym pójść i wesprą w trudnych momentach. Tak teraz sobie myślę że już dawno powinnam podjąć taką decyzję. Patriszja11 (2014-10-21,17:36): Michał z biegami ultra już tak jest że bardzo mocno uzależniają. Człowiek łapie się na tym że chce coraz dłuższych i dłuższych biegów co niestety odbija się na zdrowiu i samopoczuciu. Zauważyłam też taką tendencję do bieganie wszystkiego jednym tempem niezbyt szybkim niestety. Po całym sezonie biegów ultra czuję się trochę jak taka mała ciężarówka mocna ale ociężała. Praca z trenerem pozwala nałożyć na siebie taki reżim biegania do jakiego samemu ciężko byłoby się zmusić. Choć musiałam zrezygnować z paru rzeczy i nie zawsze było to łatwe teraz widzę że dobrze było posłuchać kogoś kto patrzy na chłodno z dystansu. dziadekm (2014-10-21,19:57): Gratuluję przejścia na kolejny, wyższy stopień świadomego biegania :) Jak zwykle perfekcyjny wpis na który czekałem,
jak na kolejny odcinek fascynującej powieści. Pozdro
Patriszja11 (2014-10-22,15:08): Dziękuję Jarku :-) Mahor (2014-10-22,23:36): Kolejny uroczy wpis,czytam je wszystkie z rozkoszą.Zauważyłem jednak Twoją aktywność, ale tylko na własnym blogu.Nigdy nie odnotowałem Twojego wpisu pod cudzym tekstem...Może nie czytasz...ciekawe jaka jest tego przyczyna?Czy mój wpis jest lekko złośliwy? Tak jest złośliwy...sorry. Patriszja11 (2014-10-23,09:33): Maćku kto lubi pisać zwykle lubi też czytać tak jest i w moim przypadku. Blog na maratonach to mój jedyny pamiętnik, piszę go głównie dla siebie ale też dla przyjaciół z daleka którzy go lubią i czytają nie mam ciśnienia na komentarze ale staram się kazdemu odpisać. Ostatnio w ogóle rzadko bywam na maratonach głownie z braku czasu a jak już jestem zwykle mam jakieś 5minut przy kawie. Cóż życie
|