2014-09-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Milczenie owiec pod Mont Blanc (czytano: 1750 razy)
Biegacze górscy dzielą się na dwie grupy
tych którzy już przebiegli UTMB
i tych którzy dopiero o tym marzą
Legendarny bieg wokół masywu Mont Blanc
z przewyższeniem większym niż Mount Everest
jest tak atrakcyjny ponieważ nie jest dostępny
tak po prostu dla każdego
i nie chodzi tu wcale o szczęście w losowaniu
które też warto mieć
Najważniejsze jest doświadczenie.
Wiedząc o tym organizatorzy biegu
uczestnictwo w zawodach uzależnili
od zgromadzonych przez biegacza punktów
Ponieważ jednak zdobyć je nie jest łatwo
Wielu biegaczy swą przygodę z UTMB
zaczyna z nieco innej strony góry...
Pewnego dnia u schyłku sezonu
słyszę od swojej Szybszej Połowy
trzy słowa
Courmayeur
Champex
Chamonix
Trzy miejscowości w trzech krajach przez które prowadzi 101km trasy
wokół magicznego masywu Mont Blanc
to przyciąga moją uwagę
choć jak zwykle
nieco obawiam się czy dorosłam do tego aby biec śladem
mojego męża i nie zasapać się.
Na ten bieg spośród wielu propozycji w Chamonix
wystarczą dwa punkty
-To co zapisujemy się? -rzuca entuzjastycznie Moja Szybsza Połowa
No nie wiem nie wiem
zastanawiam się
mam dopiero 1 setkę na liczniku startów
więc już samo przebiegnięcie tylu kilometrów
wydaje mi się być wyczynem
a do tego trzeba jeszcze dodać góry
i to nie byle jakie góry
włoskie szwajcarskie i francuskie Alpy.
Ostatecznie ośmielona
decyzją małżonka
postanawiam nie być gorsza i przystaję na propozycję.
Zaraz po tym wpadam jednak w panikę
Planuję kolejne górskie maratony
i gdzieś wśród nich nieśmiało wplatam Sudecką Setkę
Następnie odhaczam jeden górski bieg za drugim
i tak zlatuje mi połowa sezonu.
Gdy jednak dni znów stają się krótsze
a odlatujące na południe ptaki
przypominają mi o zbliżającej się podróży na zachód
zaczynam się niepokoić
Wszystko jest już jednak przygotowane i opłacone
pozostaje mi tylko ustalić kwestię wyjazdu.
Ze względu na zobowiązania zawodowe
nie mogę pojechać z Moją Szybszą Połową
na tydzień przed biegiem.
Na start wyjeżdżam więc na ostatnią chwilę
wraz z biegaczami startującymi w UTMB
Przypadkowy wyjazd z nieznanymi dotąd ludźmi
zmienia się w przyjacielską wyprawę we wspólnym celu.
Na miejsce startu docieram niespełna dobę przed swoim biegiem
Szybko załatwiam więc formalności organizacyjne
aby zyskać jak najwięcej czasu na sen.
Podczas weryfikacji otrzymuję bilet na wyjazd autobusem
na miejsce startu do znajdującego się nieopodal Courmayeur
Rzut oka na godzinę wyjazdu
wywołuje moje lekkie przerażenie
5:45!!! Podczas gdy start biegu zaplanowano na godz. 9:00
Okazuje się że kto pierwszy ten lepszy
i wszystkie późniejsze godziny
rozeszły się już jak świeże bagietki
Pomimo ogromnej urokliwości Chamonix
w trosce o jak najdłuższy sen
z biura zawodów kieruję się więc
prosto w stronę namiotu.
Choć po całonocnej podróży
powinnam paść jak ścięta
zamiast tego przewracam się z boku na bok
błądzę myślami gdzieś po szczytach pobliskich gór
a całe stada owiec beczą przeraźliwie w mojej głowie
W końcu udaje mi się zasnąć.
Zamiast budzika ze snu wybudza mnie padający deszcz
przy akompaniamencie delikatnych kropelek
ubieramy się pospiesznie i ruszamy w kierunku
przystanku autobusowego.
Przy tak długim dystansie
pogoda w danej chwili wydaje się nie mieć znaczenia.
Staram się więc skupić na tym co pozytywne.
Wsiadamy do autobusu
zamykają się drzwi i ruszamy w nieznane
Do włoskiego Courmayeur jedziemy tunelem prowadzącym
pod samym Mont Blanc
w ciemnościach zasypiam jeszcze na chwilę
i budzę się wraz ze świtem gdy docieramy na miejsce.
Kierując się za tłumem
wchodzimy do hali w której zorganizowano poczekalnię.
Ustawiamy się w kolejce po kawę
krótka wymiana zdań na temat śniadania
i przyciągamy uwagę językiem polskim.
Tak poznajemy mieszkającą na stałe we Francji Anię
Jemy razem śniadanie i rozmawiamy
a po chwili dołącza do nas jeszcze jedna Polka Lucyna.
Pomimo tak wielu narodowości wokół nas
przez chwilę czuję się jakbym była u siebie.
Rozmawiając czas płynie szybko
ani się oglądam a już należy
się szykować do wyjścia.
Zdążam jeszcze wyciąć z gazetki informacyjnej mały podręczny
profil trasy biegu
chowam go do kieszeni i już wychodzimy.
A więc witaj przygodo!
Na linii startu tłumy
jakby to był jakiś wielki uliczny maraton.
Na szczęście organizator o wszystkim pomyślał
i porozdzielał zawodnikom strefy startowe
Rzut oka na nasze numery
i już wiemy kto ma gdzie iść
Moja Szybsza Połowa wraz z Anią
wędrują na początek stawki
a my z Lucyną kierujemy się grzecznie w jej środek.
Teraz już tylko minuty dzielą nas od wielkiej nieznanej.
W końcu wybija godzina 9:00
i pierwsza grupa wybiega z bramy startowej
Niestety my musimy jeszcze chwilę poczekać.
Ta chwila ciągnie się teraz w nieskończoność
a na dodatek aby umilić nam to oczekiwanie
właśnie puszczono soundtrack z filmu "Mission Imposible"
- O niee tylko nie to - patrzymy na siebie z Lucyną.
Dobry humor nas jednak nie opuszcza.
Po 12 długich minutach
słyszymy wreszcie to nasze końcowe odliczanie
i ruszamy przez miasto
pozdrawiani przez tłum wiwatujących kibiców.
Szybko jednak to miłe przedstawienie
oddala się a wraz z nim droga staje się coraz bardziej stroma i kręta
Po kilku kilometrach asfaltu
z nieznacznym nachyleniem pozwalającym truchtać
wbiegamy na szlak i od razu zaczynają się konkretne podejścia.
Początkowo czuję się bardzo dobrze
łapię rytm
i krótkimi krokami pnę się w górę.
Mam jednak w głowie profil trasy
z którego wynika że pierwsze 12km
to wspinaczka z 1000m
na górę o wysokości 2500m n.p.m.
Na taką wysokość jeszcze nie wbiegałam
asekuracyjnie nie forsuję więc tempa
i wsłuchuję się w swoje ciało.
Po kilkudziesięciu minutach
dość przyjemnego biegu przez las
wybiegamy na otwartą przestrzeń
i od razu oczom moim ukazuje się wielka góra
a na niej sznureczek wdrapujących się ludzi.
Już pierwsze parę kroków zaczyna mnie męczyć.
Przyglądam się uważnie pozostałym uczestnikom
Wszyscy mają kijki
No tak po co mi one były
przecież podpierać to się muszą starzy ludzie nie ja :-)
Pewnie gdybym tak nie myślała przed startem
to teraz nie miałabym problemu z wchodzeniem
ale skoro i tak ich nie mam
a wokół tylko kamienie i otwarta przestrzeń
to nie pozostaje mi nic innego
jak walczyć dalej swoją własną techniką.
wspierając ręce na udach przesuwam się jednak
znacznie wolniej niż większość uczestników.
Zaczynam tracić.
Na szczęście szczyt góry mam już w zasięgu wzroku.
Ostatnie kilkaset metrów to prawdziwa mordęga
a to przecież dopiero pierwszy szczyt na trasie.
Im wyżej tym trudniej mi się oddycha
a nogi wydają się być coraz słabsze
Wdrapuję się ostatkiem sił
pocieszając się że teraz aż do 20km
będzie już tylko z górki.
Wejście na Tete de la Tronche
zajmuje mi całe trzy godziny
jest już więc godzina 12
i zaczyna się robić ciepło.
Przebieram się więc w suchą koszulką
piję łyk coli i biegnę dalej.
Łagodnie zbiegając dość szybko docieram do punktu na 15km.
Różnorodność żywności w punkcie
na tak wczesnym etapie trasy mile mnie zaskakuje.
Uwagę moją przykuwają zwłaszcza czekolada i ciastka.
Tutaj też po raz pierwszy uzupełniam wodę w camelbacku
i ruszam dalej.
Czuję się teraz nieco dziwnie
na zmianę robi mi się to za zimno
to za gorąco.
Sama nie potrafię określić
co się ze mną dzieje.
Na szczęście przede mną dość łatwe 12km.
Staram się nadrobić nieco z tego co straciłam na podejściu
i podkręcam lekko tempo
Szlak prowadzi
tuż obok pięknego pasma częściowo pokrytych śniegiem skał
coś pięknego
widząc jak kolejni biegacze zatrzymują się i robią zdjęcia idę w ich ślady.
To w końcu niewielka starta czasu
a pamiątka pozostanie.
Przez kolejny punkt na 22km
przebiegam bardzo szybko
dolewam jedynie wody do plecaka i już mnie nie ma.
Dłuższy postój zamierzam zrobić dopiero
w punkcie na 27km
przed podejściem na kolejne 2500m
Do tego miejsca biegnie mi się dość lekko
Momentami hamuję wręcz nadmierny zapał
aby przyspieszyć na zbiegu
Nogi będą mi jeszcze długo
bardzo potrzebne.
Do Arnuvy dobiegam witana przez tłum kibiców
czuję się teraz nieźle
i właściwie mogłabym biec od razu dalej
ale pora posilić się przed cięższym odcinkiem
Tu po raz pierwszy zjadam miskę rosołu
Nic specjalnego jeżeli chodzi o smak
jednak w danej chwili coś ciepłego na żołądku dobrze mi robi.
uzupełniam zapasy wody biorę garść słodyczy
i gdy już chcę wychodzić
spotykam Lucynę.
Wymieniamy wrażenia z trasy
życzymy sobie powodzenia
i biegnę dalej.
Z początku podejście na Grand Col Ferret
czyli kolejne 2500m
wydaje mi się być łatwiejsze niż poprzednio
ze względu na wyższą wyjściową wysokość (1771m)
Jednak nic bardziej mylnego.
Dość szybko w miarę łatwa ścieżka
zmienia się w niemal pionową ścianę.
Walczę jak mogę o utrzymanie równego tempa marszu pod górę
ale znów boleśnie odczuwam brak kijków.
Trzeba było posłuchać Szybszej Połowy
i dokupić je przed startem.
Do zmęczenia stopniowo
dołącza złe samopoczucie.
Podobne do tego jakie odczuwałam
poprzednim razem na 2500m
tylko że objawy nasilają się.
Z każdym krokiem czuję się coraz bardziej słaba
nogi mi się plączą
i kręci mi się w głowie.
Do tego dochodzi jeszcze dziwne kołatanie serca
które zmusza mnie co kilka kroków
do postoju i wyrównania oddechu.
Co się ze mną dzieje?
Zadaję sobie nieustannie to pytanie
podczas gdy wyprzedzające mnie co i rusz nowe osoby
pytają czy wszystko ze mną w porządku.
Ok odpowiadam
lecz wyraźnie nie jest ze mną dobrze.
Wygląda na to że brak aklimatyzacji przed startem zrobił swoje
i moje ciało nie przywykłe do biegania
ani nawet chodzenia w takich warunkach zaczyna wariować.
To kolejny mój błąd
zbagatelizowałam adaptację do warunków wysokogórskich
i przyjechałam na start na ostatnią chwilę.
Cena którą przychodzi mi płacić za to niedopatrzenie
jest widoczna dla mnie gołym okiem
i mierzona w dziesiątkach wyprzedzających
mnie na tym odcinku ludzi.
Staram się jednak nie wpadać w panikę
i nie pogarszać sytuacji grunt to znaleźć się jakoś na górze
i modlić by podczas zbiegu objawy ustąpiły.
Wysokość stopniowo się zwiększa
a ja proporcjonalnie do niej coraz gorzej się czuję.
Wlepiając wzrok we własne stopy i w kamienie pod nimi
walczę o każdy krok który przybliża mnie
do końca tej męki.
Wreszcie robi się chłodniej
a góra łagodnieje
Wygląda na to że dotarłam na szczyt.
Nareszcie.
Ktoś sczytuje specjalnym przenośnym urządzeniem
mój chip i mogę biec dalej.
Staram się nie patrzeć na zegarek żeby się nie załamać
grunt to wrócić teraz do lepszego samopoczucia.
Zbieg okazuje się być jednak równie trudny jak podejście
Nachylenie terenu sprzyja wprawdzie przebieraniu nogami
ale zawroty głowy nie ustępują
a zaczynają im towarzyszyć nudności.
Zjadam żel aby uzupełnić energię
przełykając go czuję jak odtykają mi się uszy.
Zaraz powinno być lepiej myślę sobie.
Jednak biegnę dalej i żadna zmiana na lepsze nie następuje.
Zjadam więc jeszcze żelki
i tabletkę z magnezem.
Taki zestaw powinien
dość szybko postawić mnie na nogi
jednak czuję że mój żołądek
zaczyna strajkować.
O nie tylko nie to.
Wymioty dodatkowo by mnie teraz osłabiły
staram się więc do nich nie dopuścić
ale powstrzymywanie staje się coraz bardziej trudne.
Sama już nie wiem czy wolę drogę pod górę czy w dół.
Wprawdzie w tamtą stronę
szłam ciężko ciągnąc nosem po kamieniach
a teraz nawet biegnę
i podziwiam widoki
ale nie jest to ten rodzaj
estetyki jakiej chciałabym doświadczać
Moje oczy skupiają się teraz na przydrożnych atrakcjach
O pieniek!
O kamień!
O kopka piachu!
No to tu sobie usiądę na chwilę.
Daję sobie kilka minut
w nadziei że to pomoże mi wyciszyć
wewnętrzną huśtawkę.
W tym czasie dogania mnie Lucyna
- Patrycja dobrze się czujesz?
- Nie prawdę powiedziawszy to bardzo źle
kręci mi się w głowie i mam nudności
- Może chcesz gastrolit?
- Dawaj - mówię czepiając się tego leku jak ostatniej deski ratunku.
Lucyna siada obok mnie
i wyjmuje z plecaka papierową torebkę
otwieram ją wsypuję w usta proszek i popijam go wodą.
- Dzięki mówię
Nagle Lucyna podrywa się jak oparzona
- aaa tu są mrówki, siedzimy na mrowisku!
No to musi być ze mną naprawdę źle skoro ja nawet nie zwróciłam na to uwagi.
Lucynę zapewniam jednak że będzie dobrze
i namawiam do dalszego biegu.
- Zaraz będzie punkt już niedaleko - mówi mi na pocieszenie i znika za najbliższą górką.
Ta myśl bardzo mnie podbudowuje
Postanawiam dobrnąć do punktu
i tam trochę odpocząć
jednak kolejne zakręty
nie wyłaniają nic na kształt białego namiotu organizatora.
Zaczyna padać deszcz
i robi mi się trochę zimno
przyspieszam więc tyle ile mogę
starając się złapać jakieś tempo w truchcie
wokół siebie widzę zatrzymujących się
i wymiotujących ludzi
Taki widok nie pomaga mi zapomnieć
o swoim samopoczuciu
Wciąż mam nudności
a gdy przystaję by wyjąć kurtkę z plecaka
zaczyna zbierać mi się na wymioty
Powstrzymuję je jakoś
w nadziei że lek zaraz zacznie działać
Biegnę dalej po mokrej trawie
ledwo przebierając nogami
jestem na tyle słaba
że pierwszy lepszy poślizg
kończy się upadkiem
Podnoszę się natychmiast
z mocnym postanowieniem ogarnięcia się chociaż do punktu na 42km.
Sił starcza mi jedynie na szybszy marsz.
Idę więc w padającym deszczu
wypatrując punktu.
Las wkrótce się kończy
i docieram do asfaltowej drogi
znak to nieomylny że jestem w La Fouly.
Kibice krzyczą alei! alei!
ale ja tylko dalej idę.
Wchodzę do namiotu i szukam jakiegoś miejsca
ale wszystko jest zajęte.
Ludzie którzy przyszli tu już chwilę temu
prawdopodobnie czekają aż przestanie padać deszcz.
W tłumie rozgrzanych wilgotnych ciał
jest duszno mi jednak po zaprzestaniu biegu
z minuty na minutę robi się coraz zimniej.
Popijając colę wyjmuję z plecaka
spodnie przeciwdeszczowe
i zakładam pod kurtkę bluzę z długim rękawem
Jak to dobrze że wzięłam dwie
Pierwsza jest już bowiem zupełnie mokra
a dzięki tym dodatkowym paru gramom
mam teraz coś suchego na przebranie.
W międzyczasie rozpoznaje mnie jakiś Polak
widząc na mojej twarzy że nie jest najlepiej
pyta jak się czuję
Opowiadam o problemach żołądkowych
W odpowiedzi słyszę
- może to jest ten moment żeby zejść z trasy.
Sugestia rodaka przeraża mnie
ale czuję się tak źle że zaczynam myśleć że ma rację.
Próbując nabrać nieco motywacji od Mojej Szybszej Połowy dzwonię do niego
ale nie odpowiada.
Piszę więc smsa
jednak wyżalenie się z własnego samopoczucia
i tak nie poprawia mojej sytuacji
Przede mną jeszcze przecież aż 60km i cała noc biegu.
Szybko odrzucam więc negatywne myśli.
Jeżeli nie możesz biec idź
jeżeli nie możesz iść czołgaj się
powtarzam sobie
i co najważniejsze nie trać zbyt dużo czasu na punktach.
Wstaję więc i pomimo
wciąż padającego deszczu
wychodzę na następny odcinek trasy
W tym momencie znów spotykam się z Lucyną
której dziękuję za gastrolit
chwilę biegniemy razem
ale widząc że ma więcej sił
pozwalam jej się oddalić
i tak zamierzam wyjąć moją mp free.
Muzyka mocno mnie pobudza
i pozwala na chwilę zapomnieć
o złym samopoczuciu i zmęczeniu.
Podrywam się do biegu
jednak w spodniach przeciwdeszczowych
szybko robi mi się strasznie gorąco.
Zatrzymuję się by je zdjąć
zostaję w legginsach i przeciwdeszczowej kurtce.
Wkrótce dogania mnie kolejna poznana rano Polka z Bielska Białej
wymieniamy kilka spostrzeżeń życzymy sobie powodzenia
i znów zostaję sama w biegu.
Na szczęście deszcz przestaje stopniowo padać
i mogę zdjąć kurtkę w której również było mi za gorąco.
Trasa biegu prowadzi teraz łagodnie w dół
do Praz de Fort nieopodal szwajcarskiego Champex.
Jestem więc w okolicach połowy trasy
i tu dopada mnie wieczór.
Nie jest to dobra informacja
więc przyspieszam nieco starając się złapać
jak najwięcej z promieni słońca zanim
nastaną egipskie ciemności.
Wygląda na to że gastrolit zaczął działać
albo objawy po prostu ustąpiły.
Łapię rytm i biegnąc przez urokliwe górskie miasteczko
teraz to ja wyprzedzam kolejne osoby.
Nie zwalniając tempa zaczynam odczuwać pragnienie
mam już jednak stanowczo dość wody z baniaków na punktach
napiłabym się ciepłej herbaty - myślę sobie
i natychmiast gdy pojawia się ta myśl
oczom moim ukazuje się prywatny stolik
który wystawili mieszkańcy z kawą i herbatą
Co za miła niespodzianka!
Łyk ciepłej herbaty po całym dniu
ciężkiego biegu pobudza mnie do życia.
Doganiam góralkę z Bielska
która cieszy się z mojego zmartwychwstania
i życzy mi powodzenia.
Na skraj miasteczka docieram już o zmroku.
Tu zaczyna się dość długie podejście do Champex
z profilu trasy wiem jednak że to w sumie jakieś 4-5km.
Mobilizuję więc siły póki samopoczucie pozwala mi sprawnie iść.
Serpentyny w górę zdają się nie mieć końca
a rząd latarek czołówek
pnący się w górę wyznacza mi kierunek marszu.
Momentami jednak na trasie jestem zupełnie sama
Na szczęście okazuje się że odblaskowe taśmy na drzewach
są po ciemku bardzo dobrze widoczne.
W końcu las się przerzedza i widzę pierwsze światła Champex-lac
Krótka rundka po mieście
trochę mnie gubi
na szczęście ze złej drogi
zawraca mnie w porę jedna z mieszkanek miasta.
Wreszcie trafiam do białego namiotu
i oczom moim ukazuje się tablica
z moim nazwiskiem a przy niej czas
12 godzin!!!
Czując się źle a potem nadrabiając zaległości w biegu
zupełnie straciłam poczucie rzeczywistości
a tu okazuje się że już tyle godzin jestem na trasie.
Nadal mam jednak ok 2 godzinny zapas czasu do limitu
Z tą myślą sprężam się na punkcie
i czym prędzej ruszam w dalszą drogę.
Przede mną najdłuższy 17km odcinek
prowadzący do Trientu.
Początkowo droga prowadzi długim prawie płaskim odcinkiem przez las
Podkręcam więc nieco tempo
na tyle na ile pozwalają mi już dość mocno zmęczone nogi.
Niestety znów zaczyna padać deszcz
a mi bardzo źle biegnie się w przeciwdeszczowej kurtce.
Rozbieram się więc do samej bielizny w górnej połowie ciała
i zakładam kurtkę.
Ten wariant pozala mi w miarę szybko biec nie grzejąc się.
Jest całkiem nieźle
choć to tylko stan przejściowy
Wkrótce wypłaszczenie się kończy
i zaczyna kolejne ciężkie podejście.
Rozmoczone leśne ścieżki
zmieniają się w błotnistą breję
od której z trudem przy każdym kroku odlepiam teraz stopy.
rząd latarek który widzę przed sobą
zdaje się wspinać zupełnie pionowo w górę
Przerażona tym widokiem
staram się koncentrować po prostu na każdym pojedynczym kroku
Znów jednak im wyżej tym ciężej mi się wchodzi.
Korzystając z tego że tym razem jestem w lesie
rozglądam się wokół za jakimiś kijkami.
Po chwili wyjmuję z krzaków jeden odpowiedni
i znajduję dla niego drugi podobnej długości
Kijki sięgają mi do biodra więc są trochę za krótkie
jednak w tych okolicznościach i taki wariant
znacznie poprawia moją sytuację.
Wchodzi mi się teraz znacznie szybciej
dodatkowo w razie poślizgu przytrzymuję się kijkami
co pozwala mi uniknąć kilku upadków.
Wysokościomierz pokazuje mi
że do przewidywanego końca wzniesienia pozostało 200m
ale to jest cholernie długie 200m!!!
Z każdym krokiem podobnie jak poprzednio czuję się coraz słabsza
Wracają zawroty głowy
całe szczęście więc że mam kijki
które zapewniają mi teraz dodatkową stabilizację
Na dodatek coś dziwnego dzieje się z moją latarką.
Zatrzymuję się by sprawdzić o co chodzi
i wymieniam baterie jednak problem wcale nie ustępuje.
Próbuję iść z dwoma czołówkami na czole ale i to nie pomaga.
W końcu widoczność spada mi do 2 metrów
i widzę co najwyżej błoto pod swoimi stopami.
Zdaję sobie sprawę że poruszam się nie tylko
w deszczu ale i w gęstej mgle.
Wtedy przychodzi moment załamania.
Wyczerpana siadam przy trasie
w błocie które w niewyraźnym świetle wydawało się być kamieniem.
Siedzę tak dłuższą chwilę patrząc jak wyprzedzają mnie kolejni biegacze
jeden z nich zatrzymuje się i zaczyna ze mną rozmawiać
Nie owijam w bawełnę mówię mu że źle się czuję
biegacz stara się mnie pocieszyć
Przekazuje mi informację że do mety zostało jeszcze tylko 35km.
Tylko i aż
sama nie wiem jak to teraz widzę.
Przewijam w swej głowie zapamiętane obrazy
i uświadamiam sobie że aby dotrzeć do tego miejsca
pokonałam ponad tysiąc kilometrów samochodem poznając nowych przyjaciół
zobaczyłam wschód i zachód słońca w Alpach
weszłam na wysokość jakiej moje płuca dotąd nie znały
wydeptałam te 65km w górę i w dół bez kijków
a teraz siedzę we mgle i błocie po ciemku gdzieś na 2000m i pada na mnie deszcz...
- nie no bez sensu byłoby gdybym teraz po tym wszystkim tak po prostu zeszła z trasy
Wstaję więc i idę dalej.
Po kilku krokach mgła rozstępuje się
i znów widzę wyraźnie
droga staje się płaska
lecz jest przejmująco zimno.
Tak to musi być tu
jestem na szczycie
Odtąd każdy kolejny krok jest z górki
i przybliża mnie do punktu odżywczego
Staram się jak najszybciej tam teraz dotrzeć
a potem zobaczymy
stawiam sobie krótkoterminowe cele
od punktu do punktu biegnie mi się znacznie łatwiej
niż od startu do mety.
Do punktu w Trient na 72km
docieram o 2:30.
Odczytuję wiadomość od Mojej Szybszej Połowy
Mąż wyraźnie martwi się moim samopoczuciem
W ostatnich słowach pisze
Nie poddawaj się!
Nie zamierzam
Odpisuję że będę walczyć dopóki
będę mieścić się w limicie.
Ponieważ dolegliwości żołądkowe już nieco ustąpiły
aby nabrać sił
zjadam w punkcie kanapkę z salami
i popijam ją ciepłą herbatą z sokiem z pomarańczy.
Ten zestaw od razu stawia mnie na nogi.
Obieram godzinę wyjścia z punktu
i gdy tylko wybija
posłusznie wyruszam w drogę.
Kolejny odcinek to tylko 11km
znów jednak muszę wdrapać się na 2000m
Konieczność powtórzenia podobnego cyklu co poprzednio
nieco mnie demotywuje
jednak uzbrojona w kijki
powinnam teraz nieco zyskać.
Podejście na Catogne
w praktyce okazuje się być jeszcze trudniejsze niż poprzednie.
po drodze napotykam te same problemy co poprzednio
ciemność
błoto
i mgła
na szczęście deszcz przestaje powoli padać.
Kolejne zakręty
ścieżki wiodącej coraz wyżej i wyżej
znów pozostawiają mnie bez tchu
tym razem wiem już jak sobie radzić
minimalizuję przystanki odpoczynkowe
do kilkudziesięciu sekund na jedną prostą.
Wysokość nie daje jednak za wygraną i znów zawroty głowy
starają się zwalić mnie z nóg.
Poruszam się teraz jak w transie
w głowie dzwonią mi dzwonki pozostawionych na noc na halach krów.
W pewnym momencie napotykam Japończyka który podobnie jak ja dwie godziny temu
próbuje wymienić baterie w czołówce z powodu kłopotów z widocznością
mężczyzna prosi aby poświecić mu latarką na ręce
uśmiecham się pod nosem
i tłumaczę mu że niedawno robiłam dokładnie to samo
wszystkiemu winna mgła.
Biegacz dziękuje mi i idziemy dalej
brodząc w mleku.
Podobnie jak poprzednio
podejście zdaje się nie mieć końca
lecz w oddali widać już promyczek nadziei
Światło z punktu kontrolnego
zwiastuje nadchodzący zbieg.
Trasa jest już tak przemoczona
że momentami brodzę po kostki w błocie
Na dodatek przez niektóre jej odcinki
przepływa wartki strumień całą szerokością ścieżki.
Początkowo silę się na przeskakiwanie po kamieniach
gdy jednak popełniam pierwszy błąd
i ląduję w lodowatej wodzie przestaję już się przejmować
i przebiegam wprost przez rzeczkę.
Godzina z późnej robi się wczesna
i powoli dopadają mnie poważne objawy zmęczenia
zbiegając do punktu co i rusz łapię się na tym że przysypiam w czasie biegu.
Momentami biegnę tak kilka chwil zanim się ocknę.
Walczę ze zmęczeniem jak tylko mogę
ale ono nie ustępuje.
W pewnym momencie zauważam spadające w krzaki światło latarki
W pierwszej chwili myślę że docieramy do drogi
i to światła samochodu
ale po chwili dobiegam do zakrętu ścieżki
i widzę dziewczynę która pomaga mężczyźnie
wyjść z okalających szlak krzaków
wygląda na to że poślizgnął się on i zsunął ze zbocza.
Tak kończy się brak koncentracji
przy dużym zmęczeniu.
Ten widok o 6 rano budzi mnie skuteczniej niż poranna kawa.
Niestety wraz z wybudzeniem
przychodzi też i trzeźwy osąd sytuacji
Zbliża się godzina zamknięcia punktu
a ja jeszcze do niego nie dotarłam.
Zmęczenie jest na tyle duże że nie jestem w stanie już szybciej biec.
Zaczynam znów wątpić w swoje możliwości.
Tęsknię z ciepłym wygodnym łóżkiem w swoim domu
w którym pewnie leżałabym teraz smacznie śpiąc
gdyby nie ten cholerny bieg.
Zrezygnowana wyrzucam kijki w krzaki
i zamiast biec do punktu który już widać w oddali
zaczynam iść powoli z zamiarem
zejścia z trasy po dotarciu do niego.
W mojej głowie walczą demony z przeszłości
lepiej złożyć broń niż zostać pokonanym
Nie! Lepiej walczyć do końca i umrzeć z mieczem w dłoni
Idąc tak i rozmyślając
Nagle wpadam w poślizg i przewracam się na trawie
wprost na skręconą przed miesiącem stopę
ból z nadwyrężonego już wcześniej miejsca
przeszywa moją nogę.
No ładnie - myślę sobie
teraz to już na pewno nie jestem w stanie nigdzie biec.
Powoli podnoszę się
i kuśtykając po kilku krokach stwierdzam że jednak nie jest tak źle
Paradoksalnie wcale mnie to nie cieszy
bo to oznacza że mogę dalej biec
tylko czasu pozostało jak na lekarstwo
Do punktu docieram o godz. 6:30
podczas gdy jego zamknięcie zaplanowano na 6:50
Mam więc niewiele czasu na podjęcie decyzji
zaczynam kalkulować w głowie swoje szanse.
Ostatni również 11km etap
z podobnym przewyższeniem jakie czeka mnie za chwilę
przeczołgałam (bo trudno to nazwać biegiem)
w ok. 4 godz.
Jak wyjdę z punktu o 6:40
to będę mieć 3 godz. 50min na kolejne 11km.
Czy to wystarczy nie mam pojęcia
ale po dłuższej chwili zastanowienia dochodzę do wniosku
że jak nie spróbuję to będę tego żałować do końca życia
Trudno raz kozicy śmierć.
Wypijam jeszcze jeden łyk coli
której mam już po dziurki w nosie
i szybkim krokiem kieruję się w stronę wyjścia.
Pozostaje mi modlić się żeby się udało
Rzecz najważniejsza to teraz
znów znaleźć jakieś kijki
Na szczęście jest już widno
nie tracąc więc czasu na zatrzymywanie się
rozglądam się na pobocze drogi.
Na efekty nie trzeba długo czekać
po chwili znajduję pierwszy dobry kijek
a kilka kroków dalej następny.
No to jestem uratowana.
Trasa prowadzi teraz równym asfaltowym odcinkiem drogi
łagodnie pod górę aż po podnóża góry Tete aux Vents.
To moja ostatnia tak trudna wspinaczka na tej trasie.
Ta myśl dodaje mi sił
i sprawia że ani widok stromego podejścia
ani upływający czas nie są w stanie mnie teraz złamać.
Skupiam się na zadaniu.
Na początku podejścia
dzwonię do Mojej Szybszej Połowy
żeby poinformować go że jeszcze walczę
i zapytać ile zajęło mu pokonanie tej góry
- No ze 2 godz. 45 min słyszę w słuchawce.
A więc jest jakiś cień szansy na zrobienie tego w 3 godziny.
O dziwo w świetle dnia wybudzam się
i łapię drugi a może nawet trzeci oddech w tym biegu.
Choć skały nie pomagają
po raz pierwszy dobrze idzie mi się pod górę
wykorzystuję ten fakt do maksimum
i wdrapuję się na sam szczyt bez zatrzymania.
Gdy tam docieram czuję jak z każdym krokiem
przybliżam się do dokonania tego co jeszcze kilka kilometrów wcześniej
wydawało się już być nieosiągalne.
W tamtej chwili jest coś magicznego
przepiękny krajobraz budzących się do życia gór
a wraz z nimi mojej nadziei na przetrwanie
Oglądanie kolejno wschodu słońca w tak pięknym miejscu
rekompensuje mi wszystkie trudy całonocnego biegu.
Biegnę jak natchniona
jakby czas się dla mnie zatrzymał
i przestał mnie prześladować.
Wyrzucam kijki
nie będą mi już potrzebne
czuję że i bez nich dam sobie radę.
Dobiegam do punktu kontrolnego na trasie
mężczyzna w punkcie krzyczy bravo!
i mówi że przede mną już tylko niecałe 10km zbiegu do Chamonix
Po drodze powinien być jeszcze jeden ostatni punkt odżywczy z limitem
do jego zamknięcia mam wciąż jeszcze ponad pół godziny
Biegnąc co sił w nogach
z każdym krokiem czuję jak umykam
osuwającej się spod nóg ziemi czasu
Wokół widzę ludzi
takich jak ja
Balansujących na granicy
być albo nie być
Ci co teraz zostają nie wytrzymując tempa
nie mają już szans ujrzeć mety
Ci co mnie wyprzedzają są zwycięzcami
którym udaje się wskoczyć do odjeżdżającego pociągu.
Patrzę na ich wykrzywione wysiłkiem ciała
i zastanawiam się gdzie jest moje miejsce w tym szeregu
Kilka minut po godzinie 10 rano
dobiegam do ostatniego punktu kontrolnego
zdejmują ze mnie ostatni odczyt
jak ciężar niepewności.
Już wiem że będę wśród tych którzy ujrzą metę.
Pokrzepiona tą myślą wybiegam z punktu
i staram się zbiegać najszybciej jak potrafię
niestety jedyne na co mnie teraz stać to powłóczenie nogami.
Na szczęście w dół pcha mnie nie tylko
siła grawitacji
ale i wiara w zwycięstwo.
Z każdym krokiem Chamonix
jest coraz bliżej
Ludzie wokół przyspieszają
co i rusz ktoś podrywa się do finiszu
wśród tych osób rozpoznaję Lucynę
biegnie tak szybko że z trudem udaje mi się zamienić z nią zdanie
dziękuję jej za gastrolit który uratował mi życie w jednym z trudniejszych momentów
Gdy ona znika
na horyzoncie pojawia
się z kolei Moja Szybsza Połowa
Spał tylko kilka godzin lecz i tak przybiegł zrobić ze mną rundę honorową przez miasto.
Ulice Chamonix
są wypełnione po brzegi
wiwatującymi na naszą cześć ludźmi
choć nogi chciałyby odpocząć
jak tu przejść do marszu gdy tylu obcych ludzi Cię dopinguje.
Obiegam więc miasteczko dookoła
i gdy oczy moje już wypatrują finalnej bramy
słyszę znajomy głos krzyczący moje imię
odwracam głowę i widzę Anię i Olę
towarzyszki mojej podróży do Chamonix
Po raz pierwszy od 101km się uśmiecham
choć jeszcze chwilę wcześniej myślałam że będę płakać
na 20 minut przed limitem
wbiegam na metę z czasem 26 godz. 10 minut i 37 sekund
to w co sama dwukrotnie zwątpiłam podczas tego biegu
staje się dla mnie faktem
moje owce zamilkły
jestem finiszerem CCC
i ostatnią spośród Polaków na mecie.
Ps.
W Biegu CCC wystartowało 1945 biegaczy
a ukończyły go 1423 osoby
wśród nich było 29 Polaków w tym 9 Polek
Oto lista naszych rodaków z wynikami:
Mariusz Dettlaff 15:38:47 (63 miejsce open Moja wielka duma :-))
*Anna Czupryniak 17:18:16 (Polka mieszkająca we Francji którą poznałam przed startem - 17 miejsce open kobiet)
*Halina Galdyn 20:02:38
Tomasz Sajewicz 20:29:43
Maciej Kos 21:24:55
Tomasz Bednarz 21:56:02
Radosław Jopek 22:05:48
Adam Goebel 22:29:59
Dariusz Zalewski 22:50:22
Michał Czepukojc 22:59:06
Marek Pękała 22:59:06
*Ewa Matuszewicz 23:08:11
*Violetta Muryń 23:23:48
Bartosz Kosmala 24:03:37
Radosław Kolkowski 24:19:32
Janusz Wiaderny 24:21:55
Maciej Kłosowicz 24:28:28
*Marzena Rzeszotko 24:36:44
Robert Smoliński 24:38:52
Grzegorz Sikora 24:38:55
Sławomir Nowosielski 24:45:01
Andrzej Zwęgliński 24:55:37
Paweł Piotrowski 25:02:38
Piotr Zochowski 25:24:28
*Beata Brudło 25:44:51
Andrzej Tomczak 25:46:15
*Lucyna Sroka 25:57:38
*Jolanta Zaręba 26:08:32
*Patrycja Dettlaff 26:10:37
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu macias24 (2014-09-05,10:22): Wielki szacunek i gratulacje. Całą relację przeczytałem jednym tchem. Już teraz deklaruję, że będę jednym z pierwszych, którzy kupią Pani/Twoje książki z relacjami z biegów. Trzymam kciuki za kolejne sukcesy biegowe i czekam na następne wpisy :) Lucyna35 (2014-09-05,12:23): Patrycja bardzo ładnie piszesz,barwnie i żywo! Twoja relacja pozwoliła na chwilę powrócić na alpejskie ścieżki,ciężko było, ale warto!Pozdrawiam serdecznie :) Patriszja11 (2014-09-05,16:24): Dziękuję Maćku to bardzo miłe słowa :-) jeszcze nie wiem czy w ogóle napiszę książkę, ale jeśli kiedykolwiek taka będzie to z pewnością będzie o bieganiu :-) Patriszja11 (2014-09-05,16:33): Dziękuję Lucyna :-) ja też pisząc ten tekst czułam się momentami jakbym znów tam była. Zwykle piszę zaraz po biegu aby nie umknęły jeszcze wciąż żywe wspomnienia ale w tym przypadku myślę że one nigdy się nie zatrą. Takiej przygody po prostu zapomnieć się nie da :-) Inek (2014-09-05,18:10): Sercem biegane, sercem opisane:))) Gratuluję Patrycja! Mahor (2014-09-05,20:15): Po raz wtóry czytając kolejny rozdział z Twojej przyszłej książki,widząc kątem końcowe linijki swoistego reportażu,odczuwam niemal gorycz jak przy czytaniu dobrej książki.Żal że to już koniec...WIELKIE BRAWA!!! No i cóż...czekamy na jeszcze :) dziadekm (2014-09-07,00:48): duch pokonał materię.... jesteś wielka, gratki dla Ciebie i Twojej Lepszej Połowy Biegowej, pozdro :) Patriszja11 (2014-09-08,09:57): Dziękuję Inku tak tylko biegać i pisać potrafię :-) Patriszja11 (2014-09-08,10:00): Dziękuję Maćku to bardzo miłe myślę że lepszy taki niedosyt niż przesyt tym bardziej że dopóki tylko będę biegać pisania z pewnością nie będzie końca :-) Patriszja11 (2014-09-08,10:04): Dziękuję Jarku tak właśnie było :-) chociaż niektórzy twierdzą że czasem lepiej odpuścić gdy bieg nie wychodzi ale ja tak nie umiem mam duszę wojownika który walczy do końca i nie traci wiary nawet gdy sytuacja jest beznadziejna.
|