2014-07-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Co się odwlecze (czytano: 813 razy)
Podobno rzeczy niedokończone pamiętamy najlepiej.
Zwłaszcza jeżeli nie udaje nam się doprowadzić do końca czegoś ważnego.
Od września ubiegłego roku
żyłam pamiętając o tym
o czym chciałam zapomnieć.
Najlepszym sposobem zmazania
złych wspomnień wydaje się być odwrócenie sytuacji
i zbudowanie pozytywnych skojarzeń na tym samym
ale droga do tego nie zawsze jest łatwa i prosta.
Porażka w biegu przeniosła się na moje życie
Tak się dzieje gdy całe poczucie własnej wartości
buduje się na własnej pasji
Pasji której jak się wydaje nic nie jest w stanie ograniczyć
nic poza limitem.
Zapis DNF na liście wyników biegu 7 dolin
odcisnął piętno na mojej psychice
zaczęłam widzieć siebie jako słabą biegaczkę.
Moja pewność siebie
optymizm
i cele do których zmierzałam
stały się mi odległe
Na dodatek sukces Mojej Szybszej Połowy
i moja porażka
podzieliły nas.
Zaczęliśmy stopniowo oddalać się
i biegać obok siebie
zamiast razem jako jedna Wataha.
Wiem że to ja zainicjowałam ten rozłam.
Od początku była między nami rywalizacja
ale teraz dodatkowo zazdrościłam mężowi sukcesu
i zacząłam czuć się gorsza.
Zaczęłam też wątpić w to czy powinnam biegać ultra
a może w ogóle nie powinnam biegać po górach
skoro i tak mieszkam tak daleko od nich.
Miesiące mijały
a wspomnienia zamiast zacierać się
coraz bardziej wrastały w moją głowę.
Po pół roku od wielkiego biegu pamiętałam już tylko dwie rzeczy
człowieka który z założynymi rękami zagradza mi drogę do maty na 88km
i innego biegacza, napotkanego w okolicach 70km, który powiedział mi że jakbym kiedyś
jeszcze chciała przebiec 100km to poleca mi Sudecką Setkę.
Nie wiedziałam kim był ten człowiek,
ani czy bieg o którym mi opowiadał był rzeczywiście wart takiego wysiłku.
Jednak mając do wyboru odtwarzać w swej głowie feralną chwilę w nieskończoność
lub zmierzyć się jeszcze raz z własnym lękiem
zdecydowanie wybrałam to drugie.
Człowiek jest tym silniejszejszy im mniej ma do stracenia
Takie myśli przychodzą mi do głowy czytając "Bez ograniczeń"
podczas długiej samotnej podróży pociągiem
Bohaterowie książki Chrissie Wellington
z każdą linijką tekstu starają się jak mogą odbudować moją wiarę siebie
Rick Hoyt który nadaje sens życia swojemu synowi
przykutemu do wózka inwalidzkiego pokonując z nim trasę Ironama
ciągnąc go na specjalnej tratwie w wodzie
wioząc go w specjalnym wózku na etapie rowerowym
i pchając go w wózku podczas pokonywania maratonu
Czy istnieje jakiś limit dla tego człowieka?
Albo Scott Rigdby pierwszy człowiek
po amputacji kończyn dolnych poniżej kolan
który ukończył Ironmana biegnąc m.in.
w specjalnych protezach które tak poraniły jego nogi
że musiał zatrzymaywać się w czasie biegu aby wylewać z nich krew
Co miałby do powiedzenia dzisiaj swoim lekarzom?
Czy też Jon Blais chory na stwardnienie zanikowe boczne
któremu lekarze powiedzieli że aby mógł w ogóle ukończyć Ironmana
będzie musiał zostać doturlany do mety, a on nie tylko dobiegł
ale i przeturlał się na finiszu o własnych siłach.
Co na to powiedziałby ZUS?
Wszystkie te przypadki choć tak różne, pięknie pokazują jak można zwyciężyć
umiejąc dostosować się do okoliczności.
Życie nie jest sprawiedliwe
ale Ci ludzie zamiast zadręczać się i szukać winy w sobie i innych
zaczynają działać z tym co mają tak jakby ich ograniczenia w ogóle nie istniały.
W jednej chwili zdaję sobie sprawę jak małe są moje problemy
i jak wiele zależy tylko i wyłącznie od nastawienia.
Czytając książkę podróż mija mi szybko.
Pociąg zatrzymuje się i dostrzegam moją przyjaciółkę
Niezniszczalną Ewą.
Ona jest dla mnie żywym przykładem heroizmu
Problemy z kręgosłupem i rwa kulszowa
od kilku lat skutecznie odbierają jej radość życia
a ona mimo wszystko biega
Choć pewnie wolałaby szybciej wyżej i mocniej
trucht musi jej wystarczyć
czasem to boli bardziej niż niejedna kontuzja
jednak z jakiegoś powodu i ona się nie poddaje.
Jutro pobiegniemy razem
ja na 100 ona na 42 km.
Choć wiem że nie będzie jej na całej trasie
jej obecność i wojskowy dryg dodają mi odwagi.
Na start docieramy późnym wieczorem
Sudecka Setka jest bowiem biegiem nocnym
choć jak przystało na przełom wiosny i lata
noc jest tu tylko symboliczna.
Na kilka minut przed godziną 22:00 rynek w Boguszowie Gorcach pęka w szwach
są tu nie tylko biegacze i ich rodziny
ale i okoliczni mieszkańcy którzy kibicują nam nawet z otwartych okien.
Ledwie zdążamy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie
a już wystrzał startera porywa nas falą ludzkich ciał przez miasto.
Podczas rundy honorowej wokół rynku
biegniemy witani salwą fajerwerków
która rozświetla nam niebo i wprawia w iście sylwestrowy nastrój.
Taka sielanka trwa jednak tylko parę chwil
które są niczym wobec ogromu dystansu jaki na nas czeka.
Staram się oszczędzać siły
i nie wyrywać zbyt mocno na starcie
co stało się już moim znakiem rozpoznawczym
Obieram wygodne tempo
i krok po kroku znikam w ciemnościach nocy.
Całonocny bieg napawa mnie lękiem
i niepewnością jak wszystko co nieznane.
Jednak ta sytuacja ma też tę zaletę
że rozbudza ciekawość.
Pierwsze kilometry nie robią na mnie żadnego wrażenia
biegnę jak natchniona
starając się nie tracić kontroli nad własnym samopoczuciem.
Lista licznie rozmieszczonych punktów odżywczych
którą spisałam sobie na wewnętrznej części dłoni w ciąg liczb
daje mi nadzieję na przełamanie monotonii tak długiego biegu
Każdy z punktów jest też okazją do posilenia się pysznościami.
Szczególnym powodzeniem cieszą się bułki słodkie
które rozchodzą się dosłownie jak świeże bułeczki
Korzystam i ja
wszędzie tam gdzie jest taka możliwość
lecz staram się nie tracić zbędnego czasu na postój.
Po około dwóch godzinach biegu docieram do punktu na 20km
Pomimo sielankowej atmosfery płonącego ogniska
nie ulegam nastrojowi miejsca
zjadam pierwszy żel, popijam go wodą
i ruszam dalej w drogę.
Odtąd co dwie godziny będę powtarzać ten schemat.
Emocje związne z tak wielkim dystansem przed sobą
jak na razie skutecznie odwracają moją uwagę od zmęczenia.
Dodatkowo zapał podtrzymuje fakt spotkania
znajomej Wilczycy którą goniłam w Zakopanem.
Świadomość że wciąż biegniemy ramię w ramię
choć jeszcze dwa tygodnie temu znikała mi z oczu po kilku kilometrach
napawa mnie optymizmem.
Wilczyca biegnie wraz z moją inną znajomą Komandoską
której długie blond włosy odwrotnie proporcjonalne do siły charakteru
zmyliły już pewnie niejednego próbującego ją dogonić biegacza.
Staram się dotrzymać mocnym koleżankom kroku
ale wiem że najważniejsze to nie zespsuć teraz biegu.
Ograniczam konwersacje do minimum aby oszczędzać energię
jednak co jakiś czas zamieniam z dziewczynami parę słów.
Ciemność okazuje się nie być taka straszna
gdy biegnie się w towarzystwie innych biegaczy.
Kilometry mijają
falujący lekko teren to w górę to w dół podczas obiegania Trójgarba
stopniowo staje się bardziej płaski.
Wybiegamy z lasu na otwartą przestrzeń
i oczom naszym ukazuje się podświetlony na czerwono
krzyż na szczycie najwyższego punktu trasy - Chełmca
to tam biegniemy.
Koleżanka Wilczyca przyspiesza dość wyraźne
niemal w tym samym momencie w którym do naszej trójcy
dobiega kolejna
nieznana mi biegaczka
Płyniemy tak dalej w milczeniu.
Takie nagromadzenie biegaczek ultra w jednym miejscu
rozbudza skojarzenia innych biegaczy:
"za takimi hostessami to ja mogę biec"
rzuca żartobliwie jeden z mężczyzn biegnących tuż za nami.
"Przez chwilę mogę być dla Ciebie hostessą"
- odpowiada mu kokieteryjnie Komandoska Blondynka
No i jakby w ślad za jej słowami
jeden z mężczyzn potyka się o kamień i przewraca.
Biegnąca z nami w milczeniu dziewczyna podnosi go
jak pytam czy wszystko w porządku.
Wilczyca wraz Komandoską blondynką
biegnące nieco z przodu znikają w oddali.
W tym momencie zostaję sama
u podnóża góry
na którą pozornie łagodny podbieg
wykończył już niejednego.
Pomiędzy 32 a 40km
jest tylko lekko pod górę
normalnie takie nachylenie terenu
nie zmusza mnie do przejścia do marszu
ale teraz powoli zaczynam odczuwać już pierwsze trudy biegu.
Zjedzony żel poprawia mi na szczęście humor
jednak znużenie wypatrywaniem fluorescencyjnych strzałek
na drzewach daje się już mi powoli we znaki.
Również czołówka zaczyna uwierać
a granice jej jasnego słupa światła
tworzą przed moimi oczami nieznośną kwadraturę koła.
Poza tymi drobnymi niedogodnościami
jak na 30km biegu czuję się dobrze.
To czego najbardziej się bałam
samotności na trasie
i zgubienia po ciemku w lesie
okazuje się być bezpodstawne.
Trasa jest dobrze oznakowana
i nawet gdy nie ma wokół mnie innych biegaczy
nie mam problemu z odnalezieniem właściwej drogi.
Choć biegnę sama nie czuję się samotna
zdaję sobie sprawę
że zawsze jest coś
są ludzie przede mną, ale też i za mną
są zwierzęta w lesie te pogrążone we śnie i te czuwające
są dźwięki świerszczy grających także w nocy
jest odrobina światła
a gdy jej zabraknie
zawsze pozostaje myśl.
Ta optymistyczna
niesie równie skutecznie jak energetyczny żel
i co jest jej zaletą nigdy się nie kończy.
Z dłuższego zamyślenia wyrywa mnie padający deszcz
a właściwie mżawka
o tyle nieprzyjemna że potęguje uczucie zimna
na większej wysokości.
Staram się jednak nie zważać
na tę niedogodność licząc, że to tylko chwilowe załamanie pogody.
Od niepogody moją uwagę odwraca
kolejny punkt odżywczy
a więc Chełmiec zdobyty
teraz jeszcze tylko cztery kilometry w dół
do większego punktu na 42 km
tak pocieszając się przebiegam przez szczyt góry
niemal bez zatrzymania.
Deszcz przestaje padać
jednak na drodze w dół czyhają na nas liczne kałuże.
Jakiś biegacz który właśnie jedną z nich wdepnął
zagaduje do mnie z tyłu:
- pierwszy raz?
- tutaj tak - odpowiadam
- a gdzie jeszcze biegłaś?
- 7 dolin?
- uuu i jak było?
- do dupy, nie zmieściłam się w limicie na 88km, dlatego biegnę tutaj żeby nie stresować się czasem
- ja też nie zmieściłem się w limicie na 66km ale im uciekłem
a że zmieściłem się w ostatecznym czasie to mnie sklasyfikowali - odpowiada beztrosko mężczyzna
- no widzisz mi się to nie udało, nawet nie pozwolili mi przejść przez matę na 88km,
ale myślę że gdyby wtedy mi się powiodło to nie byłoby mnie teraz tutaj - zaczynam się tłumaczyć
Wymieniamy życzenia powodzenia i tajemniczy biegacz
w specyficznym dresie który mignął mi przed oczami na chwilę
znika równie szybko przede mną jak się pojawił.
Tymczasem po 5 godzinach i 10 minutach docieram do mety maratonu
która w świetle dnia za ładnych parę godzin i dla mnie będzie w końcu metą
lecz póki co nie mogę pozwolić pomyśleć o tym mojemu ciału.
Okoliczności nie pomagają.
Wokół kręcą się ludzie pytający gdzie mogą zwrócić numer startowy
ktoś komuś zakłada medal na szyję
inny biegacz jest właśnie masowany
a jeszcze inny odpoczywa na krzesełku.
To wszystko jest jednak nie dla mnie
stanowczo utwierdzam się w przekonaniu
wypijam herbatę uzupełniam wodę w camelbacku
i ruszam dalej.
Przede mną jeszcze tylko 60km
Ta myśl nad ranem po całej nocy biegu
skutecznie odbiera chęć do dalszej walki
Na szczęście udaje mi się jednak nakłonić własne ciało
do dalszej wędrówki.
Pomiędzy 42 a 50 km biegu.
Dopada mnie pierwszy poważniejszy kryzys.
Biegniemy teraz przez miasto na jego drugą stronę
wokół zaczyna się już robić widno
Pogrążone w ciszy nocnej zabudowania
i wszechobecny teraz asfalt potęgują monotonię.
Zaczynam usypiać w trakcie biegu.
Z letargu wybudza mnie dopiero szczekanie psa
za furtką pomiędzy dziwnie wyglądającymi budynkami
- czy na pewno dobrze biegniemy? - pytam biegaczy których widzę przed sobą
- sami nie wiemy szukamy strzałek - odpowiadają
W tym samym momencie dobiega nas głos z podwórka
- z powrotem pod tunel i dalej prosto, tu jest teren zakładu - odpowiada mężczyzna
Normalnie zgubienie drogi i nadrobienie kilku minut
by mnie poirytowało, ale w obecnej sytuacji
takie nieoczekiwane zdarzenie
skutecznie pobudza moją czujność i przywraca mnie do pionu.
Gaszę czołówkę która staje się już zbędna
zjadam kolejny żel i powracam do żywych
Wybiegając z miasta
dostrzegam tabliczkę 50km
jeszcze tylko drugie tyle.
Wbiegamy znów na szlak
Piękna brązowa ścieżka wije się pomiędzy soczystą zielenią drzew i mchu
lecz zamiast cieszyć się krajobrazami znów zaczynam walczyć z sennością.
Do podnóża Dzikowca dobiegam
już mocno zmęczona,
a tu oczom moim ukazuje się solidny podbieg
Pierwsze minuty
wspinaczki i już pot zalewa mi czoło
a przede mną jeszcze kilka takich smaczków.
Byle do punktu na szczycie - powtarzam sobie w myślach.
Na górę docieram zupełnie wyczerpana
jednak perspektywa zrobienia sobie dłuższego postoju
kojarzy mi się z początkiem końca mnie w tym biegu
Tylko nie to!
Koniecznie coś muszę z tym zrobić.
Do głowy przychodzi mi tylko jedna myśl
Moja mp free
i tak po 60km biegu unplugged
uruchamiam w sobie dodatkowe pokłady mocy.
Mała rzecz a robi kolosalną różnicę
Nie tylko uciekam z widelca doganiającej mnie już konkurentce
ale również doganiam tą bięgnącą jeszcze przed chwilą
zupełnie poza moim zasięgiem.
Kilometry migają mi teraz szybko
jakbym oglądała film w trybie przewijania.
Sama nie mogę wyjść z podziwu
ile mam w sobie jeszcze energii.
W porannym słońcu bawię się biegiem zupełnie tak jakbym
zrobiła sobie godzinny wypad do lasu
Na Polanie przeskakuję przez pokryte rosą kępy traw
a to przecież 65, 68, 70km!
W końcu docieram na Grzędy
Przedostatni punkt odżywczy
w którym jest możliwość zakończenia biegu
i sklasyfikowania na dystansie 72km.
Kilku biegaczy wokół tak właśnie robi
ja jednak przekraczam punkt kontrolny z czasem
9 godzin i 29 minut co nawet mnie samej wydaje się być niemożliwe.
Posilam się kanapką
zmieniam koszulkę
i zostaję w tych samych butach obawiając się pozrywania pęcherzy
które czuję już na obu stopach.
Ktoś proponuje mi krzesełko
i choć potwornie bolą mnie nogi
odpowiadam że jak usiądę to już nie wstanę.
Nie mając nic do roboty dalej w tym punkcie
postanawim czym prędzej opuścić to miejsce
kuszące do grzechu odpoczynku.
Kolejny 14km etap
okazuje się się być bodaj natrudniejszy z całego biegu.
Muzyka zaczyna mnie już denerwować
więc ją wyłączam
na dodatek przychodzi mi teraz słono płacić za ten etap euforii.
Nadchodzi kolejny kryzys
silniejszy od poprzedniego
Do senności i ogólnego znużenia
dołącza ból mięśni całego ciała
który nasila się podczas każdego kroku.
Marsz nie przynosi też większej ulgi
i znacząco wydłuża czas męki
więc zmuszam się mimo wszystko do biegu.
Na tym etapie po raz pierwszy pojawiają się też
halucynacje o jakich dotąd czytałam tylko w książkach.
Widzę tabliczki z kilometrami których nie ma
ludzi wskazujących drogę którzy zamieniają się w krzaki
widzę przebiegające przez drogę leśne zwierzęta
choć tutaj nie mam pewności co jest prawdą a co fikcją.
Jednocześnie moje ciało i umysł
współpracują zaskakująco zgodnie
ograniczając wszystkie odbierane bodźce ze świata
zewnętrznego do jednej informacji
żółtych strzałek na drzewach.
Ani razu nie mylę drogi
choć trasa do punktu na 86km
ma mnóstwo zakrętów
i wlecze się niemiłosiernie.
Poruszam się teraz
czymś pomiędzy biegiem i marszem
jednak dalekim w swej technice od chodu sportowego.
Bieg po 80km
ma jedną zalętę
jak już się wprawi ciało w ruch
to samo się toczy
nogi jakby mechanicznie przesuwają się po podłożu
choć powoli przestaję je już odczuwać.
Zegarek z gpsem rozładował mi się po jakichś 8 godzinach
jedyną informację o tym gdzie aktualnie jestem czerpię więc
z tabliczek rozmieszczonych w 10km odstępach
i punktów odżywczych.
86km nie chce jednak nadejść
i gdy już tracę nadzieję
i zatrzymuję się myśląc że się zgubiłam
zaczynam słyszeć muzykę i dostrzegam dym z ogniska.
Za drzewami odnajduje upragnione miejsce
które choć nie jest jeszcze metą
cieszy mnie chyba najbardziej
ze wszystkich napotknych przystanków na trasie.
No to teraz już będzie z górki - pocieszam się w myślach
a w tym samym momencie mężczyzna w punkcie mówi do mnie
- jeszcze tylko jedna większa górka potem mniejsza a potem z górki do mety.
No to się zdołowałam!
Widząc jednak podbieg już u progu kolejnego etapu
liczę na to że to właśnie ta większa górka.
Nic bardziej mylnego.
Po drodze mijam jeszcze ze trzy większe i mniejsze górki
aż w końcu wybiegam na polanę
którą rozpoznaję jako miejsce
z jakiego biegło się na Chełmiec
W świetle dnia wygląda nico inaczej
ale mimo wszystko to ta sama polana
choć chwila gdy byłam tu po raz ostatni wydaje mi się być bardzo odległa
Tutaj też po raz ostatni przed metą
słyszę piknięcie swojego chipa.
Z wskazań zwykłego zegarka wynika
że jest godzina 10:00
co by oznaczało że mija mi właśnie 12 godzina biegu.
Tempo okazuje się być zaskakujące szybkie
jednak zmęczone ciało nie przyjmuje tej informacji do wiadomości.
Za nic nie potrafię się zmusić do podkręcenia tempa na ostatnich 10km biegu.
Od żeli popijanych nieustannie wodą zaczyna mnie boleć już żołądek
a najbliższy ciepły posiłek czeka mnie dopiero na mecie.
Technika człap człap
okazuje się być na tyle skuteczna
że stopniowo przesuwam się do przodu.
W końcu wybiegam z lasu
i oczom moim ukazuje się ponownie Boguszów Gorce.
Napływające od jakiegoś czasu do oczu łzy
sugerują rychły koniec wysiłku
ale teraz muszę się jeszcze na moment w sobie pozbierać
i zmobilizować na ostatnich metrach.
Długa prosta ulica ciągnie się w nieskończoność
na jej skraju
stoi człowiek wskazujący drogę
Pytam go ile zostało jeszcze do mety
- jeszcze tylko 5km - odpowiada.
- 5km? Sądziłam że zostały najwyżej trzy
a to nie koniec atrakcji.
W dalszej części miasta
mijana kobieta
pociesza mnie słowami
- już niedaleko jeszcze 3km ale cały czas pod górę
- Jak to pod górę? Nie mogę w to uwierzyć
meta zamiast przybliżać się
w mojej głowie staje się coraz bardziej odległa.
Miasto żyje własnym życiem
pojedyncze napotkane osoby biją brawo
lub zagrzewają do walki
nie mam już jednak sił nawet im dziękować
O niczym tak teraz nie marzę jak o ujrzeniu mety.
Ostatni odcinek po kostce brukowej
i betonowych schodach zdaje się nie mieć końca
Ostatecznie wbiegam jednak na tereny przyległe do stadionu
i o oczom moim ukazuje otoczona bramkami i taśmami droga do mety.
Wiele razy w trakcie tego biegu i wcześniej
wizualizowałam sobie tą chwilę
jak to będzie
padnę bez życia czy się rozkleję?
ale okoliczności i tak zdołały mnie zaskoczyć
łzy wprawdzie napływają mi teraz do oczu
ale wzruszenie połączone ze zmęczeniem powoduje
że najmocniej odczuwam po prostu
ulgę i spokój
ale także smutek
że w takiej chwili nie ma obok bliskich
Rzut oka na zegar
13 godzin 14 minut i 51 sekund
daje mi szóste miejsce wśród kobiet
o takim wyniku nawet nie marzyłam.
Wieszają mi medal na szyję
odczepiają numer startowy
i wreszcie gdy mogę usiąść
zupełnie o tej potrzebie zapominam
po prostu idę dalej.
Dopiero po dłuższej chwili siadam na trawie
i wszystko do mnie dociera.
Zrobiłam to!
Mężczyzna z kamerą prosi o kilka słów
ale ja nie wiem o czym mam w ogóle mówić
trasa... pogoda... organizacja... plącze mi się język
Mając dogodną sytuację aby wyrzuć wszystkie swoje żale
przekonuję się że wcale tego nie potrzebuję
to wszystko co mnie tu przygnało teraz jest już za mną.
Liczy się tylko to że tu jestem
Czuję się jakbym wróciła z dalekiej podróży
którą rozpoczęłam znacznie wcześniej niż miał miejsce start biegu
i to wiem tylko ja.
Teraz wydaje mi się że nie załamałabym się z powodu jakiegoś tam limitu
ale musiałam się wtedy załamać że zrozumieć jak mało on znaczył
Udowodniłam sobie samej że mogę to zrobić
Zrozumiałam że to co się nam przytrafia
zależy w dużej mierze od tego jak widzimy siebie samych
Wszystkie nasze lęki
podobnie jak limity istnieją tylko we własnej głowie
a jedynym sposobem aby je pokonać
jest przekraczanie granic
które z pozoru wydają się nie do przebycia
i po prostu zwykła cierpliwość.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Mahor (2014-07-05,21:34): Z satysfakcją obserwuję Twój biegowy rozwój.Gdy poziom Twojego biegania tylko lekko zbliży się do jakości Twojego pisania,będziesz w czołówce polskich biegaczy.Gratuluję i dziękuję za uciechę czytania ciekawego i osobistego wpisu. Patriszja11 (2014-07-08,08:27): Dziękuję :-) Fajnie jest mieć zarazem wiernego czytelnika i kibica, motywacja do bieganiaia i pisania jest jeszcze większa :-)
|