2013-11-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Bałtycki 31.08.2013. Coś co uskrzydla czyli pierwsze podium w karierze ;-) (czytano: 1360 razy)
Z reguły jak widać mam ciągle jakiś niedosyt kiedy oczekiwania są zbyt wygórowane. Tym razem było inaczej. Maraton Bałtycki za namową kolegi chodził mi po głowie od miesiąca. W ogóle przebiec brzegiem morza 42 km wydawały mi się piękne no i ekscytujące ;)
Do końca nie wiedziałem czy dam radę tam pojechać, ale suma sumarum rzut beretem padła decyzja dzień wcześniej że jedziemy... Załatwiłem wyjazd tak aby pojechać tam jeszcze z moją dziewczyną (urlopu wziąć nie mogła) czyli pojechaliśmy ze stolicy w piątek pociągiem o 23:00 by o 6 z minutami wylądować w Jastarni. Do startu mieliśmy ponad 2 godziny. Spaliśmy w pociągu po kilka godzin albo i mniej bo sypialniane z kuszetkami były pozajmowane... Czasu starczyło akurat żeby odebrać pakiet startowy i zameldować się w hotelu. Jeszcze jakieś śniadanko na szybko typu 2 drożdżówki, kawa (odradzam ale wtedy musiałem się pobudzić) i woda. Na plaży krótka rozgrzewka i do ostatniej minuty zastanawialiśmy się czy biec boso czy jednak w butach... Stwierdziliśmy że lepiej, wygodniej boso.
Adrenalina + stres ogromny tym bardziej że w życiu nie biegałem boso po plaży więcej niż 5km. Jako że kolega twierdził że jest szansa na miejsca w czołówce,(pierwsza dycha) to taktykę mieliśmy taką że trzymamy się prowadzacej grupy dopóki nam sił starczy. Wtedy zegarka nie miałem (zgubiłem...). Bez żadnej kontroli czując powoli jak mi achillesy napiep***** (niemalże z palców się wybijałem). Grupka prowadząca liczyła ok. 10 osób. Jeden z zawodników od początku wybił do przodu zwiększając przewagę nad "peletonem". Do połówki grupa w miarę się trzymała potem zaczęła się przerzedzać. Kumpel został trochę z tyłu a ja na 28km byłem 5 ze stratą ok. 500 m do 3 i 4 pozycji. Na nawrocie czułem że mam zadziwiająco sporo siły i świeżości i tylko ból achillesów był dokuczliwy ale zdołałem o nim zapomnieć tj. o krwawieniach na stopie. Od 30 km przyspieszyłem nieznacznie i kiedy dostrzegłem przed sobą 4 zawodnika poczułem wiatr w żagle. Potem przyszła kolej na trzeciego... Ogólnie podczas biegu piłem tylko i wyłącznie wodę oraz posiliłem się JEDNYM żelem. Łatwość z jaką wyprzedziłem trzeciego zawodnika mnie po prostu przeraziła. Czułem podświadomie że pewnie pęknę. Byłem tak naładowany emocjami i zachłyśnięty swoją pozycją że nie za bardzo panowałem nad sobą. Zwykle wiedziałem że moje miejsce w szeregu na zawodach to max pierwsza dycha (na maratonach wiadomo dalej :P). Prócz emocji miałem coś co ciężko wytłumaczyć. Opanował mnie strach że padnę, że dam ciała, że co ja w ogóle robię tak wysoko, że zaraz wszyscy będą mnie mijać, że jestem idiotą który znowu poleciał z motyką na słońce. No nic biegnę tym samym tempem dalej na 3 pozycji. 38km, 39km , 40km a za mną cisza... nikogo. Biegłem tak jakbym uciekł z płonącego domu ze łzami w oczach. Po drodze puściłem jeszcze barwną wiązankę słowną na odpowiedź czy coś tam w oddali to jest meta ale okazało się że to bunkier... W końcu META upragniona i zamiast radości i pozdrawiania kibiców totalne wyczerpanie, gleba i fontanna łez :P
Coś wspaniałego a jak wiadomo apetyt wzrasta w miarę jedzenia ;-) Czas 3:10 - to był mój dzień, to był mój szczyt formy i całkowity spontan.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu michu77 (2013-11-15,13:50): ...taki czas... i to na boso!!!TRudno byłoby mi nawet jakąś sensowną taktykę przyjąć. Gratulacje! Ejsid (2013-11-15,16:33): Dzięki ;) Dodam przy okazji że piasek przy brzegu potrafi być jak beton, ale wszystko zależy od warunków pogodowych. Wielka niewiadoma.
|