2013-11-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| VI Maraton Beskidy 09.11.2013 (czytano: 1450 razy)
Na mój pierwszy górski maraton wyjeżdżamy z Żor o 6:30 razem z Mirkiem oraz nowym-starym znajomym Sławkiem – bratem naszej klubowej koleżanki Reni. Gęste chmury wiszące nad beskidzkimi szczytami nie napawają optymizmem… Deszcz nieuchronnie „wisi w powietrzu”. Na razie nie zdajemy sobie sprawy, jak wielu biegaczom, w tym naszej Truskawie będzie towarzyszył przez prawie połowę zawodów. Na miejsce docieramy przed ósmą, załatwiamy formalności w biurze zawodów i decydujemy o pozostawieniu samochodu w okolicach mety. Przebieramy się i w ramach rozgrzewki udajemy się na oddalony o 2,5 km. start. Po drodze spotykamy wspomnianą wcześniej Izę, z którą witamy się i zamieniamy kilka słów. Tymczasem na starcie gromadzi się coraz większa liczba biegaczy. Zastanawiam się, co przyniesie ten maraton. W końcu nie przygotowywałem się do niego jakoś szczególnie, właściwie to w ogóle się do niego nie przygotowywałem… Nie było specjalnej diety, nie picia kawy, czy innych takich. Miałem po prostu pobiec przed siebie i cieszyć się swoim pierwszym górskim biegiem. Czas, jaki sobie założyłem na ukończenie tych zawodów to 4 h 30 m.
Stajemy na starcie. Strzał startera i ruszamy. Mirek wystrzelił jak z katapulty od początku uzyskując nade mną przewagę. Ja postanawiam biec trochę wolniej żeby zachować siły na późniejszą część wyścigu. Po około 3 km doganiam go i próbuję nieco ostudzić jego zapędy. On jednak nie ma zamiaru zwalniać i w swoim równym, mocnym tempie ponownie mi ucieka. Pierwsze 5 km przebiegamy poniżej 25 minut i mam wrażenie, że to chyba trochę za szybko mając w perspektywie wspinaczkę na Skrzyczne. Z każdym kolejnym kilometrem tempo nieco spada, staram się utrzymywać je w okolicach 5:30 – 5:40 m/km. Przewaga Mirka rośnie i w okolicach 10 km. wynosi już około 300 metrów. Na punkcie pomiaru czasu na 15 km. łapię czas mojego kolegi, potem dobiegając do pomiaru patrzę na swój czas, który pokazuje 40 sekund straty. Do 20 km. ciągle biegnę i osiągam go z czasem 1h 50m. Tu też mniej więcej doganiam Mirka, który przeszedł właśnie do marszu. Klepię go w ramię i podrywam do biegu. On przyłącza się i resztę podbiegu pokonujemy razem coraz częściej jednak przechodząc do marszu. Ostatnie półtora kilometra to już tylko marsz, a właściwie wspinaczka na szczyt Skrzycznego, który przywitał nas gęstą mgłą, wiatrem i chłodem. Obydwaj mamy nadzieję, że teraz już będzie „z górki” i to nie tylko dosłownie Jakież jest jednak nasze zdziwienie, kiedy chcąc biec, nasze łydki odmawiają posłuszeństwa i wysyłają informację o zbliżających się skurczach. Tym niemniej po kilku minutach wolniejszego biegu udaje nam się złapać właściwy rytm. Dla mnie niestety do czasu… Do czasu ostrego zbiegu po stromym, kamienistym szlaku, na którym moje kolano mówi: STOP! Ból jest bardzo duży i muszę się na moment zatrzymać. Jestem na siebie zły, bo liczyłem na to, że właśnie na zbiegach nadrobię stracone minuty. Zresztą podczas górskich treningów latem, nic mi nie dokuczało i właśnie na zbiegach uciekałem moim treningowym partnerom. Tymczasem Mirek pomknął na dół niczym kozica po tatrzańskich turniach i znowu oglądałem jego plecy. Udaje mi się go dogonić po jakichś 10 minutach. Tym razem on ma kłopoty. Skarży się na ból w okolicach klatki piersiowej. Nie brzmi to najlepiej, pytam go czy wszystko w porządku, na co uzyskuję odpowiedź, że tak. Biegnę więc dalej tym razem to ja zostawiam Mirka za plecami. Odcinek pomiędzy 25, a 30 kilometrem mija błyskawicznie, pędzę po 4:10 – 4:30 i czuję, że żyję. Dosłownie. Zbieg okazuje się równie męczący (o ile nie bardziej) niż podbieg. Na 30 km. jest na szczęście punkt żywieniowy. Biorę drożdżówkę ale wyjadam z niej tylko słodki twarożek nie mogąc połknąć ani odrobiny suchego ciasta. Pozostaje jeszcze woda mineralna, którą również porwałem na punkcie. W tym momencie słyszę Mirka: „-Krzychu, masz wodę?” … „Mam”. Czekam chwilę na niego maszerując i podaję mu butelkę. Od tego momentu postanawiamy biec razem i nawzajem się wspierać. Biegniemy teraz nieco spokojniejszym tempem, a na ostrzejszych górkach maszerujemy. Korzystamy także z następnych dwóch lub trzech punktów nawadniania, w których naszym napojem „życia” jest ciepła, słodka herbata. Tak mijają kolejne kilometry aż do osławionego podbiegu na Matyskę czyli Golgotę Beskidów. Ta niepozorna górka dał nam nieźle w kość. Niewiele było odcinków, w których można było biec. Siły dodawały kolejne stacje Drogi Krzyżowej i modlitwa, którą każdy z nas miał gdzieś w myślach. W tym momencie i Ja i Mirek mieliśmy jakieś swoje intencje i każdy z nas „ofiarował” Komuś ten bieg. Myślę, że w dużej mierze ta wiara i modlitwa pomogły nam osiągnąć szczyt Matyski. Na górze czekał na nas upragniony kubek izotonica, który miał dodać sił na końcówce. Stąd pozostało już tylko jakieś trzy kilometry do mety, czas 3h 51 m, a więc na pewno będziemy na mecie w czasie krótszym niż 4,5 godz. Zaczyna się zbieg, a moje kolano ponownie nakazuje mi się zatrzymać! Nie robię tego ale zwalniam dość znacznie tak, że Mirek znowu odskakuje mi na kilkadziesiąt metrów. Zwalnia jednak na dole i pozwala się dogonić, czuję w tym momencie, że naprawdę można na niego liczyć, że jest dobrym partnerem w tej naszej walce. Już razem zaczynamy przyspieszać i żwawym krokiem zbliżać się do mety. Na ostatnich metrach łapiemy się z ręce i podnosząc je do góry w geście zwycięstwa wpadamy na metę. Czas 4:08:46 a więc dużo lepiej od zakładanego.
Te ostatnie kilometry do mety, (a w zasadzie już gdzieś od 30-go kilometra) były dla mnie dość trudne i myślę, że gdyby nie Mirek i jego wsparcie to ukończyłbym ten maraton z dużo gorszym czasem. W tym miejscu pragnę mu za to podziękować i zapewnić, że na mnie również będzie mógł liczyć wtedy, kiedy to on będzie tego potrzebował. DZIĘKUJĘ MIREK!
A co do samego Maratonu Beskidy to uważam go za swietną imprezę, na którą na pewno zawsze będę chętnie wracał. Osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń co do organizacji i na pewno będę zachęcał moich znajomych do wzięcia udziału w następnych edycjach.
PS. Na zdjęciu Ja i Miro.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Mahor (2013-11-13,16:24): Po takim wpisie mam ochotę wziąć udział w biegu górskim ale z gwarancją że cały czas będzie z górki...gratuluję współpracy.Hej! Truskawa (2013-11-13,20:02): Hehe, nasze prezesty to sie jednak ładnie prezentują! :) Truskawa (2013-11-13,20:05): Tak mnie żałowaliście z Mirkiem a tu widzę, że mieliście prawie takie same warunki. Gratulacje, bo wynik jest super! Za rok koniecznie trzeba powtórzyć Beskidy i zgarnąć jak najwięcej HRmaxów. :) Truskawa (2013-11-13,20:07): A droga krzyzowa to widać dla wielu była .. podporą chyba. Nawet dla mnie. Dzięki za wpis. Dobrze, ze tu jest. :) (2013-11-14,07:59): bardzo serdecznie gratuluję biegu. Zazdroszczę też takiego Kompana. Skoro dobrze wam w tandemie to może czas na Rzeźnika? I jak widzę, wpis jednak się tu znalazł. Upatruję w tym wielkiego zwycięstwa człowieka nad bezdusznymi siłami natury ;-) kris0309 (2013-11-14,08:58): Rzeźnik oczywiście, że tak i to już w przyszłym roku. Partner jednak inny ale myślę, że równie chętny do współpracy. kris0309 (2013-11-14,09:00): Dzięki Iza, to także Twoja zasługa, że wpis w końcu powstał :)
|