Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [4]  PRZYJAC. [4]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
ziele
Pamiętnik internetowy
RUN JACK RUN

Jacek Zieliński
Urodzony: 1986-06-12
Miejsce zamieszkania: Września
2 / 3


2012-09-08

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
BIEG 7 DOLIN (czytano: 2495 razy)



Bieg 7 Dolin, czyli jak zostałem biegowym ultrasem

Początki, pomysł, treningi...

W swoim życiu uczestniczyłem do tej pory w kilku biegach: zaledwie pięć 10-kilometrowych, jeden pół-maraton i jeden maraton niewiele. Do tego dochodzą okolicznościówki czyli biegi w ramach akcji charytatywnych i promujących aktywny styl życia. Można by rzec biegowy laik. Wkręciłem się w bieganie na tyle, że w swoim tygodniowym harmonogramie zawsze znajdę czas na zrobienie kilkunastu kilometrów. Rzadko startuję w oficjalnych biegach ponieważ każdy wyjazd pożera fundusze, przeważnie wybieram imprezy najbliższe mojemu miastu. Bieg 7 Dolin to wyjątek. Do startu zmotywował kolega, który zamieszczał na swoim profilu społecznościowym filmiki z biegów górskich, a następnie zapisał się na taki bieg po górach na dystans 100 km. Skoro on się zapisał, to pomyślałem dlaczego i ja miałbym nie spróbować. Dopiero potem pomyślałem, że to jest 100 km... czyli podwójny maraton z solidnym okładem, w dodatku po górach! ISTNE SZALEŃSTWO.

Po rejestracji i opłaceniu niemałego wpisowego (150,00 zł) zacząłem szukać szczegółowych informacji w internecie na temat ultramaratonów górskich. Szczególnie w pamięci utkwił mi filmik z Biegu 7 Dolin z 2011 roku, który został stworzony przez jednego z zawodników o ksywie PIT (filmik: http://vimeo.com/31797677 ). Było na nim ewidentnie widać, jak taka zabawa może odebrać siły i chęci do biegu. Profil trasy z licznymi podbiegami i zbiegami w Beskidzie Sądeckim mówił wszystko łatwo nie będzie. O trudności B7D świadczył też fakt, że za osiągnięcie mety w limicie czasowym otrzymuje się 3 punkty kwalifikacyjne do najsłynniejszego ultramaratonu na świecie: Ultra-Trail du Mont-Blanc! W skrócie: cel został wytyczony, środki do jego osiągnięcia solidnie przestudiowane. Pozostał tylko trening solidny trening.

Bieganie trzy razy w tygodniu trzeba było zastąpić 6 krotnym wybieganiem z domu. Kilometraż tygodniowy zwiększył się znacząco z 40-50 km do 80-120 km. Problem w tym, że ten kilometraż, mimo swojej długości nie zadawalał z powodu jego miejsca wykonywania. Teren powiatu wrzesińskiego to płaski teren, ze świecą trzeba szukać tutaj miejsc z długimi podbiegami. Musiałem zadowolić się torem do kolarstwa górskiego na tzw. Małpim Gaju. Górki tam niestety malutkie, ale lepszy rydz niż nic. Moc wykuwałem nie tylko tam, były też przebieżki wokół zalewu czy też długie wybiegania 30-40 km po okolicznych wsiach. Biegając po górkach i lesie na Małpim Gaju z pewnością byłem dla niektórych tam przejeżdżających dziwakiem. Dlaczego ? Człowiek biegający z plecakiem i czołówką na głowie to rzadki widok. W dodatku często mój trening polegał na tym, że wbiegałem na najwyższą górkę i zbiegałem z niej... kilkadziesiąt razu z rzędu. Czasem też takie powtórzenia robiłem na schodach, które znajdowały się niedaleko lasu na małpim i prowadziły na drogę szybkiego ruchu samochodowego. Gdyby ktoś to obserwował pomyślałby: wariat. Treningi były długie i spokojne, w miejscach gdzie trenowałem przeważnie nie było nikogo. Nie było się nawet do kogo odezwać samotna walka z samym sobą. Nie przeszkadzałem nikomu, no chyba, że sarenkom, których stado zadomowiło się w lesie przy torze do kolarstwa górskiego. Na treningi przeznaczałem praktycznie cały swój wolny czas. Standardowy dzień wyglądał tak, że pracowałem do 15 / 16 następnie obiad i po chwili wytchnienia zabierałem się za organizację treningu. Oprócz biegania była również siatkówka plażowa oraz ćwiczenia ogólnorozwojowe. Szlifowanie formy zajmowało dużo czasu - często kończyłem dzień grubo po północy. Chciałem zrobić jednak wszystko co w mojej mocy by w przypadku niepowodzenia nie mieć do siebie pretensji.

Coś poza katowaniem organizmu ?



Oprócz treningu trzeba było pomyśleć o odpowiednim sprzęcie do biegów górskich. Kompletowanie zacząłem oczywiście od butów troszkę się naczytałem, naszukałem, aż wreszcie znalazłem. Mój wybór padł na inov-8 roclite 319. Kupiłem je w czasie, kiedy były najdroższe. Bardzo żałowałem, bo miesiąc później zostały znacznie przecenione. Buty jednak sprawdzają się kupiłem większe, ponieważ wg. fachowców po kilkunastu kilometrach stopa się powiększa. Następne zakupy to: plecak inov-8 race elite 15 wersja 2, bukłak Source WIDEPAC 2l, czołówka Petzl Tikka 2, kilka koszulek Kalenji, szorty i leginnsy deefuz essential Kalenji , kurtkę comfort wind Kalenji i bluzkę z długim rękawem Kalenji. Do tego kupiłem Buraka Czerwonego w tabletkach (podobno: odżywia i wzmacnia, odkwasza organizm, poprawia przemianę materii), Xenofit- granulat do przygotowania napoju mineralnego o dużej zawartości potasu, magnezu i witaminy C. Zakupiłem też Izostar w proszku, ale jednak na ten napój mój organizm się wypiął. Oczywiście wszystkie te zakupy były robione w dużych odstępach czasowych, w innym wypadku z pewnością zbankrutowałbym bo sprzęt ten do tanich niestety nie należy. Biegając próbowałem różnych rozwiązań dotyczących ubioru i nawadniania. Ostatecznie zrezygnowałem z bukłaku ze względu na mój stan zdrowia - ciężko mi się ciągnie. Bez napoju w trasie żyć się jednak nie da, dlatego też zamówiłem dwa bidony wraz z uchwytami, które mogę dopiąć do plecaka (odebrałem je już w Krynicy).

To już tuż, tuż....

Ciężkie treningi zakończyły się wraz z końcem sierpnia, 4 września zrobiłem jeszcze 15 km truchcik i na tym zakończyłem przygotowania. Myślami byłem już w górach układałem sobie w myślach jak to wszystko będzie przebiegało. 6 września wraz z Maciejem Szygendą i Aleksandrem Broszkiewiczem wyruszyliśmy do Krynicy Zdrój, tam zameldowaliśmy się przed godziną 17.00. Zjedliśmy obiadokolację, pochodziliśmy po miasteczku i wróciliśmy do naszej kwatery Willi Sielanka (szczerze polecam!). 7 września dzień zacząłem późno obudziłem się przed 9. Śniadanko i ... wyruszyliśmy na Jaworzynę Krynicką zobaczyć co czeka na nas dnia następnego. Podejście od strony stoku narciarskiego strasznie mnie wymęczyło. Na szczycie w schronisku zjadłem sobie zupę pomidorową, zrobiliśmy kilka fotek na tle gór i zeszliśmy do naszej Willi. Tam każdy z nas przygotował sobie obiad. Następnie zaczęliśmy szykować rzeczy na poszczególne przepaki. Nie wiedząc kiedy będzie można je oddawać, zabraliśmy je już na odprawę techniczną, która punktualnie o godzinie 19.00 rozpoczęła się w Pijalni Głównej. Na odprawie dowiedzieliśmy się jakiego koloru worki będą na każdym z przepaków. Sędzia główny omówił trasę i wszystkie kwestie związane z biegiem. Do kwatery wróciliśmy koło godziny 21. Zapakowaliśmy nasze rzeczy w kolorowe worki (niebieski 1 przepak, zielony 2 przepak i różowy 3 przepak) i około 23 poszliśmy spać ta noc była krótka, o godzinie 2 trzeba było już wstawać. Obudzili mnie hałasujący współlokatorzy, którzy już sprawdzali po raz kolejny zawartość worków na przepaki. Około 2.30 wyruszyliśmy na krynicki deptak to tam wyznaczono linię startu do Biegu 7 Dolin.

Od startu do mety...



Na krynickim deptaku zameldowaliśmy się na kilka chwil przed startem, oddaliśmy 3 worki przepakowe z rzeczami. Zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę. Wrzuciłem aparat do worka depozytowego i do strzału startera zostały 3 minuty. Ostatnie życzenia powodzenia wypowiedziane do kolegów i byłem gotowy. W tym momencie bardzo źle zachował się spiker (sędzia?), który w brzydki sposób kazał słabszym zawodnikom ustawić się na końcu stawki (dla wszystkich było to oczywiste, ale sposób wypowiedzi tego pana pozostawiał wiele do życzenia). Parę sekund oburzenia i po chwili zaczęto odliczanie 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1 START ! Zgodnie z teorią ustawiliśmy się na szarym końcu stawki, truchtaliśmy sobie powoli wybiegając z miasta. Zaczęła się walka. Na głowach czołówki, pierwszy nocny podbieg, na którym duża część osób przeszła w marsz. Ścieżka, którą się poruszaliśmy była oświetlona przez zawodników. Każdy z nas miał bowiem czołówkę, która znalazła się razem z telefonem komórkowym i mapą na wyposażeniu obowiązkowym każdego z zawodników. Biegliśmy w dużej grupie, prawie deptając się nawzajem. Było dosyć ostro w górę. W pewnej chwili zorientowałem się, że mój numer startowy wraz z chipem wisi na 1 agrafce! Na szczęście udało mi się uporać z tym dziwnym problemem. Ani się obejrzałem, a znaleźliśmy się na Jaworzynie Krynickiej to właśnie gdzieś tam, w ciemnościach zgubiłem swoich kolegów. Troszkę obawiałem się, że narzucone przez nich tempo może być za wolne by ukończyć bieg w limicie czasowym, zwłaszcza, że teren do tego momentu pozwalał na rozwijanie prędkości. Ruszyłem więc troszkę mocniej, zaczął padać deszcz i w niektórych miejscach było ślisko. Czas do pierwszego bufetu na 22 km minął mi bardzo szybko. Może dlatego, że było jeszcze ciemno i byłem mocno skupiony na podłożu, po którym biegłem ? Fakt, faktem przystanek nr 1 zaliczyłem jeszcze w ciemnościach stół szwedzki oświetlała nam swoimi kamerami telewizja tvp. Humory wszystkim dopisywały. Nikt nie myślał chyba o tym jaki jeszcze dystans przed nami. Na bufecie wypiłem ciepłą herbatę, zjadłem garść rodzynek i pobiegłem dalej. Trasa mi odpowiadała było dość szeroko, droga nie była mocno kamienista. Wiele leśnych ścieżek pozwalało na utrzymywanie przyzwoitego tempa. Od około 30 km zaczął się stromy zbieg, momentami trzeba było nawet hamować, by nie rozpędzić się za bardzo kamieni pod nogami było coraz więcej. Po wyczerpującym zbiegu wbiegliśmy do miejscowości Rytro, tam drogą asfaltową pędziłem do pierwszego przepaku, który mieścił się przy Hotelu Perła Południa. Niestety cały czas padało, a na przepaku był tylko 1 duży parasol... zabrałem swój niebieski worek i schowałem się przed deszczem. Wypiłem tym razem 2,5 kubka gorącej herbaty, zjadłem banana, kilka rodzynek wziąłem czekoladkę w kieszeń. Następnie założyłem krótkie szorty i koszulkę z krótkim rękawem, zmieniłtem też skarpetki oglądając przy okazji stopy na szczęście nie było widać obtarć czy też pęcherzy. Na tym przepaku czekałem z 10 minut z nadzieją ujrzenia moich kolegów niestety nie pojawiali się, więc postanowiłem wyruszyć w drogę. Wziąłem bułkę w rękę i wróciłem na trasę. Gdy skończyłem jeść bułkę postanowiłem biec, przebiegłem może z 1000 metrów i ujrzałem... bardzo strome podejście, ściana pionowa po której zapewne nikt nie wbiegał. Około 2 km ciężka wspinaczka zajęła mi chyba z 35 minut. Czas bardzo się dłużył, aż do momentu kiedy można było już normalnie iść czyli do 40 km. Tam dogoniłem bardzo piękną dziewczynę, która też solidnie napierała do przodu. (urodziwe dziewczyny też biegają!) Sympatyczna kobietka chyba widziała, że mam dosyć tego podejścia bo zaproponowała banana na wzmocnienie. Grzecznie odmówiłem, bo sam miałem cały ekwipunek solidnie zapakowany. Na 43 wyrwałem do przodu. Zbliżałem się do 3 bufetu na 45 km. Troszkę powiało na tej ścieżce, więc założyłem wiatrówkę. Schronisko Hala Przehyba było tak umiejscowione, że biegnąc widziało się ludzi, którzy stamtąd wracali. Mogłem się zorientować kto biegnie przede mną i kto za mną. W schronisku zjadłem bułkę, banana i rodzynki oraz wypiłem herbatę - 15 minut postoju. Trochę długo, wyprzedziła mnie wcześniej poznana dziewczyna, która zabrała tylko ciepłą herbatę i pognała dalej jak znaczna większość biegaczy. Ja, dobrze znając swój cel (ukończenie setki w limicie), po 15 minutowej pauzie ruszyłem dalej. Koło 47 km dogoniłem faceta, z którym biegłem kolejne 13 km. Sympatycznym gościem okazał się Pan Janusz Janzer z Przemyśla. Opowiadał o tym ile zaliczył biegów w swoim życiu. Gdy mu powiedziałem, że zaliczyłem tylko tyle biegów (1 pół-maraton i maraton plus kilka dziesiątek) troszkę się zdziwił i spytał czy kończę na 66 km. Nie zamierzałem się poddawać. Gdzieś na 60 km rozłączyliśmy się. Zaczął się zbieg do Piwnicznej-Zdrój. Cała trasa w dół była ciężka, ułożona z betonowych płyt z dziurami komfortowo nie było. Mimo to postanowiłem na tym zbiegu powalczyć i zbiegać dosyć szybko. Na 4 bufet, a zarazem 2 przepak wbiegłem już zmęczony. Zjadłem banana, rodzynki i wypiłem standardowo herbatę. Wlałem sobie izotonika do bidonu, a drugi bidon wrzuciłem do worka. Przebrałem się w suche rzeczy. Następnie spytałem gdzie jest ubikacja, nie chcąc ryzykować załatwiania swoich potrzeb w centrum miasta. Jak się okazało była tylko jedna łazienka, niestety zajęta. Siedzący tam pan powiedział, że jest tam jego żona... i faktycznie była, kąpała się po 66km (kończyła na 66km) naczekałem się z 10 minut zanim skorzystałem z ubikacji. Ahh te baby pomyślałem. Jak nowo narodzony nalałem sobie ciepłej herbaty w plastikowy kufel i wyszedłem z tego punktu. W końcu było ok., wreszcie w suchym ubraniu z herbatką gorącą na drogę....BOOM !!! Niestety radość z suchego ubrania była za wczesna, wpadł na mnie jakiś koleś i cała gorąca herbata wylądowała na mojej koszulce i szortach... suchym ubraniem cieszyłem się jakieś 2 minuty :/ pewien wulgaryzm poleciał w powietrze, ale nie zamierzałem się już cofać. Zostałem tylko z jednym pełnym bidonem i bez herbaty. Przebiegając przez miasteczko zastopowałem nawet orszak weselny. Na trasie rozstawieni byli strażacy, którzy kierowali w odpowiednią stroną. Gdy w pewnym momencie jeden z nich pokazał mi jak to określił góreczkę na którą musiałem się wczłapać roześmiałem się głośno dziękując mu za pocieszenie, że to tylko (wg.strażaka) góreczka. Troszkę po płaskim i znowu ostra wyrypa w górę. Teren był ciężki bardzo śliski i przez kilkadziesiąt metrów nawet bardzo błotnisty. Przebiegając koło jednego z gospodarstw zauważyłem, że na środku podwórka siedział na krzesełku gość, a wokół niego latała fryzjerka (?) z nożyczkami. Widocznie w tamtych rejonach tak się strzyże...klienta. Kawałek dalej na taborecie siedział jakiś starszy pan, który zaproponował wody jak zauważyłem miał ustawione 3 wiadra z wodą. Podziękowałem i nie zatrzymując się napierałem dalej miło, że ktoś o nas myślał. Kilometry mijały, nogi były coraz cięższe widoki coraz piękniejsze. Zamiast truchtu zaczął się marsz....

Od 72 do 75 km zaczął się kolejny zbieg. Gdyby ten zbieg był na początku trasy to z pewnością rozwinąłbym dużą prędkość. Po 70 km byłem już jednak zmęczony i raczej uważałem tylko na nawierzchnię, żeby nie wywinąć orła. Zbiegłem do Wierchomli Wielkiej i tam zaczął się asfalcik. Wrzuciłem drugi bieg i truchcikiem na dystansie 2 kilometrów dobiegłem jednego zawodnika. Przepaku jednak jak nie było, tak nie ma, zapytałem więc idącą z aparatem dziewczynę ile jeszcze do przepaku, ale Jej odpowiedź wcale mnie nie zadowoliła. Zostało około 1500 metrów, które ciągnęło się i ciągnęło. W końcu usłyszałem oklaski. Wreszcie pomyślałem. Sympatyczna ekipa podała mi szybko worek, zmieniłem koszulkę i przepiąłem numer startowy. Zjadłem banana, wypiłem herbatę, do bidonu wlałem izotonika i jeszcze bułkę wciągnąłem, chociaż wyjątkowo nie miałem na nią ochoty. Wyszedłem z przepaku mając godzinę zapasu nad limitem. Wiedziałem, że jest dobrze. Sto razy obliczałem jak wolno musiałbym pokonywać kolejne 23 km, aby nie dotrzeć na metę. Po 500 metrach ujrzałem stok narciarski. Cholerny stok narciarski który służy do ? Służy do zjeżdżania, ale niestety kochani organizatorzy tak wytyczyli trasę, że musieliśmy wspinać się zamiast zjeżdżać. Najpierw 3 km ostrego podejścia, a potem 3 km jeszcze gorszego zejścia. Na tych 6 km straciłem dużo czasu. Wspinałem się na tyle wolno, że mijający mnie zawodnik zapytał czy wszystko w porządku. Było ok, tylko powoli brakowało sił. Głównie wyprzedzali mnie ludzie z kijkami na dalszych kilometrach był to niewątpliwie pomocny gadżet. Zejście ze stoku było obsypane luźnymi kamieniami, schodziłem slalomem żeby nie zaliczyć upadku, bądź nie skręcić sobie kostki w końcu byłem już bardzo blisko celu. Po zejściu w Szczawniku czekała na nas szeroka ścieżka, na której można było przyspieszyć. Można było, ale za bardzo nikt nie przyspieszał bo zmęczenie się nawarstwiało. Każdy wypatrywał już Bacówki nad Wierchomlą. Gdy zobaczyłem na znaku, że rowerem do Bacówki śmiga się 30 minut trochę zdębiałem, ale szedłem twardo nie zatrzymując się ani na chwilę. W końcu dotarłem do bufetu najpierw wziąłem herbatę.... ale to nie była chyba czysta herbata. Najprawdopodobniej ktoś ją rozrobił z wodą mineralną, FUJ wylałem. Poprosiłem o normalną herbatę, zjadłem kilka rodzynek, wciągnąłem banana, przeliczyłem jakim tempem muszę iść by zdążyć w limicie i troszkę odpocząłem. Niektórzy nie zatrzymywali się na tym bufecie, czuli się widocznie bardzo mocno. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i trzeba było ruszyć cztery litery. Wyszedłem z bufetu z bananem w ręku. Szedłem, szedłem... ale jakoś wolno, bo znowu mnie dwóch ludzi wyprzedziło i ... historia się powtórzyła. Po raz kolejny minął mnie Rafał z Krakowa ze swoim kolegą, którzy ponownie spytali czy wszystko jest ok. Potwierdziłem, że wszystko w porządku, więc ruszyli do przodu. Po jakimś czasie na zbiegu dogoniłem jednak Rafała. Jego kolega wyparował do przodu. Szliśmy spokojnym tempem w górę, gdy nagle dogonił nas zawodnik. Spytaliśmy, czy nie orientuje się ile jeszcze do mety. Odrzekł, że jego Garmin pokazuje 94 km. Ta informacja dodała nam sił, przyspieszyliśmy. Po piętnastu minutach dobiegliśmy do rozwidlenia, przy którym stał samochód terenowy i trójka ludzi. Ponownie spytaliśmy ile do mety. Starszy pan powiedział czy ma powiedzieć prawdę czy skłamać ? Wypaliłem więc szybko, że ma powiedzieć prawdę i tylko prawdę... prawda jednak czasem boli starszy gość odpowiedział, że do mety zostało 7 km !!! Cholera wie komu tu wierzyć pomyślałem i poszedłem dalej, kolega Rafał próbował jeszcze negocjować dystans, miał chyba nadzieję, że Pan żartuje, że to jakaś pomyłka, ale najwidoczniej kolega, który wcześniej wskazał na 94 km miał troszkę złe pomiary. Ścieżka od tamtego miejsca była taka jaką lubię, troszkę pagórkowata, ale za to bez kamieni typowo leśna ścieżka. Można było potruchać, dobiegł do nas wtedy starszy gość. Na którego jakieś 3,4 km przed metą czekała córka z plecakiem i aparatem. Nie mogła się doczekać ojca na mecie, więc wyszła mu naprzeciw. Zbiegała z nami. W pewnym momencie widać było już miasto, słyszeliśmy spikera, my jednak oddalaliśmy się od tego punktu. Na wąskim zbiegu przepuściłem starszego gościa (Janusza Kmiecika z Wieliczki) wraz z córką i uczepiłem się im na ogonie. Zbiegaliśmy w szybkim tempie wiedzieliśmy bowiem, że jak przyciśniemy to złamiemy 16 godzin. Gdy wybiegliśmy z dżungli na ulicę było już cudownie. Ludzie stawali i klaskali, motywowało mnie to bardzo, dlatego też postanowiłem przycisnąć. Wbiegając na deptak, czyli ostatnią prostą zauważyłem, że mam w odległości około 30 metrów trójkę zawodników, którym się nie spieszyło. Załączył mi się wtedy czujnik rywalizacji i zacząłem ostry finisz jakbym kończył co najwyżej 10 km bieg. W momencie rozpoczęcia mojego finiszu rozległa się wrzawa, a rywale z przodu zorientowali się, że nadciągam, zaczęli więc również finiszować. Nadrabiałem straty jednak do złapania przeciwników zabrakło mi około 15 metrów. Wbiegłem 2 sekundy za nimi. Pogratulowaliśmy sobie walki do końca, na szyi zawisł unikatowy medal, okryci zostaliśmy płaszczem trzymającym ciepło. Można było świętować! Mój cel został zrealizowany. Czas 15 godzin 52 minuty 41 sekund miejsce 221. 288 osób ukończyło w limicie 90 osób z różnych względów nie dało rady. Wielu uczestników w ostatnim momencie przepisywało się na krótsze dystanse. Ból nie istniał i byłem szczęśliwy. Adrenalina sprawiła, że jeszcze długo podskakiwałem z radości nie czując trudów całodziennego wysiłku. Jak to powiedział jeden z biegaczy Marcin Kargol mogłem sobie w końcu powiedzieć jestem hardcorem i mam na to papiery. Zaraz po chwili radości poszedłem na masaż, a następnie na Pasta Party. Gdy zjadłem makaron z mięsem zadzwonił pierwszy telefon z gratulacjami. Dowiedziałem się również, że moi koledzy, o których się martwiłem na trasie wbiegli na metę. Byli około 32 minuty za mną, więc można powiedzieć, że bardzo niewiele zabrakło abyśmy wbiegali razem. Rozmów o biegu nie było końca. Gdy wróciliśmy do Willi Sielanki adrenalina opadła i dopiero wtedy poczułem dystans 100 km w nogach. W niedzielę wróciliśmy do Wrześni cel został osiągnięty zostaliśmy ultramaratończykami. Gdy osiągam swój cel w mojej głowie rodzi się kolejny..........

Aha.

Ps.zwyciężył zawodnik z Węgier, który złamał 9 godzin ! Zawodnik ten był na 6 miejscu w UTMB - najsłynniejszym na świecie ultramaratonie górskim



Czy to koniec ?



Gdy w 2011 roku zacząłem regularnie truchtać na ulicach nie spotykałem biegających ludzi. Teraz zmienia się to na lepsze. Każdego dnia spotykam biegaczy, zapanowała swego rodzaju moda na bieganie. Jedni biegają szybciej, inni wolniej ale każdy w wiadomym celu = by czuć się lepiej ! Bieganie sprawia, że nie myślę o problemach życia codziennego, których jest coraz więcej. Może dlatego wydłużam sobie ciągle tygodniowe kilometraże ? Ultramaraton 100 km zakończony, ale tylko ten w roku 2012... przede mną kolejne wyzwania biegowe. W bieganiu nie walczę z rywalami, walczę ze swoimi słabościami. Cieszy fakt, że coraz więcej osób biega - jeśli zdrowie będzie dopisywało, to chciałbym również biegać dalej. Może zaliczę kolejny maraton, albo ultra może będę biegał dziesiątki ? czas pokaże. Jedno jest pewne, mogę dobiec wszędzie tylko dajcie mi czas....

Relację okiem uczestnika (Marcina Kargola) można obejrzeć tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=Clkr43T90b4&feature=player_embedded Zapraszam do oglądania.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
jarecki112
13:50
INVEST
13:45
Hubert87
13:43
tomas
13:41
kirc
13:30
Bodzioo
12:58
romelos
12:56
bobparis
12:49
orfeusz1
12:34
karollo
12:29
anielskooki
12:22
zbig
12:21
kos 88
12:15
cumaso
12:12
inka
12:06

11:53
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |